W szpitalu jestem o 7 rano, piję kawę, przeglądam dokumentacje, rozmawiam z pacjentami. Uważam, że dzieciom trzeba mówić prawdę, nie okłamywać ich, ale też niepotrzebnie nie straszyć. Potem idę na blok operacyjny. W tygodniu wykonuję pięć, a czasem 15 operacji.
Czy boję się operować? Tak.
Przed poważnymi zabiegami budzę się wcześniej. Im człowiek ma większe doświadczenie, tym ma większą świadomość, co może się zdarzyć. Czy się modlę? Jestem wierzący, często powierzam swoje ręce i doświadczenie Bogu, zwłaszcza przed poważnymi zabiegami. To bardzo pomaga.
Ciężkie operacje trwają osiem, dziesięć godzin. Najdłużej operowałem 13 godzin. Po pięciu godzinach zrobiliśmy przerwę. Byłem przekonany, że operuję dopiero pół godziny! To adrenalina. Dopiero potem człowiek czuje, że ma kręgosłup, nogi, ręce...
Co się liczy u chirurga? Zdolności manualne. Kształt dłoni? Moim zdaniem to nie ma znaczenia. Ważna jest pokora. Opanowanie, umiejętność koncentracji, spokój. Mamy w szpitalu takie przenośne radio. Kiedy operujemy, słuchamy Beethovena.
Zawsze chciałem być lekarzem. Kiedy byłem mały, "rozbebeszyłem" misia w celu wykonania pierwszego zabiegu. Mama opowiada, że kiedy wyleciały trociny, byłem bardzo rozczarowany.
Lekarzami są moja mama, siostra, szwagier, córka. Ojciec, tak jak ja, był chirurgiem. Zabierał mnie do szpitala, dużo opowiadał. Odszedł wcześnie, kiedy byłem na drugim roku studiów. Brakuje mi go. Rozmawiam z nim, żalę się, szukam rady, mam wrażenie, że ojciec mi pomaga. Wydaje mi się, że ciągle jest.
To ojciec nauczył mnie podejścia do pacjenta. Preferuję medycynę ciepłą, ludzką. Byłem na stażu w Chicago, nauczyłem się tam nowoczesnej chirurgii, ale nie spodobało mi się amerykańskie podejście do pacjenta, jest takie komercyjne.
Pierwszy zabieg? Nie pamiętam. Najważniejszy? Było ich tyle... Niektóre przypadki graniczą z cudem. Trafił do nas kiedyś piękny chłopak. Potknął się na schodach i pękła mu wątroba. Od takiego upadku? Badania wykazały - że prócz krwawienia - w jamie brzusznej znajduje się olbrzymi guz. Trzeba było wyciąć połowę wątroby. Chłopak wyzdrowiał!
Dzieci bardzo szybko zdrowieją. Na drugi-trzeci dzień chcą wstawać z łóżek, chodzić, wracać do domów, nie narzekają, nie kłócą się z nami. Pod tym względem dzieci to bardzo wdzięczni pacjenci, ale wielu lekarzy nie chce ich leczyć. To ich przerasta, twierdzą, że to zbyt trudne. Opór się rodzi zwłaszcza wtedy, kiedy ma się już własne dzieci. Jest taka zasada, że chirurg nigdy nie operuje własnych dzieci.
Kiedy umiera dziecko, jest to straszne. Nie do opowiedzenia. Cały oddział ma doła. Najciężej jest, kiedy dziecko umiera na stole operacyjnym. Lekarz zostaje z poczuciem bezradności, miażdżącej klęski wobec śmierci, ogromnej pustki.
Dwa miesiące temu trafił do nas nastolatek z wypadku. Prawie dorosły facet. Zmarł nam na stole. Łzy leciały mi ciurkiem. Nigdy nie przeklinam, a wtedy przekląłem. Nie jestem z żelaza, jestem tylko człowiekiem.
Śmierć uczy pokory. Pracowałem długo w hospicjum. Nie zapomnę Tomka, miał siedem lat, wiedział, że umiera. Nie płakał. Zaprosił całą rodzinę, tak jak się zaprasza na urodziny, i z każdym po kolei się żegnał. To był jego pomysł.
Żeby nie zwariować, każdy lekarz musi mieć jakąś pasję, tak radzę młodszym kolegom. Mnie pasjonują stare tramwaje, działam w klubie w starej zajezdni tramwajowej przy Gajowej. Lubię też starą kolej. Oczywiście, że mam w domu kolejkę! Zdemontowana leży na strychu. Czeka na wnuka.
Wszystkie komentarze