Żywo gestykuluje. Stoi na podeście na pl. Mickiewicza w Poznaniu. Prowadzi demonstrację "Uchodźcy mile widziani". Czyta to, co o imigrantach piszą w internecie. Marcin Kęszycki jest aktorem Teatru Ósmego Dnia. Prawie trzydzieści lat temu sam był emigrantem.
We wrześniu 1984 r. komuniści delegalizują teatr, jego zespół zostaje wyrzucony z Estrady Poznańskiej. Kęszycki mówi, że - paradoksalnie - dodaje im to skrzydeł. Bo to koniec zobowiązań, użerania się z urzędniczą machiną, cenzurą. Zaczynają grać w kościołach. A tam zupełnie inna publiczność. Też taka, która nie pojawiłaby się w teatrze. Bardzo ważne doświadczenie. I podróż przez Polskę, jakiej w telewizji się nie zobaczy.
W międzyczasie paszporty dostaje czterech aktorów teatru. Bo bezpieka ma pomysł, jak rozbić zespół: ci z paszportami wyjadą, reszta zostanie w kraju. Powstają jednak dwa przedstawienia na podstawie "Małej Apokalipsy" Konwickiego. Jedno, zrobione przez część zespołu na emigracji, w Edynburgu zdobywa najważniejszą wówczas nagrodę teatralną, drugie - można zobaczyć w polskich kościołach.
Marcin Kęszycki, Ewa Wójciak, Lech Raczak składają kolejne podania o paszport. Raczak dostanie go po wielu interwencjach swojej żony Włoszki. Wójciak - wyjeżdża ostatecznie z paszportem w jedną stronę, bez prawa powrotu.
Marcin Kęszycki dostanie dwadzieścia kilka decyzji odmownych. We wszystkich to samo: stanowi "zagrożenie dla bezpieczeństwa Polski Ludowej". A pocztą przychodzą pocztówki od znajomych z zagranicy. Na nich słońce, kolorowe ulice, lazur morza... Odwiedza go Wojtek, przyjaciel ze Stanów.
- Zadowolony, wyluzowany, uśmiechnięty, od wejścia krzyczy "hello!". Ile się w jego życiu wydarzyło nowego, ile ma do opowiedzenia? A ja ciągle w tej samej obskurnej kuchni, w tych samych spodniach - opowiada.
W 1987 r. atmosfera robi się nie do zniesienia. Kościoły jakby mniej chętnie goszczą aktorów z "Ósemek".
- Dwa lata wcześniej byłem w stanie umówić około 20 przedstawień w różnych kościołach. W 1986 r. kilka. I to tylko w parafiach u najbardziej zaprzyjaźnionych księży. W 1987 r. - już ani jednego. Pojawia się frustracja, którą starałem się "przewalczyć". Z jednej strony - długie wakacje i czas na czytanie książek. Kuchnie znajomych i przyjaciół, w których kwitło życie towarzyskie. I konspiracyjne. Niekończące się rozmowy, wódka, płyty... A z drugiej - poczucie, że nic z tego na dłuższą metę nie wynika.
Pod koniec kwietnia 1988 r. nagle przychodzi wiadomość - jest paszport. Pierwszego maja rano Kęszycki jest już w samolocie do Barcelony. Gdy z niego wychodzi, wita go oślepiające słońce. Raj. Na lotnisku czekają przyjaciele. Wieczorem Kęszycki jest już na scenie i gra spektakl z "Ósemkami". To "Raport z oblężonego miasta".
- Mój jedyny plan? Dołączyć do teatru. Krótko potem dowiedziałem się, że za dziewięć miesięcy ma mi się w Polsce urodzić syn. Kiedy będę mógł go zobaczyć? Szansa na powrót do Polski była niepewna.
Ten nowy świat jest bardzo pociągający. Piękne krajobrazy, muzea, wino, roześmiani ludzie. Ale jest też świadomość, że wyjazd z komunistycznej Polski to trochę misja. Bo - stając na scenie - trzeba opowiedzieć temu światu o tym, co dzieje się po drugiej stronie żelaznej kurtyny.
Koledzy aktorzy z alternatywnych teatrów? Przyjaźnie nastawieni. Ale to lewicowcy. Dzisiaj powiedziałoby się - lewacy.
- Poglądami czasami blisko komunizmu. A my przecież dopiero stamtąd uciekliśmy! Nie było między nami pełnego porozumienia. Oni - zdecydowanie antyklerykalni. My - zdystansowani, ale z doświadczeniem Kościoła, który był schronieniem dla dysydentów. Pozbawieni wszelkich złudzeń co do panującego w Polsce ustroju. Oni - doceniali to, co robiliśmy w teatrze, ale czasem patrzyli podejrzliwie. Dziś dużo lepiej rozumiem ich racje - opowiada.
Pobyt za granicą nauczy ich dystansu do siebie, własnych doświadczeń, polskiej historii.
Kęszycki: - Nie jesteśmy pępkiem świata, ale częścią Europy.
Za granicą śpi kątem u znajomych, często obcych ludzi. Niemcy, Włosi, Francuzi, Hiszpanie, Walijczycy - wszyscy życzliwi. Ludzie teatrów alternatywnych z całej Europy biorą ich niejako pod opiekę. Trzeba pożyczyć samochód - nie ma sprawy. Załatwić wizę - bez problemu. Zarekomendować, ułatwić...
Spektakle grają w całej Europie. Pokonują trasę: Szkocja - Francja - Włochy - Niemcy. Śpią w samochodzie. Pieniądze, które zarobią na przedstawieniach, trafią do wspólnej kasy. Wydzielają sobie z nich kieszonkowe.
Na dłużej zostają w Ferrarze. Przygarnięci przez Teatro Nucleo, starych przyjaciół - Corę Herendorff i Horacio Czertoka, którzy uciekli z Argentyny przed represjami tamtejszej junty. W ich teatrze "Ósemki" mają teraz salę do prób. Potem władze miasta bezpłatnie udostępnią im budynek opuszczonej szkoły. Tam będzie wspólne mieszkanie, biuro i skrzynka pocztowa - włoski adres.
W Paryżu Kęszycki znów mieszka u przyjaciół. Gdy przyjeżdża pociągiem, czekają na niego na dworcu. Jest kolacja. Najlepsze wino z piwnicy ląduje na stole.
- Nikt nigdy, podczas tych trzech lat, które spędziłem na "emigracji", nie dał mi odczuć, że jestem inny lub gorszy. Jakieś kompleksy były raczej we mnie. Na lotnisku umywalka z kranem. Szukam pokrętła - nie ma. Fotokomórka? Nie, jeszcze coś innego. Dostaję do ręki francuski Minitel. To taki telefon podłączony do czegoś w rodzaju internetu. Ale internetem jeszcze nie był. Patrzyłem jak oczarowany. Wrażenie, że trafiłem do świata science fiction.
W Paryżu Kęszycki jest blisko polonijnego ośrodka "Kontakt" prowadzonego przez Mirosława Chojeckiego. "Kontakt" wydaje emigracyjne czasopismo. Kręci się tam sporo Polaków. W Paryżu język polski słychać wszędzie. O rodakach Kęszycki ma jak najgorsze zdanie. Główne tematy rozmów: gdzie i w jaki sposób wyrwać od żabojadów jakiś "socjal".
Kęszycki przyjaźni się z Nicolasem Peskinem, szefem teatru Compagnie du Hasard. Otwarty dom, wspaniali ludzie. Nicolas, potomek rosyjskich emigrantów, jak mało kto rozumie to, co dzieje się za żelazną kurtyną.
Z wielkim projektem "Mir Caravane" "Ósemki" przejadą całą Europę od Moskwy do Paryża. Dziesięć teatrów, stu aktorów i szalona idea - zagrać przedstawienie po obu stronach muru berlińskiego. Siłą teatru zburzyć ten mur.
Potem, w czeskiej Pradze, będą jeszcze grać, dedykując przedstawienie Vaclavowi Havlovi, który właśnie wyszedł z więzienia po kolejnej odsiadce. Za kilka miesięcy Havel zostanie prezydentem.
4 czerwca 1989 r. zastaje ich w Petersburgu. Grają tam spektakl. Milicja eskortuje aktorów do konsulatu, gdzie głosują na antykomunistycznych kandydatów. Kęszycki już wie, że chce wracać do Polski.
- Emigrację traktowaliśmy raczej jak przedłużone tournee. Nie wystąpiliśmy nigdy o uchodźcze papiery, choć pewnie byłoby z nimi łatwiej.
Gdy premierem zostaje Tadeusz Mazowiecki, w pierwszej kolejności odwiedza Rzym. Spotyka się z Lechem Raczakiem z Teatru Ósmego Dnia. Wkrótce potem dzwoni telefon z Ministerstwa Kultury: "Wracajcie!". Po dwóch latach są już pod adresem, pod którym można znaleźć ich dziś: Ratajczaka 44.
- Kiedy wyjeżdżaliśmy na Zachód, z Polski ciągle wypływała wielka fala emigrantów. Polacy mogli być postrzegani jako mało zaradna, roszczeniowa masa. Nie wszystkim się powiodło, ale świat przyjął ich tak, jak mógł najlepiej. Dzisiejsi uchodźcy są inni. To inny ciężar gatunkowy tragedii. Przy dobrej woli i determinacji możemy im pomóc. Nie tylko spłacając swój dług emigracyjny, ale z powodu kilku wartości, które powinny być dla nas ważne i żywe. Integracja tych ludzi, którzy mają teraz przyjechać do Polski, jest, wierzę w to, możliwa. Z korzyścią dla nas i dla nich. Pamiętamy Czeczenów, którzy trafili do Polski? Większość, po pewnym czasie, i tak pojechała dalej. Pozostali nieliczni. I coraz lepiej sobie w Polsce radzą.