Mój pierwszy poznański rower dostałam od kolegi startującego w triathlonach. Twierdził, że rower jest pechowy, wszyscy z niego spadają i doznają kontuzji. Jeździłam nim kilka lat, był boski. Miał piękną chabrową ramę, a wzmocnione superkoła pozwalały bez trudu podjeżdżać pod krawężniki. Kiedyś pojechałam nim do znajomych do pracy. I tam go zostawiłam, uznając, że chwilowo mi nie jest potrzebny. Rower stał, znajomi zmienili lokal. Nie wiem, co stało się z rowerem.
Jak widać, nie mam do rowerów stosunku matczynego.
Potem mój mąż, Michał, kupił sobie rower na triathlony. Kolejny endurowy rower w moim życiu, radzący sobie na różnych nawierzchniach, wytrzymały. Eksploatowałam go mocno, od września do czerwca. Aż wreszcie Michał stwierdził, że to jednak jego sprzęt i postanowił sprawić mi własny. Kupowanie roweru było dla mnie zupełnie nowym przeżyciem. Szok! Nie wiedziałam, co wybrać. Rozpieszczona przez rowery terenowe, wiedziałem więc, że nie może to być typowy miejski holender. Ale nie powinien to być też rower z męską ramą, który muszę przechylić by sięgnąć do siodełka: zakładałam, że przyczepię fotelik i będę wozić młodszą córkę. Wiedziałam też, że rower ma mieć duże wygodne koła i musi być na tyle lekki, bym wychodząc z bloku dała radę znieść go po schodach. Lubię, gdy rowerem można się wybrać i do miasta, i okrążyć nim Rusałkę. Nazwa Kross Trans India wzbudzała zaufanie: skoro ktoś chciałby przejechać tym rowerem Indie, powinien dać on sobie radę i w Poznaniu.
Michał złożył mój rower, ruszyłam i... poczułam się, jakbym siedziała na rowerze po raz pierwszy w życiu. Wiedziałam, że zaraz się gibnę. Pędziłam na seminarium dla przedszkolanek, zaproszona jako doktor socjologii, która podzieli się refleksjami o dzieciach w przestrzeni miejskiej. I stało się! Skręcając w lewo zrobiłam taką woltę, że do przedszkola dotarłam z dziurą w spodniach i zakrwawionym kolanem. A jeszcze okazało się, że pomyliłam adresy, bo seminarium odbywa się w innej części miasta.
Jeżdżę rowerem zawsze i wszędzie. Nawet w wielką śnieżycę do lekarza z zapaleniem oskrzeli. Przyzwyczajenie, że rowerem pokonam tę trasę szybciej, potrafi wygrać z rozsądkiem.
Rower jest dla mnie narzędziem do jeżdżenia. Być może powinno mi się go odebrać, tak jak odbiera się ludziom prawa rodzicielskie. Umiem naprawić łańcuch, jeśli spadnie, ale nie pieszczę roweru, nie myję, nie poleruję. Przyczepiłam do kierownicy kwiatek, bo zdjęcie powstało, gdy kręciłyśmy klip promujący Maltę: miało być kolorowo i wiosennie.
Obok mnie moja starsza córka Alicja, na rowerze różowym. Uparła się przy tym kolorze, ale już kwiatki przyczepiała bardzo niechętnie. Jeździ w stylu akrobatycznym, robi szpagat, odpycha się od murku. I nigdy się nie wywala.
Wszystkie komentarze