Niby mamy DVD, internetowe wypożyczalnie, internet, a jednak z telewizją jest jak z radiem - zawsze miło, gdy to ona coś zaproponuje. Dla tych z Państwa, którzy mają telewizory i korzystają z nich, przygotowałem własny wybór kilku filmów z tego weekendu. Niektóre polecam, niektóre sam bym chętnie obejrzał, inne po obejrzeniu odradzam. Może te rady się Państwo przydadzą...
Oceny filmów w szkolnej skali 1-6
REKLAMA
1 z 12
''Magia w blasku księżyca'' czyli jedyna magia, jaką znamy. A nie, pardon, druga ***
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
w rolach głównych: Colin Firth, Emma Stone, Simon McBurney, Eileen Atkins, Marcia Gay Harden
W pewnym momencie można by pomyśleć, że zbliżający się do osiemdziesiątki Woody Allen faktycznie zaczyna się zastanawiać nad metafizyczną stroną życia i nad istnieniem zjawisk i spraw niewidocznych dla oczu. Wtedy gdy główny bohater filmu "Magia w blasku księżyca" siedzi w poczekalni szpitala i rozmawia... właściwie z kim? W samą porę jednak i on, i widzowie reflektują się, stukając w czoło: "zaraz, zaraz, przecież to Woody Allen!". On a nie religijno-moralny traktat o zakamarkach duszy. Owszem, jest amerykański nestor zręcznym iluzjonistą. Tak zręcznym, że łatwo może nas nabrać. Doprowadzić choćby do tego, że zapomnimy w pewnej chwili o tym, jak chociażby kiczowaty i absurdalny tytuł nosi ten film. Tak kiczowaty i absurdalny, że trudno go brać na serio.
Nic tu tak naprawdę nie jest serio, nic też nie jest zrobione zgodnie ze sztuką. Nie o zgrabność i moralitet jednak chodzi. Woody Allen zrobił film nie po to, by (być może) pod koniec kariery zastanawiać się nad istotą życia doczesnego i tego po śmierci, ale właśnie po to, by jednak tego nie robić. Ten film jest znikającym słoniem. Iluzją dla braw.
''Rambo II'' czyli rycerz lat osiemdziesiątych ***
reżyseria: George Pan Cosmatos
scenariusz: Sylvester Stallone, James Cameron
w rolach głównych: Sylvester Stallone, Richard Crenna, Charles Napier
W mojej klasie szkoły podstawowej magnetowidy miało kilkoro dzieciaków. I to do nich chodziliśmy po lekcjach oglądać filmy z kaset. Miały te wyprawy w sobie coś z wycieczki do kina, ale takiego jakiego nigdy dotąd nie widzieliśmy w czasach dwóch programów telewizyjnych - jedynki i dwójki, które zmieniać można było nie pilotem, a gałką na nagrzewającym się niczym kaloryfer lampowym telewizorze rubin.
John Rambo był rycerzem, który przyszedł do nas z wnętrza magnetowidu z Berlina Zachodniego, jak posłaniec tamtego, wolnego świata, który wielkim nożem rozkrawał żelazną kurtynę, by wpadło nieco światło. W wypadku ''Rambo II'' - akurat na wojnę w Wietnamie.
Tylko dureń widziałby w tym filmie obraz tego, jaka wojna w Wietnamie była. Raczej jak widzi ją popkultura. Pod tym względem jej koń pociągowy, jakim był Sylvester Stallone, to rewelacyjny materiał poglądowy. Rycerz John Rambo z Bowie, herbu Przepaska na Czole - to o nim śpiewają bardowie, dla niego hymny wygrywa lutnia, jego niezrównane czyny głoszą legendy. Czego szczerze latom osiemdziesiątym zazdroszczę, bo dzisiaj wykreowanie takich postaci jest niemal niemożliwe. Dzisiaj nie ma już niepokonanych i niestrudzonych, każdy legnie pod gradem strzał krytyki, bełtami hejtu, toporami sceptycyzmu.
Oglądanie jak John Rambo w pojedynkę wygrał wojnę wietnamską i uwolnił wszystkich Bogu ducha winnych więźniów z rąk broniącego swego kraju oprawcy to dzisiaj wspomnienie dawnych lat, gdy baśnie brały górę nad rzeczywistością.
Swoją drogą, wiecie w czym John Rambo był medalistą olimpijskim? Odpowiedź na końcu przeglądu.
Ocena: 3+
Emisja: sobota godz. 20 - TV Puls
3 z 12
''Medicus'' czyli ta dziecięca ciekawość świata ****
reżyseria: Philipp Stölzl
scenariusz: Jan Berger
w rolach głównych: Tom Payne, Ben Kingsley, Emma Rigby, Stellan Skarsgaard, Olivier Martinez
Średniowiecze nie ma do kina szczęścia. Niewiele o nim wiadomo, więc stwarza pole do popisu dla wyobraźni czy dedukcji. Tymczasem filmów osadzonych w tej epoce (a już zwłaszcza w XI wieku, jak ''Medicus'') mamy niewiele, a jeśli już są, to bardzo stereotypowe. ''Medicus'' takiemu sterotypowi ulega, choć nie czyniłbym akurat z tego wielkiego zarzutu. Te czarno-białe barwy są tutaj potrzebne do kontrastu, na którym widać najważniejszy temat tego filmu.
A jest nim, wedle mnie, ciekawość.
Dzisiaj być naukowcem i odkrywcą oznacza konieczność wejścia na wyższy stopień wtajemniczenia, w specjalistyczne szczegóły. Wszystko co fundamentalne, podstawowe i ogólne dawno odkryte zostało. Wydaje mi się niekiedy, że nawet napisane zostało już wszystko i każdy kolejny tekst - także ten - stanowi jedynie nonsensowną kopię całej spuścizny, jaką pozostawiły po sobie miliony ludzkich istnień.
Wtedy, w XI wieku to wszystko stało otworem. Człowiek nie wiedział niemal nic, a w każdym razie niewiele. Nic o świecie, o jego prawach, o naturze, wreszcie o ludzkim ciele. Medycyna jest tu szczególnie ważna i transparentna. Jest bowiem coś niezwykle przerażającego w niewiedzy, która odbija się bezpośrednio na ludzkim życiu.
- Nie przeraża cię to, jak mało wiemy. O wszystkim - mówi zgłębiający w tym filmie średniowieczną medycynę Anglik Rob Cole, grany przez Toma Payne'a. Gna go także ciekawość - motor napędowy wszelkich zmian. W końcu ludzie rozsądni przystosowują się do świata, natomiast ludzie nierozsądni próbują przystosować świat do siebie. Dlatego wszelki postęp należy do ludzi nierozsądnych.
''Pan i władca na krańcu świata'' czyli nieuchwytna zuchwałość ****
reżyseria: Peter Weir
scenariusz: Peter Weir, John Collee
w rolach głównych: Russell Crowe, Paul Bettany, Max Pirkis
Sam nie wiem, co bardziej przyciąga do tego filmu - dalekie morza południowe, wyspy Galapagos, sznyt na żaglowej fregacie, czy też sentyment do dawnego kina pirackiego. W wypadku tego ostatniego powiedziałbym więcej - ''Pan i władca na krańcu świata'' to już nie kino pirackie, a korsarskie. Brytyjska fregata ''Surprise'' ściga po całym świecie francuski okręt korsarski ?Acheron?, co nieuchronnie przywodzi na myśl pogonie za niemieckimi korsarzami z czasów drugiej wojny światowej, za pancernikami kieszonkowymi, krążownikami pomocniczymi czy ogromnym ''Bismarckiem''. Korsarz, topiący statki dla kogoś, a nie po coś, to wszak postać niezwykle fascynująca. Człowiek, któremu władca w majestacie prawa poleca zachowywać się jak pirat, jak bandyta w imię ochrony interesów własnego kraju. Spuszcza brytana z łańcucha, czyniąc go panem i władca na wszystkich krańcach świata. Nieuchwytnym, niepokornym, zuchwałym.
Urok tego filmu tkwi w jego niespiesznym tempie, typowym dla dalekomorskiej żeglugi, tak pełnej przygód, jak i nudy. Tkwi w pierwotnej, nieskalanej jeszcze empirycznym okiem nauce, która zgłębia człowiek zagnany ku niej przez okoliczności. Tkwi po prostu w świecie, który zatonął wraz z ostatnimi salwami walczących żaglowców.
Ocena: 4
Emisja: niedziela godz. 10.50 - TV Puls
5 z 12
''Siedem dusz'' czyli najpiękniejszy zabójca świata ****
reżyseria: Gabriel Muccino
scenariusz: Grant Nieporte
w rolach głównych: Will Smith, Rosario Dawson, Woody Harrelson
No dobra, macie mnie! Przyłapaliście mnie Państwo na tanim sentymentalizmie. Bo ''Siedem dusz'' to nic wielkiego. Ot, zwykła, bardzo ckliwy wyciskacz łez, zupełnie nieprawdopodobny i nierealistyczny (zupełnie jakbyśmy od romansów oczekiwali realizmu!). A jednak siedzę, oglądam i broda mi się trzęsie.
Bo jest w ''Siedmiu duszach'' scena z dwoma telefonami do niewidomego w tym filmie Woody'ego Harrelsona, które uwielbiam i które mogę oglądać wciąż i wciąż. Jest trener młodych hokeistów na lodzie, który jest w porządku, nawet gdy nikt nie widzi. Jest wreszcie Rosario Dawson, tym razem nie ostra jak w ''Sin City'' czy ordynarna jak u Quentina Tarantino. Tym razem bezbronna, krucha i podatna na zniszczenie tak bardzo, że mam ochotę ją przytulić.
I możecie Państwo uważać, żem harlequinowy tandeciarz, ale będę oglądał ''Siedem dusz'' zawsze właśnie dla niej. I dla osy morskiej, śmiercionośnej meduzy, a zarazem jednego z najpiękniejszych zwierząt świata. Nawiasem mówiąc, wiecie jak brzmi jej prawidłowa, naukowa nazwa? Odpowiedź na końcu przeglądu.
Będę także oglądał ''Siedem dusz'', by raz jeszcze usłyszeć ten fragment muzyczny
Ocena: 4
Emisja: niedziela godz. 16.50 - TV4
6 z 12
''Bękarty wojny'' czyli włoski jest bardzo prosty *****
reżyseria: Quentin Tarantino, Eli Roth
scenariusz: Quentin Tarantino
w rolach głównych: Brad Pitt, Christoph Waltz, Melanie Laurent, Eli Roth, Daniel Brühl, Diana Kruger
Już dla samej sceny, w której Brad Pitt mówi po włosku "Arrivederci" warto obejrzeć ten film, w którym Quentin Tarantino wysyła przeciw nazistowskim okupantom Francji oddział żydowskich mścicieli. Tarantino jednak w swych głębokim pokłonie, jaki zawsze składał kinu klasy B czy nawet C, dotarł wreszcie do kina wojennego. Może po to, by nam wskazać, jak istotną rolę w tych wszystkich ''Komandosach z Nawarony'', ''Działach z Nawarony'', ''Złotach dla zuchwałych'' czy ''Orłach, co wylądowały'' odgrywał kicz.
Kicz? - obruszy się zaraz każdy miłośnik dawnego kina wojennego, czyli chociażby ja sam. Jak to ''kicz''? Ano kicz, który w tarantinowskim ujęciu nie jest bynajmniej skazą czy trutką niszcząca film, ale podany w małych dawkach, rozważnie i z namaszczeniem ma właściwości lecznicze. A przynajmniej działa jak przyprawa, albo japońska ryba fugu - śmiertelnie trująca na co dzień, a po odpowiednim przyrządzeniu i podaniu - pycha!
Tak właśnie jest z"Bękartami wojny", w których niemal każda scena z Bradem Pittem, Dianą Kruger, a nade wszystko Christophem Waltzem smakuje jak fugu.
Przy okazji, mała zagadka - z którego z wojennych filmów zaczerpnięta jest scena wsypy z "Bękartów wojny"? Ta w piwnicy pewnej knajpy, łatwo ją rozpoznacie... Odpowiedź na końcu przeglądu.
Ocena: 5
Emisja: piątek godz. 20, niedziela godz. 22.15 - TV Puls
7 z 12
''Django'' czyli najszybsze słowa na Zachodzie *****
reżyseria: Quentin Tarantino
scenariusz: Quentin Tarantino
w rolach głównych: Jamie Foxx, Christoph Waltz, Leonardo Di Caprio, Kerry Washington, Samuel L. Jackson
Quentina Tarantino może - jak to on - chciał po prostu złożyć hołd kolejnemu gatunkowi kina klasy B, który odcisnął na nim piętno i po filmach wojennych, horrorach, filmach kung-fu i karate sięgnął po western. Wyszło mu jednak z ''Django'' coś więcej niż tylko hołd. Wyszedł mu atak na sumienie widza. Także oparty - jak to u Tarantino - na słowie i rozmowie, ostrej i równie krwawej jak sama strzelanina. Bardziej niż obraz.
Czy ktoś w kinie wykłada lepiej niż on?
U Quentina Tarantino, rozmiłowanego w dywagacyjnej dyspucie, pojedynek odbywa się znacznie wcześniej niż strony sięgną po rewolwery. Jego bohaterowie niemal w każdym filmie są rewolwerowcami słowa - niby w tym kunszcie prymitywni, niby grubo ciosani, a jednak zabójczo precyzyjni, potrafiący słowem zestrzelić jednocentówkę.
To chyba jedyny facet na świecie, który potrafi w taki sposób zrobić pastisz, by wyszła z tego apoteoza. On kina nie robi, on się nim bawi. Jamie Foxx, ten czarnoskóry jeździec znikąd, abolicjonistyczny mściciel, wkraczający na plantację amerykańskiego Południa z najgroźniejszą bronią, jaką można tu wnieść - wolnością dla niewolnika. No i ta Kerry Washington - czyż ona nie jest tak zjawiskowa?
Ocena: 5
Emisja: sobota godz. 20 - TV Puls
materiały promocyjne
8 z 12
''Ted'' czyli faceci to dzieci, zawsze będą marzyć o takim misiu *****
w rolach głównych: Seth McFarlane, Mark Walhberg, Mila Kunis
Kiedy "Ted" wchodził na ekrany kin w 2012 roku, bałem się go okrutnie. Żyjemy przecież w czasach, w których bez kawy na ławę ani rusz. Epoce kultu bezpośredniości, ordynarności i chamstwa. Epoce jechania po bandzie. "Ted" - opowieść o żywym i bardzo bezpośrednim misiu po tejże bandzie jadącym - miał pełne predyspozycje do tego, by stać się solidną filmową żenadą.
Okazało się jednak, że jechanie po bandzie wcale nie musi oznaczać żenady. Warunek jest jeden - trzeba trafiać. Nie żartować z byle czego. Tylko precyzyjne celowanie pozwala zrobić dość chamski film, który stanie się jednocześnie popisem nonkonformizmu wgryzającego się w szyję współczesnej moralności.
Nie za to jednak polubiłem "Teda", nie za jego bezpośredniość, bezczelność i nonkonformizm, nawet jeśli punktował cenzuralność tego świata. Co więcej, nie polubiłem go nawet za komizm, którego odmówić mógłby mu tylko skończony sztywniak. Polubiłem go za zdumiewająco trafne odczytywanie pewnych stereotypów obyczajowych, posługiwanie się nimi, z jednej strony obśmiewanie ich, ale z drugiej pielęgnowanie ich z nadzwyczajnym pietyzmem. Tym szczególnie niańczonym przez Setha McFarlane'a stereotypem jest męskość postrzegana jako przedłużenie dzieciństwa, jako świadomie zdziecinnienie.
Widziałem w "Tedzie" historię właśnie dla tych wszystkich facetów, którzy starają się być w życiu dorośli, piekielnie dojrzali, starają się sprostać odpowiedzialności określanej krótką definicję "bądź wreszcie mężczyzną". Tych z rodziną, pracą i konsekwencjami na głowie, nie tylko bez czasu na głupoty, ale nawet bez odwagi, by taki czas mieć.
Był dla mnie "Ted" wezwaniem do abstrahowania od konwenansów, konieczności doroślenia, trzymania tego całego cholernego fasonu, który nie pozwala napić i najarać się z kumplami wtedy, gdy się chce, jako że to całkowicie nieodpowiedzialne. "Ted" sprowadza się do kanapy, na której wielu mężczyzn ma ochotę położyć się z piwem po to właśnie, by mieć wszystko głęboko, czego rzecz jasna w dorosłym, odpowiedzialnym życiu zrobić nie wolno. Może więc zatem chociaż w kinie...
Ocena: 5
Emisja: niedziela godz. 20 - TV Puls
Shrek
9 z 12
''Shrek'' czyli wreszcie wynaleźli telefon komórkowy! *****
reżyseria: Andrew Adamson, Vicky Jenson
scenariusz: Joe Stillman, Roger S.H. Schulman, Ted Elliott, Terry Rossio
w rolach głównych: Zbigniew Zamachowski, Jerzy Stuhr, Agnieszka Kurnikowska, Adam Ferency
Skoro film animowany, to musi być zabawnie, czyż nie? Dzisiaj to oczywiste. Ale przed 2001 rokiem, zanim na ekrany kin wszedł ''Shrek'', nie było to wcale obligiem. Ta animacja nie była pierwszą zrealizowaną w podobnym, komediowym stylu - sama wytwórnia DreamWorks już w latach 90. stworzyła przecież ''Mrówkę Z'' z głosem Woody Allena, a konkurencyjny Pixar kontrował ''Dawno temu w trawie'', ale to dopiero przygody zielonego ogra wyrąbały niemal toporem drogę do renesansu kina animowanego w ujęciu komediowym. Animacji w postmodernistycznym ujęciu na miarę czasu.
Ogra... cóż, nie tylko ogra. Sam ogr jest w tym filmie dość dużym (nomen omen) sztywniakiem. Istotą humoru jest jego towarzysz osioł, w wypadku którego udało się dokonać w Polsce rzeczy niesłychanej - polski dubbing w wykonaniu Jerzego Stuhra dorównał, a może i przerósł oryginał. A kto podkłada głos w oryginale? Odpowiedź na końcu przeglądu.
Sukces ''Shreka'' jest zatem nie tylko pochodną znakomitego i świetnie zrealizowanego, zabawnego pomysłu. To także pokłosie znakomitej symbiozy oryginału z polską wersją językową. To wtedy przekonaliśmy się dobitnie, jak wielką bronią masowego rażenia może być dubbing na wysokim poziomie, jakie stanowi pole do popisu dla tłumacza i aktorstwa wykonawców. Przekonaliśmy się, jak wybitnym fachowcem jest Bartosz Wierzbięta (autor polskiej wersji) i jak wielu świetnych polskich aktorów można wykorzystać w dubbingu rozumianym jako wyzwanie dla aktora.
Dzisiaj wyjaśnienie komuś, jak wyglądał świat animowanej rozrywki przed 2001 rokiem, bez ?Shreka? to jak próba wyjaśnienia, jak kiedyś umawiano się na spotkania bez facebooka i komórek. No nie da się, po prostu się nie da!
Ocena: 5
Emisja: piątek godz. 20, niedziela godz. 16 - TVN
wikicommons
10 z 12
''Spokojnie, to tylko awaria'' czyli gdy brakuje kawy
reżyseria: Ken Finkleman
scenariusz: Ken Finkleman
w rolach głównych: Robert Hays, Julie Hagerty, Lloyd Bridges, William Shatner
Niech żyje gag! Bo to życie to gag jest nad gagi!
?Spokojnie, to tylko awaria? - udana kontynuacja komedii ''Czy leci z nami pilot?'', stanowiącej parodię serii ?Portów lotniczych? to eksperyment jadący zupełnie po bandzie. Stanowi bowiem próbę pastiszu czegoś, co teoretycznie sparodiować się nie dało - filmu katastroficznego. Jim Abrahams i bracia David i Jerry Zuckerowi stojący za tymi niezwykłymi filmami nie przejmują się tego rodzaju tabu. Co więcej, oni dobrze wiedzieli, że łamanie tabu jest właśnie najzabawniejsze. Tworzy gagi, a gagi są istotą komedii.
''Spokojnie, to tylko awaria''? jest zatem komedią krystalicznie doskonałą, opartą niemal wyłącznie na gagach, zupełnie tak jak filmy Stanisława Barei typu ''Miś''. Ta konstrukcja nie pozwala jej tracić cennej energii trzymających się za brzuchy widzów na cokolwiek innego niż na śmiech. Są jak samonapędzająca się impreza, którą ktoś rozpoczął od świetnego kawału i teraz lawiny rechotu nie da się już zatrzymać.
To rodzaj filmu stanowiącego wzorzec komedii z Sevres. Jak powiadał Hitchcock, zaczyna się od salwy śmiechu, a potem zabawa tylko rośnie. Nie zabraknie jej aż do końca, tak jak niekiedy brakuje kawy.
Ocena: 5
Emisja: sobota godz. 13.55 - TVN7
wikicommons
11 z 12
A na koniec - coś dla ludzi o mocnych nerwach. ''Zombiebobry''
reżyseria: Jordan Rubin
scenariusz: Jordan Rubin, Al Kaplan, Jon Kaplan
w rolach głównych: Rachel Melvin, Hutch Dano, Jake Weary
''Trzy dziewczyny spędzają weekend w domku letniskowym nad jeziorem, gdzie natrafiają na mordercze bobry-zombie.''. Cóż dodać do tego opisu? Coś dla miłośników gatunku...
Ocena: 1
Emisja: piątek godz. 23.30 - Canal+ Film
wikipedia
12 z 12
I jeszcze - odpowiedzi na zagadki
- John Rambo, tak nazywał się brązowy medalista olimpijski w skoku wzwyż podczas igrzysk w Tokio w 1964 roku. Skoczył wtedy 2,16 m. Niestety, on akurat przegrał z radzieckim przeciwnikiem, Walerym Brumelem, który sięgnął po złoto
- osioł w oryginalnym ''Shreku'' mówi głosem Eddy'ego Murphy'ego
- osa morska to parzydełkowiec, który prawidłowo nazywa się kostkomeduzą śmiercionośną. Żyje w wodach wokół Australii i południowej Azji
- scena zaczerpnięta jest z ''Tylko dla orłów'', w której Derren Nesbitt w roli niemieckiego oficera von Hapena rozpracowuje brytyjskich agentów w zamku Schloss Adler
Wszystkie komentarze