J. Zarzycki, Port lotnicy Poznań-Ławica.
Defekty i przestoje w ziemniakach
W praktyce samolotami podróżowali do Warszawy najczęściej senatorowie, posłowie, wojskowi i wysocy urzędnicy państwowi i samorządowi (przysługiwała im zresztą zniżka od 25 do 50 proc. ceny biletu). W latach 1925-1928 spółka "Aero" przewiozła do stolicy 2237 pasażerów i ponad 41 ton bagażu oraz poczty. Co ciekawe, samoloty spółki mogły przewieźć niemal dwa razy więcej ludzi, ale rzadko zajęte były wszystkie cztery miejsca dla pasażerów. Najlepszą frekwencję (ponad 68 proc.) odnotowano w pierwszym roku połączenia. W 1927 r. zajętych było średnio... tylko 28 proc. miejsc - średnio do stolicy i z powrotem latał więc z pilotem jeden pasażer!
Niska frekwencja nie powinna nas dziwić w zestawieniu z faktem, że podróże lotnicze związane były wówczas z dużymi - nie zawsze pozytywnymi - emocjami. Czytaj: z dużym ryzykiem. Choć spółka "Aero" szczęśliwie uniknęła katastrof i ofiar, jej samoloty należały do dość zawodnych. Ciągłe awarie spowodowały, że w 1926 r. spółka wykonała jedynie 43 proc. lotów. Rok później - tylko 52 proc. Samoloty Farman często musiały lądować przymusowo na łąkach lub w szczerym polu. Sam pilot Jakubowski zaliczył około stu takich lądowań. Nie zawsze ich przyczyną była wyłącznie techniczne niedoskonałości floty powietrznej.
"Z końcem czerwca 1926 r. w locie z Warszawy do Poznania napotkaliśmy w rejonie Kutna silny front burzowy" - wspominał pracownik "Aero" Bronisław Ratajczak. - "Ponieważ o przebiciu jego nie było mowy, postanowiliśmy go ominąć od południa. Ale niestety, usiłowania nasze nie dały rezultatu. Front był tak rozległy, że zmuszeni byliśmy lądować w polu podczas ulewnego deszczu i częstych wyładowań atmosferycznych. O ponownym starcie w tym samym dniu nie mogło być mowy. Koła samolotu głęboko wcinały się w rozmiękły grunt. Następnego dnia w czasie próby silnik zdefektował. Okazało się, że w czasie ulewnego deszczu dnia poprzedniego zamokły kable i iskrowniki silnika. Po ich wymianie nastąpił start, ale na wysokości około 20 metrów powstał ogromny huk w silniku, samolot silnie zadrżał i śmigło przestało się obracać. Pomimo niesprzyjającego terenu szczęśliwie wylądowaliśmy w polu. Okazało się, że tym razem pękł wał korbowy i rozbił karter silnika. Finał był taki, że samolot trzeba było zdemontować i przesłać drogą kolejową do Poznania".
Częstym lądowiskiem przymusowym na trasie Poznań-Warszawa bywało pole ziemniaczane majątku Lubstów pod Sompolnem (powiat Koło). Jeden z pilotów, zmagając się z usterką maszyny i czekając na lepszą pogodę, przebywał w majątku przez cały miesiąc. Niespodzianki podczas lotu zdarzały się o tyle często, że w tamtych czasach piloci z Ławicy nie korzystali jeszcze z informacji o warunkach meteorologicznych. Pasażerowie w takich przypadkach wracali do Poznania koleją.
Wszystkie komentarze