Joseph Cysner, wyrzucony wraz z rodziną z domu w Hamburgu, wspominał: "Spaliśmy w opuszczonych koszarach jak zwierzęta, stłoczeni w końskich boksach, leżąc na słomie, jedząc odrobiny chleba z masłem. Przechadzałem się po obozie, przesuwając leżące ciała, potykając się o kufry. Zaczerpnąłem nieco świeżego powietrza i przechodziłem obok dworca, gdzie tłumy Żydów starały się ogrzać, leżąc w jego salach. Trudno było przejść przez dworzec, tak ciasno ci nieszczęśnicy byli stłoczeni".
W Zbąszyniu pozostaje około 7 tysięcy wygnańców. Wspiera ich finansowo żydowski komitet z Warszawy, ale również polscy intelektualiści - m.in. prof. Tadeusz Kotarbiński, Maria Kuncewiczowa, Zofia Nałkowska czy hrabia Jan Tarnowski. Są za to atakowani w prasie endeckiej. Tymczasem w zdominowanym przez Narodową Demokrację Zbąszyniu, w którym endeccy rajcy stanowią większość Rady Miasta, mieszkańcy odnoszą się do przybyszów przyjaźnie i ze współczuciem.
Ponieważ koszary okazują się niemożliwe do ogrzania, mieszkańcy organizują wypędzonym noclegi w nieczynnym młynie braci Grzybowskich. Żydzi śpią na jego pięciu piętrach - najpierw stłoczeni jak sardynki na słomie, rozrzuconej po betonowych podłogach - a potem na drewnianych pryczach.
Ale nie wszyscy mieszczą się w młynie - koszary pozostają zamieszkane jeszcze do wiosny 1939 r. Niektórzy wygnańcy - szacuje się, że nawet co trzeci - znajdują pomoc w mieszkaniach prywatnych. Często wynajmują pokoje za opłatą, a czasem - dostają łóżka i bez tego. Część dzieci wygnańców wyjeżdża w listopadzie 1938 r. do sanatorium w Miedzeszynie pod Warszawą. Inne znajdują przytułek w zabudowaniach przy stadionie sportowym.
Mieszkańcy koszar i młyna otrzymują kuchnie polowe - zimą podczas mrozów stoją w kolejkach po ciepłe posiłki. Spożywają je pod gołym niebem, na prowizorycznie zbitych stołach. Tłumy jedzących na zbąszyńskich podwórkach pokazują na zdjęciach polskie gazety. "Przy kuchni polowej gromadzą się eleganccy dżentelmeni, przyzwyczajeni raczej do kawiarni przy berlińskiej Unter den Linden" - komentuje ironicznie jedno ze zdjęć "Dziennik Bydgoski".
Aby nie popaść w apatię, przybysze organizują własne miasteczko: z usługami ciesielskimi, szewskimi, krawieckimi, fryzjerskimi, biurem emigracji i własną pocztą, a także z komisją porządkową, służbą sanitarną czy biurem porad prawnych. Powstaje czytelnia, biblioteka, religijna szkoła Talmudu i Tory. Dzieci wygnańców szybko dogadują się z miejscowymi. Organizują wspólne mecze piłki nożnej.
,,Naszym zaszczytnym obowiązkiem było zadbać o dzieci i ich edukację" - relacjonował po latach Cysner, który utworzył spośród wygnańców chór. - "Musieliśmy zapobiec demoralizacji. Wprowadzono zajęcia ze wszystkich przedmiotów, a i moje lekcje muzyki cieszyły się powodzeniem. Dzieci lubiły śpiewać, zapominały przy tym o wszystkich obawach (...)".