Dla kibica piłki nożnej zorganizowanie sobie wyjścia do kina w czasie Euro 2016 będzie wyzwaniem logistycznym nie lada. Nie traćmy jednak nadziei - da się to zrobić. Oto kilka podpowiedzi ustawionych od - w mojej opinii - najsłabszych do najlepszych. Na końcu zagadki. Zapraszam!
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 12
"Idol z ulicy" czyli czy wszystko musi walczyć o sprawę? **
reżyseria: Hany Abu-Assad
scenariusz: Hany Abu-Assad, Sameh Zoabi
w rolach głównych: Tawfeek Barhom, Kais Attalah, Hiba Attalah
Gdyby mi ktoś powiedział, że wygrałem konkurs śpiewu, tańca czy pisania felietonów nie dlatego, że byłem najlepszy, ale dlatego że pochodzę z terenów objętych wojną, byłbym zdruzgotany. Dla twórców filmu "Idol z ulicy" to nobilitacja. To historia człowieka, który zgłasza się do programu "Idol" po to, by zrealizować swoje marzenia, ale szybko orientuje się, że musi walczyć o sprawę. Staje się bohaterem i ambasadorem całej Strefy Gaza.
Ta historia z "idola z ulicy" oparta jest na prawdziwym zwycięstwie chłopaka nazwiskiem Mohammad Assaf w 2013 roku. Zwycięstwa w finale egipskiego "Idola", które oglądała wtedy cała Strefa Gazy.
Biorąc pod uwagę rozmach i znaczenie tamtego wydarzenia, które przebiłby chyba... no nie wiem... może start reprezentacji Palestyny na mistrzostwach świata (nie jest taka słaba) albo złoty medal olimpijski palestyńskiego sportowca, trudno się dziwić temu filmowi. Traktuje on przecież o zdarzeniu niezwykle ważnym dla tego narodu bezpaństwowców.
Niech zatem będzie - zgoda. "Idol z ulicy" musiał traktować o walce o sprawę. No trudno, nie dowiem się w związku z tym z tego filmu, czy Mohammed Assaf (nawiasem mówiąc, urodzony w Libii, a nie w Gazie) rzeczywiście był tak dobry i dlatego wygrał, czy też wygrał, bo był z Gazy. Nie dowiem się, co się z nim działo, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak wielkie oczekiwania za nim stoją. To znaczy - wątek ten został w filmie zaznaczony, ale dość pobieżnie. Mówimy wszak o człowieku, który na swoich barkach dźwigał ciężar nieadekwatny dla możliwości 24-latka.
PS
A jak brzmiało ostatnie, finałowe pytanie "Milionerów", które dostał bohater filmu "Slumdog"? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Charlie Monroe Malta
materiały prasowe
2 z 12
"Dzień matki" czyli jakie zabawne to wzruszenie **
reżyseria: Garry Marshall
scenariusz: Tom Hines, Lily Hollander, Anya Kochoff, Matthew Walker
w rolach głównych: Jennifer Aniston, Kate Hudson, Julia Roberts, Jason Sudeikis, Britt Robertson
Od czasu, gdy Garry Marshall - dziś wciąż płodny w sensie twórczym siedemdziesięciolatek - nakręcił "Pretty Woman", a był to rok 1990, wiele się zmieniło. Julia Roberts już nie wystaje na rogach w oczekiwaniu na księcia na białym koniu z otwieranym dachem, a Hector Elizondo nie zamawia jej na koniec służbowego, hotelowego auta - tutaj jest jej siwiejącym menedżerem, gdy ona zblazowana pozuje do zdjęć.
Pewne sprawy pozostają jednak stałe. Julia Roberts niemal zawsze gra w jego filmach, Hector Elizondo dopełnia drugiego planu, a w filmach Garry'ego Marshalla wzruszenie i miłość zawsze biorą górę nad humorem. Słowem: w komromach (komediach romantycznych) woli on zdecydowanie rom od komu.
Dopóki było to "Pretty Woman" albo "Uciekająca panna młoda", słowa nie powiedziałem, bo wychodziły z tego ciepłe, pogodne produkcje przyjemne w odbiorze. Niezbyt zabawne, ale przyjemne.
Następnie Garry Marshall przeszedł na sformatowaną produkcję seryjną, opartą na Richardzie Curtissie i jego "To właśnie miłość". Kojarzycie Państwo - zbiór przenikających się historyjek, powiązanych ze sobą losami czy pokrewieństwem bohaterów. Każdy to teraz robi, zupełnie jakby innego patentu na komrom nie było.
Garry Marshall sformatował jeszcze swoje filmy czasowo. Skoro bowiem Richard Curtiss zrobił dzieło bożonarodzeniowe, to należy iść tą drogą i nakręcić komedie romantyczne związane z Sylwestrem, Walentynkami, Światowym Dniem Przytulania, Dniem Pieszego Pasażera, Międzynarodowym Dniem Dziennikarza Sportowego czy jakimkolwiek innym. Bez choćby krzty zrozumienia, że u Richarda Curtissa czas akcji stanowił jedynie pretekst do sukcesu, ale o nim nie stanowił. I że żaden inny dzień nie może równać się ani zastąpić Bożego Narodzenia.
Dzień Matki również.
Stworzenie komedii romantycznej pod pretekstem tego dnia jest tak samo absurdalne, jak pomysły Garry'ego Marshalla na "Sylwestra w Nowym Jorku" czy "Walentynki", które nakręcił w latach 2010-2011. Z tą chociaż różnicą, że tym razem przynajmniej nie powstał film żenujący.
Powstała produkcja ciepła, pogodna i przyjemna w odbiorze. I tyle. Poza kilkoma występami Jennifer Aniston nie znajdziemy tu jednak więcej do śmiechu niż we wczesnych filmach Garry'ego Marshalla. Na całe szczęście jednak, znajdziemy więcej niż w "Sylwestrze w Nowym Jorku" - filmie, który pokazał dobitnie, że facet powinien się już wycofać.
PS
A czym zajmowała się grana przez Julię Roberts bohaterka "Pretty Woman"? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar
fot. ATSUSHI NISHIJIMA, mat. promocyjne
3 z 12
"Zakładnik z Wall Street" czyli sprawdź to, bo strzelam ***
reżyseria: Jodie Foster
scenariusz: Alan DiFiore, Jim Kouf, Jamie Linden
w rolach głównych: George Clooney, Jack O'Connell, Julia Roberts, Caitriona Balfe
Jodie Foster - zapewne pod wpływem ostatniego kryzysu gospodarczego - zabrała się za demaskowanie rzeczywistości giełdowej z dużą energią, po czym jednak i tak z "Zakładnika z Wall Street" wyszło jej klasyczne kino fabularne, a nie demaskatorski film na miarę "Big Short". Chwała Bogu, można powiedzieć i odetchnąć z ulgą, bo gdyby w swej nieudolności reżyserskiej Jodie Foster konsekwentnie podążała w stronę śledztwa i demaskowania, naraziłaby się na śmieszność.
Jej "Zakładnik z Wall Street" jednak zarzutu śmieszności i nonsensowności zgrabnie unika, bowiem od początku do końca pozostaje w ramach etykiety filmowej. I chociaż traktuje o dziennikarstwie, o owo dziennikarstwo zahacza i - co więcej - chwilami dziennikarstwo naśladuje, nie jest nim i nie ma zamiaru. Pozostaje filmem, można wręcz powiedzieć, że sensacyjnym kinem akcji, który jedynie sięga po pewne narzędzia znane Amerykanom i Jodie Foster z medialnej rzeczywistości.
U Jodie Foster grają przede wszystkim te narzędzia, które w Stanach Zjednoczonych podniesione są do roli insygniów - media, zwłaszcza telewizja oraz stojąca za nią masowość. Owa masowość staje się siłą sprawczą wszystkiego, co tutaj widzimy. Masowość powoduje zmiany na giełdzie (a przynajmniej tak się zdaje), masowość sprawia, że ludzie zyskują fortuny i tracą majątki, także masowość sprawia, że wdarcia się napastnika do studia telewizyjnego ma uzasadnienie - pod warunkiem, że kamery nie zostaną wyłączone. Wtedy jest bowiem masowo oglądany.
I kamery nie zostają wyłączone, aż do końca. Ich praca uzasadnia bowiem tu wszystko, co się wydarza bądź może się wydarzyć. "Powiedz to przed kamerą" albo nie mów w ogóle. "Zakładnik z Wall Street" jest zatem nie tyle dziełem o nowatorskiej formie terroryzmu na żywo, ale rodzajem wyspecjalizowanego filmowego found footage. Do tego ujęcia chyba mu najbliżej i właśnie owo ujęcie jest w nim najciekawsze.
George Clooney z podpiętym mikrofonem, ścigany szef trefnej spółki Walt Camby (w tej roli Dominic West, znany jako Spartanin Theron z "300"), który trafia przed kamery niczym przed lufę pistoletu (niewiele się to różni), wreszcie sam zamachowiec, w wypadku którego ważne jest przede wszystkim, by miał podpięty mikrofon, nie stał w cieniu i mówił do kamery.
PS
Jak nazywał się amerykański bank inwestycyjny, którego upadek we wrześniu 2008 roku umownie zapoczątkował wielki światowy kryzys? Odpowiedź na końcu przeglądu.
"Alicja po drugiej stronie lustra" czyli gdyby tak było, to byłoby, ale nie jest ***
reżyseria: James Bobin
scenariusz: Linda Woolverton
w rolach głównych: Mia Wasikowska, Johnny Depp, Sascha Baron Cohen, Helen Bonham Carter, Anne Hathaway, Matt Lucas oraz Alan Rickman (w swej ostatniej roli przed śmiercią)
Motto:
''Wydaje się to bardzo ładne - powiedziała, skończywszy - tylko że dość trudne do zrozumienia! Jakby nasuwało mi to jakieś myśli... tylko nie wiem dokładnie, jakie!?
(Lewis Carroll, "Po drugiej stronie lustra")
''Alicję w krainie czarów'' i potem ''Po drugiej stronie lustra'' czytałem jako dziecko. I nie wiedziałem wówczas, czym one się różnią. Nie wiedziałem, że diametralnie się różnią. Nie miałem pojęcia, że jedna traktuje o dojrzewaniu i zmianie perspektywy, a druga o abstrakcji świata logiki i logiczności świata abstrakcji.
Dla mnie wtedy o niczym takim nie traktowały. Czytałem je po swojemu.
Jednakże, jak mówi podobny do jajka Hojdy Bojdy, ''Jeżeli ja używam jakiegoś słowa, znaczy ono dokładnie to, co ja sobie życzę: ni mniej, ni więcej.''
Tak mówią wszyscy dorośli, czego dzieci zrozumieć nie potrafią. Dla nich słowo nie znaczy mniej, ni więcej, ale właśnie więcej, ni mniej. Na odwrót, jak w lustrze.
Na tym polega świat znajdujący się po drugiej stronie lustra. Wszystko jest w nim niby takie samo, ale jednak rządzi się innymi prawami. To prawa niedostępne z racjonalnego punktu widzenia, natomiast zupełnie naturalne z punktu widzenia nieracjonalnego. Bo za racjonalne uważamy przecież to, co nie trzyma się tak kurczowo wyobraźni, prawda?
Język jest najważniejszy w ''Po drugiej stronie lustra'', a przecież Lewis Carroll nie pisywał swych książek bez klucza. Nie tworzyłby świata, z którego nie da się wyjść. Trzeba tylko wiedzieć jak.
Pytanie, czy twórcy filmu ''Alicja po drugiej stronie lustra'' wiedzą.
Logika jest dla dorosłych niezwykle ważna. Trzeba się jej kurczowo trzymać, żeby nie stracić gruntu pod nogami. I trzeba uważać na każde słowo, każda opinię, tak aby wszystko co napiszemy i wygłosiło miało sens. I przecinki w odpowiednim miejscach. To przecież czyni nas dorosłymi.
To dlatego film Jamesa Bobina musiał być logiczny. Bardziej niż pierwowzór Tima Burtona, którego w przenoszeniu Alicji na ekran zamienił na reżyserskim stołku, choć ten zachował kontrolę nad lustrzanym odbiciem swego pierwotnego dzieła. Nielogiczność świata po drugiej stronie lustra jest tutaj oparta jednak na zupełnie czym innym niż u Tima Burtona i w książce Lewisa Carrolla.
Jej podstawą jest mianowicie czas.
PS
Kogo Alicja spotyka po drugiej stronie lustra jako pierwszego? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
5 z 12
"Dzień Bastylii" czyli muszkieter z policyjną blachą ****
reżyseria: James Watkins
scenariusz: Andrew Baldwin
w rolach głównych: Idris Elba, Richard Madden, Charlotte Le Bon, Kelly Reilly, Jose Garcia
Najpierw poszedł lewy sierpowy w "Księdze dżungli", gdzie Idris Elba wcielił się w tygrysa Shere Khana. Właśnie tak - nie dubbingował go, nie podłożył głos. On go zagrał. Teraz natomiast poprawił podbródkowym w ?Dniu Bastylii?. Te dwa ciosy powaliły mnie na deski, a wtedy wśród wirujących wokół głowy gwiazd wyraźnie dostrzegłem sens koncepcji, by z tego aktora zrobić nowego Jamesa Bonda.
Pierwszego czarnoskórego agenta 007.
Daniel Craig zrezygnował, Sam Mendes zrezygnował, historię o Jamesie Bondzie trzeba układać od nowa. Dlaczego nie z Idrisem Elbą?
Styl, w jakim zagrał w ?Dniu Bastylii?, przywodzi na myśl nieco zdystansowanego komika Omara Sy - także dlatego, że to historia związana z Francją i dziejąca się w Paryżu. Nie bez kozery - to właśnie Francja jest krajem zagrożonym terroryzmem oraz jego konsekwencjami. A są nimi chociażby zachowania społeczne, które on pociąga i którymi - jak się okazuje - bardzo łatwo można manipulować.
Terroryzm w ?Dniu Bastylii? stanowi wyraźne nawiązanie do ostatnich wydarzeń we Francji (zamachy z 13 listopada zeszłego roku), ale bynajmniej nie odpowiada na pytania, jakie przychodzą do głowy w przeddzień Euro 2016. ?Dzień Bastylii? nie jest bowiem filmem o terroryzmie. Nie ma ambicji rozgryzienia i zanalizowania zjawiska. Co więcej, nie zamierza też ukuć nowej teorii spiskowej na temat terroryzmu ani wmówić nam, że nic nie jest takie, jak się wydaje. Nawet teza, że miasto można rzucić na kolana przy pomocy plotki i internetowej dżumy, a nawet jednego hashtagu nie jest tutaj żadnych motywem przewodnim. Terroryzm stanowi tu jedynie tło. Pretekst do stworzenia kina sensacyjno-szpiegowskiego, dobry jak każdy inny.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikono Malta
materiały prasowe
6 z 12
"Już za tobą tęsknię" czyli w niczym nie jest się samemu. W niczym ****
reżyseria: Catherine Hardwicke
scenariusz: Morwenna Banks
w rolach głównych: Toni Collette, Drew Barrymore, Dominic Cooper, Paddy Considine
Kiedy już ktoś zabiera się za robienie filmu o ciężkiej chorobie jaką jest rak, a czyni to ostatnio coraz więcej reżyserów i reżyserek, coraz rzadziej wychodzą z tego dzieła banalne. To zbyt ciężki temat, by zabić go banalnością - największy dureń filmowy wie, że nie wolno mu tego zrobić. Przeciwnie zatem, cała energia podczas tworzenia czegoś na ten temat idzie w tę stronę, aby przełamać konwencje i zrobić taki film w sposób jak najbardziej autorski. Do gry zaprzęgnięte zostają wówczas i groza, i śmiech, wykorzystuje się i ból, i radość przez łzy. Wszystko, co może stać się rodzajem filmowego eufemizmu, bez którego o raku opowiedzieć się już dzisiaj nie da.
Catherine Hardwicke wpadła na zupełnie inny pomysł. Otóż robią film o chorobie nowotworowej swej bohaterki, zrobiła w rzeczywistości film o... zupełnie czym innym.
Pomyślałem sobie, że to dość osobliwy sposób, by z taka uczynić bohatera drugoplanowego. Z tego guza o tak wielkiej złośliwości, że obliguje go ona do pchania się do pierwszego szeregu i domagania się bezustannej uwagi od widzów. To on przecież ma determinować rozmowy, wydarzenia, losy i fabułę. To on odpowiada za łzy i wzruszenia, za strach i przejęcie. Jest alfą i omegą każdego filmu o sobie.
Nie tego jednak. Nie w wypadku "Już za tobą tęsknię", gdzie Catherine Hardwicke zepchnęła go na plan dalszy. Nie zmarginalizowała, ale ograniczyła jego filmowe ambicje. Zmusiła do koncepcyjnej i fabularnej kapitulacji.
Na planie pierwszym jest bowiem u niej co innego i kto inny. Myślicie Państwo, że pewnie miłość, rodzina i jej wsparcie. Bynajmniej. "Już za tobą tęsknię" jest w istocie pochwałą przyjaźni. Hymnem na jej cześć.
Otóż twierdzę, że przyjaźń jest w kinie bardzo zaniedbana. Miłość wylewa się z ekranu w co drugim filmie, miłością recytuje się wiersze, zagląda sobie w oczki i biega boso po rosie, miłością naprawia się świat, leczy, smarka w chusteczkę i moczy rękawy przytulających. To miłość determinuje, określa, warunkuje i implikuje. Jest niesłychanie zaborcza, z niezwykle wybujałym ego i mniemaniu o sobie. Twierdzi, że jest najważniejsza na świecie i że nie sposób bez niej żyć.
Przyjaźń siedzi w tym czasie cicho. Zawsze jej ustępuje, zawsze robi krok w tył, by poczekać aż ta siksa się wyszaleje. Jako uczucie mniej gwałtowne, za to trwalsze, niewiele ma do powiedzenia, gdyż posługuje się jedyną bronią dalekiego zasięgu, której (wbrew Pierwszemu Listowi do Koryntian) nie zna miłość - cierpliwością. To dzięki niej przyjaźń jest nieśmiertelna. Miłość niekoniecznie.
PS
Toni Collette błysnęła swego czasu w pewnym filmie jako matka niezwykłego dziecka. Zagrała ją brawurowo. Co to był za film? Odpowiedź na końcu przeglądu.
"Nice Guys. Równi goście" czyli równy i równiejszy ****
reżyseria: Shane Black
scenariusz: Shane Black, Anthony Bagarozzi
w rolach głównych: Ryan Gosling, Russell Crowe, Angourie Rice, Kim Basinger
Kto powiedział, że detektywi muszą być koniecznie przebiegli, mistrzami logiki o ogromnych IQ, dzięki któremu z jednej plamy na kołnierzyku potrafią odtworzyć przebieg zdarzeń? Kto powiedział, że na podstawie jednego włosa na kanapie potrafią ustalić, kto zabił i dlaczego? Kto mówi, że każdy z nich powinien mieć przenikliwość Sherlocka Holmesa, Herkulesa Poirot albo porucznika Columba, który wychodząc już, zawsze rzucał "jeszcze jedno pytanie, bo coś mi się przypomniało?"
Kto powiedział, że muszą być to piękne umysły?
Na pewno nie Russel Crowe. I nie Ryan Gosling, którzy w "Nice Guys" stworzyli parę detektywów... bądźmy ze sobą szczerzy... niebywale głupich. To w swym fachu niemalże rośliny doniczkowe, którym jeśli dowód nie spadnie na maskę samochodu, same do niczego nie dojdą. Poziom ich głupoty nie jest może na tak himalajskim poziomie jak w wypadku bohaterów "Głupiego i głupszego", ale proszę mi wierzyć, jest to orogeneza alpejska.
Shane Black w wypadku "Nice Guys" zastosował niemal dokładnie tę samą receptę, co w wypadku "Zabójczej broni". Znów osiłka zderzył z trefnisiem, pięść dodał do nosa, obu pozbawił jednak rozumu na większą skalę niż 30 lat temu. Efekt uzyskał podobny - głupkowatą komedyjkę kryminalną, która nie tylko bawi, ale ze względu na swoich bohaterów ma wszelkie szanse na to, by stać się wręcz kultową.
Myślę, że tak się stanie, a Ryan Goslin i Russell Crowe zyskają wielu fanów. Zwłaszcza, że Shane Black - w pełni świadom tego, że to nie lata osiemdziesiąte i podobne filmy dzisiaj nie mają już racji bytu - postanowił mocno przymrużyć jedno z oczu. Stworzył z "Nice Guys" mocno afiszujący się pastisz, który na dodatek umieścił w roku 1977, pewnie aby widzowie pozbyli się jakichkolwiek wątpliwości, że nic tu nie jest na serio. To pozwala zupełnie dać sobie spokój z wszelkimi zagadkami fabularnymi i zamiast zastanawiać się nad logicznymi podstawami intrygi, rozkoszować się raczej smaczkami tego filmu. A jest ich wiele, począwszy do wielu nawiązań do epoki lat siedemdziesiątych i tamtejszego kina soft kryminału oraz panoszącej się wówczas w kinie komedii noir, za którą wszyscy chyba tęsknimy. Ja tęsknię.
kina: Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Malta
materiały prasowe
8 z 12
"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" czyli kogo by tu jeszcze dodać ****
reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
scenariusz: Christopher Marcus, Stephen McFeely
w rolach głównych: Chris Evans, Robert Downey Jr, Scarlett Johansson, Sebastian Stan, Anthony Mackie, Don Cheadle, Jeremy Renner, Chadwick Boseman
W piaskownicy była taka zabawa - kim jesteś? Którą gwiazdą? Bo ja tym.. a ja tym. To były cudowne czasy, gdy w jednej chwili między dwoma blokami gromadzili się wszyscy moi bohaterowie z dzieciństwa. Wspaniały koktajl wszelkich filmów i komiksów.
Późniejsze ekumeniczne produkcje typu "Liga niezwykłych dżentelmenów" i wiele innych podobnych filmów na tym właśnie polegało. Na połączeniu tego, co nie do połączenia. Nic w tym dziwnego, że Marvel, który przecież dysponuje najbogatszym portfolio bohaterów, zechciał ich wszystkich rzucić jednocześnie na ekran, wymieszanych w jednej potrawie.
- Wolisz Supermana czy Batmana? - pytają mali chłopcy. Chciałbyś być Ironmanem czy Kapitanem Ameryką - pytają te filmy. Niczym nie różnią się od mojej piaskownicy. Są równie urocze i równie nie na serio.
Zaproszenie do udziału w jednym filmie wszystkich gwiazd super mocy, pochodzących z różnych miejsc, różnych epok i różnych opowieści, jest właściwie niewykonalne. Nie ma szans, aby przy takim rozwiązaniu utrzymać jakikolwiek sens całości, aby się to nie rozleciało. Chyba, że z owego sensu od razu zrezygnujemy. Pozostawimy jedynie konwencję, wypełniając ją dowolną treścią. Bez większego znaczenia.
I dodamy humor. No tak, humor jest kluczowy, bo tylko on pozwala rozładować poczucie zażenowania i zakłopotania. I Avengers ów humor mają, jest on ich największą siłą. Udało się go zachować także w "Wojnie bohaterów", która środek ciężkości przesuwa - zgodnie z tytułem - w stronę Kapitana Amerykę.
Jako człowiek, który swoje dzieciństwo pamięta o tyle, o ile i w związku z tym dość wrogo nastawiony do podobnych koktajli, muszę docenić dawkę humoru, jaką mi tu zaaplikowano. Bez dwóch zdań wybieram to niż prostactwo "Deadpool". W tym porównaniu "Deapool" to film spod budki z piwem, a "Wojna bohaterów" to zabawna kawusia z przyjaciółmi.
PS
Co się stało, gdy Kapitan Ameryka w 1940 roku po raz pierwszy chciał się zaciągnąć do wojska? Odpowiedź na końcu przeglądu.
"Zanim się obudzę" czyli kiedy dziecko śpi, budzą się demony *****
reżyseria: Mike Flanagan
scenariusz: Mike Flanagan, Jeff Howard
w rolach głównych: Kate Bosworth, Jacob Tremblay, Thomas Jane, Annabeth Gish
"Zanim się obudzę" jest filmem, który ma w sobie wiele z "Babadooka". Jednocześnie jednak poszedł zupełnie inną drogą. I właśnie ta droga jest w nim fascynująca, bo mam wrażenie, że albo nikt, albo niewielu twórców po niej szło. To droga usłana lękami nie wydumanymi, ubzduranymi i stanowiącymi przejaw rozgrzanej filmami fantazji. To lęki prawdziwe. Nazywamy je czasami traumami.
Na dodatek to lęki dotyczące dzieci. Takie, które powstają we wczesnej fazie rozwoju każdego z nas, przez co ugruntowują się w głowie na lata. Na wieczność czasami. "Zanim się obudzę" dotyka właśnie tej delikatnej materii, z której szyje się każdego człowieka w dzieciństwie - ze zdarzeń, widoków i przeżyć, których nie potrafi jeszcze zdefiniować i wyjaśnić. A zatem takich, które definiuje i wyjaśnia po swojemu.
- Przecież to tak naprawdę nie istnieje - tłumaczą przed zaśnięciem mamy. Doprawdy?
Umysł dziecka tym różni się od umysłu dorosłego, że nie ma żadnych blokad i żadnych kryteriów oddzielających to, co rzeczywiste i dopuszczalne od tego, co nie wchodzi w grę. Dla dziecka w grę wchodzi wszystko, bowiem potrafi ono znaleźć własną odpowiedź na każdą traumę. Niekiedy jest to odpowiedź przerażająca.
"Zanim się obudzę" wchodzi zatem nie tylko w świat dziecięcych przeżyć i wyobrażeń, ale również w świat naszego z dziećmi w tej materii kontaktu. Wkracza na pogranicze między tymi dwoma światami, w sposób niezwykle przejrzysty pokazując nam ich delikatność. W wypadku dziecka to świat, w którym każde brutalne przeżycie może je uwarunkować w sposób, jaki nawet nam do głowy nie przychodzi.
To jest właśnie najbardziej przerażające. To, że nie sposób wyłapać procesów, które z dziecka tworzą dorosłego. Pytanie, jakiego dorosłego...
"Księga dżungli" czyli przecież Shere Khan nie może mieć racji! *****
reżyseria: Jon Favreau
scenariusz: Justin Marks
w rolach głównych: Neel Sethi, Idris Elba, Bill Murray, Ben Kingsley, Scarlett Johansson, Lupita Nyongo'o
polska wersja językowa: Bernard Lewandowski, Jan Frycz, Jerzy Kryszak, Jan Peszek, Anna Dereszowska, Lidia Sadowa
Motto:
''Plemiona Dżungli, poruszone tą wieścią, poszły za stadem bawolim i dotarły do owej jaskini. U wnijścia jaskini stał istotnie Strach. Był nie owłosiony - jak go opisały bawoły - chodził na dwóch nogach. Gdy ujrzał zwierzęta, krzyknął przeraźliwie, a głos jego napełnił nas strachem, który nam pozostał po dziś dzień''.
Rudyard Kipling, ''Druga księga dżungli''. Rozdział ''Skąd się wziął Strach''
Cała dżungla jest przepełniona strachem, więc ''Księga dżungli'' również. To, co napisał Rudyard Kipling i na czym ja wychowałem się w dzieciństwie, zaczytany i przełamujący pod kołdrą mamine ''pora już spać'', jest w zasadzie tekstem przerażającym. Budującym, ale i bardzo brutalnym - dokładnie tak jak prawa natury.
Rudyard Kipling, mieszkający przez lata w Indiach brytyjski pisarz i autor zbioru ''Takie sobie bajeczki'', tym razem takiej sobie bajeczki nie napisał. ''Księga dżungli'' to pasjonująca, a zarazem przedziwna lektura. Sprawia wrażenie chaotycznego zbioru opowiadań, niepoukładanych chronologicznie, dzięki czemu o pewnych zdarzeniach wcześniejszych dowiadujemy się później, a na dodatek poprzetykana rozdziałami w formie opowiadań zupełnie nie na temat.
Walt Disney zrobił nową ''Księgę dżungli'' z niewyobrażalnym wręcz rozmachem. Przyznam szczerze - nie spodziewałem się aż takiego. To już nie jest tylko kwestia technicznych fajerwerków, dzięki którym zwierzęta ruszają pyszczkami jak ''Koń, który mówi''. Jemu smarowano dziąsła masłem orzechowym, by wyglądał jakby się wypowiadał. W ''Księdze dżungli'' zwierzęta nie tylko mówią. One są pełnowartościowymi bohaterami z krwi, kości, futer i pazurów. O filmie złożonym właściwie z jednego człowieka, czy też raczej człowieczka (w roli małego Mowgliego 12-letni amerykański aktor Neel Sethi) oraz całej armii zwierząt można powiedzieć z pełną odpowiedzialnością - zwierzęta są genialne. Absolutnie genialne.
Genialność nie sprowadza się tylko do wykreowanej komputerowo techniki motion capture, co po polsku zwie się ''przechwytywaniem ruchu''. Państwo wiecie, na czym ta technika polega? To sposób animacji, w którym aktor w sympatycznym skafanderku wyposażonym w czujniki gra na tle niebieskiego tła, czujniki przenoszą jego ruchy do komputera, który nakłada ja na wykreowana tam postać np. wilka czy tygrysa. Ta technika wymaga zatem aktorów, którzy potrafią naśladować ruchy zwierząt. Wielkim specjalistą od takich wyzwań był np. Andy Serkis i to on pomagał wytwórni Disneya przy stworzeniu świata z indyjskiego lasu.
Disney dokonał kilku zmian. Panterze Bagheerze zmienił płeć na męską (tego lamparta gra Ben Kingsley) - widocznie nie było wyjścia, skoro Scarlett Johansson zajęta. Z niedźwiedzia Baloo uczynił trefnisia - w książce to raczej surowy nauczyciel ludzkiego szczenięcia. Inaczej niż w książce wygląda też ostateczna rozprawa Mowgliego i Shere Khana.
Shere Khan - cóż, trzeba to powiedzieć jasno... to właśnie ów tygrys jest w tym filmie najlepszy. Zawsze ten zły, zawsze czarny charakter, określany jako jakiś okrutny półgłówek, który nie przestrzega praw lasu i drwi z reszty jego mieszkańców. Zawzięte kocisko, polujące na małego, bezbronnego chłopca dla własnej przyjemności. Ludojad opity ludzką krwią, z mordą ociekającą posoką - tak go dotąd przedstawiano. U Kiplinga uosabiał cały lęk, jaki towarzyszy Hindusom na myśl o podchodzących pod ich obejścia tygrysach. I całą ich niechęć do nich.
W tej ''Księdze dżungli'' tygrys pozostaje okrutny i zawzięty, ale nie kieruje się jedynie czystą żądzą krwi. Proszę zwrócić uwagę na to, że to on chwilami zakrawa na jedynego racjonalnego, który zamierza zgładzić ludzkie szczenię nie dlatego, że tak mu się podoba. Dlatego, że tak będzie bezpieczniej i lepiej dla wszystkich. Na dodatek przedstawia swoje argumenty w sposób tak mocny i charyzmatyczny, że gotów byłem niemal im ulec.
- Wszystkich oszukasz, ale nie mnie. Ja jeden wiem, kim naprawdę jesteś - powiada Shere Khan do Mowgliego. Czytaj: jesteś człowiekiem, największym zagrożeniem i największym złem. Ty, chłopczyku. Ty, ludzki szczeniaku. Właśnie ty zagrażasz porządkowi rzeczy, a nie ja - tygrys.
Shere Khana, z tym przerażającym, popalonym przez Szkarłatny Kwiat (w książkowym przekładzie Józefa Birkenmajera: Czerwone Kwiecię) pyskiem, w sposób absolutnie znakomity i brawurowy zagrał Idris Elba - czarnoskóry aktor brytyjski, znany chyba najlepiej z ?Pacific Rim? albo z biografii Nelsona Mandeli, w którego się wcielił (w polskiej wersji tygrysa gra Jan Frycz). Jestem pod wielkim wrażeniem tej roli - co za charyzma! co za moc! To już nie animowany tygrysek dla dzieci. To bestia.
PS
Książka "Księga dżungli" nie zawiera tylko historii o Mowglim, ale i inne opowieści. Jedna z nich opowiada o dzielnej manguście, pogromcy kobr. Jak się nazywało to zwierzątko? Odpowiedź na końcu przeglądu.
"Zwierzogród" czyli najbardziej bieżąca bajka świata *****
reżyseria: Byron Howard, Rich Moore
scenariusz: Jared Bush, Phil Johnston
w polskiej wersji językowej: Julia Kamińska, Paweł Domagała, Krzysztof Stelmaszyk, Barbara Kurdej-Szatan, Wiktor Zborowski, Sebastian Perdek
Wytwórnia Disneya słynęła niegdyś z filmów uniwersalnych, absolutnie ponadczasowych, tak samo aktualnych przed kilkudziesięciu laty, jak i teraz. Cóż bowiem może zdezaktualizować się w bajce? Od dawna jednak disneyowska wytwórnia nie trzyma się już jednak tej zasady i robi filmy na bieżące tematy, odpowiadające aktualnej sytuacji na świecie. Mam wrażenie, że żaden dotychczasowy nie był tak współczesny jak "Zwierzogród". Film, którego oglądanie jest jak lektura gazet albo włączenie telewizji. A może właśnie w tym tkwi uniwersalizm najlepszego animowanego filmu od czasów "W głowie się nie mieści"?
Wszak morał jest w bajce najważniejszy, czyż nie?
Kiedyś tak było, owszem. Baśń bez morału nie miała racji bytu. Ale czy to nie aby Dreamworks oraz Pixar (czyli teraz w istocie Walt Disney) nie nauczyli nas, że dzisiaj animowana baśń to przede wszystkim kawał dobrej zabawy. I to nie tylko dla dzieci, ale zwłaszcza dla dorosłych, którzy zawłaszczyli maluchom całe połacie tego gatunku. To jest dopiero morał!
Disney w "Zwierzogrodzie" postanowił coś z tym zrobić i zadać zasadnicze pytanie: a dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Dobra zabawa z morałem to optimum.
W tego typu filmach animowanych dużą pożywkę dla humoru stanowi często drugi plan. To tam odbywa się najlepsza zabawa, to tam wyłowić można najbardziej smakowite kąski. W "Zwierzogrodzie" też jest on niezły i warto się przyjrzeć wszystkim jego niuansom (zwłaszcza genialnemu wątkowi z urzędnikami wydziału komunikacji), jednakże to nie "Madagaskar" ani "Gdzie jest Nemo" - tu nie przyćmiewa on planu pierwszego. Wynika to stąd, że najnowszy film Disneya jest po prostu perfekcyjnie zaplanowany i zrealizowany.
PS
Do jakiego gatunku należy otyły recepcjonista w komisariacie policji w tym filmie? Odpowiedź (a jest ona zabawna) na końcu przeglądu.
Wszystkie komentarze