Kończy się Euro 2016, nawet kibice piłki nożnej mają zatem więcej czasu. Można wybrać się do kina. Na co? Oto kilka propozycji wraz z zagadkami, których rozwiązanie znajdą Państwo na końcu przeglądy. Filmy ustawiłem w kolejności od - w mojej ocenie - najsłabszych po najlepsze.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 12
"Dzień Niepodległości" czyli wielka tęsknota za imperium *
reżyseria: Roland Emmerich
scenariusz: James A. Woods, Nicolas Wright, Dean Devlin, Roland Emmerich, James Vanderbilt
w rolach głównych: Liam Hemsworth, Jessie T. Usher, Jeff Goldblum, Bill Pullman, Judd Hirsch, Charlotte Gainsbourg
W 1898 roku George Wells zszokował świat wizją ataku kosmitów na Ziemię, którą zawarł w "Wojnie światów". Wizją apokaliptycznej inwazji nie wiadomo skąd, na nieznaną dotąd globalną skalę obejmującą pożoga cały świat. Zwróćmy uwagę, że zrobił to na kilkanaście lat przed wybuchem pierwszej z wielkich wojen ogólnoświatowych, jakby antycypując.
W gruncie rzeczy jednak i Wellsa, i Emmericha łączy jedno - tęsknota za wyobrażeniem siły, jaką stanowić może imperium, jakkolwiek by go nie nazywać i nie zestawiać. Imperium stanowiące strażnika przyszłości i halabardnika światowego pokoju. Wszak i jeden, i drugi byli mieszkańcami takiego imperium.
Za czasów Wellsa wydawało się, że nie ma nic potężniejszego niż imperium brytyjskie. Za czasów Emmericha nie ma siły nad imperium amerykańskie. Sam Roland Emmerich nie jest Amerykaninem, to Niemiec ze Stuttgartu. Tym bardziej zatem i tym łatwiej ulec mu zachwytowi nad utopijną ideą, w której świat cały gładko i bez słowa protestu przyjmuje amerykański styl życia, amerykański styl zaprowadzania porządku i amerykański styl wprowadzania błogiego pokoju prostym strzałem między zęby opornego. Najlepiej 4 lipca, w amerykańskim Dnie Niepodległości, żeby było bardziej patetycznie.
Jego brednie wykraczają daleko poza zwykłe kino katastroficzne, daleko poza widowiska s-f czy nawet socjologiczne utopie. Stają się bowiem groteskowe. Kiedy już zdawało się, że nie może być bardziej idiotycznie niż w "Dniu Niepodległości" z 1996 roku, Roland Emmerich kręci drugą część, która jego "wojnę światów" sprowadza do czystego pure nonsensu.
PS
Amerykańskie siły zbrojne wycofały się z finansowania "Dnia niepodległości" po tym jak Roland Emmerich nie spełnił ich warunku. Jakiego? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Przedwiośnie (Krotoszyn)
Disney/Pixar
2 z 12
"Gdzie jest Dory?" czyli aż tak złej pamięci nie mamy ***
reżyseria: Andrew Stanton
scenariusz: Andrew Stanton
w polskiej wersji językowej: Joanna Trzepiecińska, Rafał Sisicki, Andrzej Grabowski, Anna Cieślak, Ewa Błąszczyk, Rudi Schubert
Trzynaście lat minęło od premiery "Gdzie jest Nemo?" - absolutnie rewelacyjnej, jednej z najlepszych produkcji w dziejach wytwórni Pixar. Tym filmem wyszedł na prowadzenie w wyścigu z konkurencyjną wytwórnią DreamWorks. "gdzie jest Nemo?" było sukcesem koncepcji, animacji, fabuły i wreszcie dubbingu, w którym popis dała Joanna Trzepiecińska. Zaatakowała z drugiego planu jako rybka Dory - bez pamięci krótkotrwałej.
Dory nie stała się takim bohaterem jak Król Julian czy pingwiny z "Madagaskaru" albo Minionki, które przyćmiły właściwie cały pierwszy plan swoich filmów. Okazała się jednak postacią godną kontynuacji, tyle że nakręconej dopiero po 13 latach.
To sporo, ale nie na tyle dużo, byśmy całkowicie "Gdzie jest Nemo?" zapomnieli. A dobra pamięć powoduje, że kontynuację trudno ocenić inaczej, jak tylko odcinanie kuponów od pierwowzoru. Owszem, pojawią się tu zabawne sceny, nowe postaci (Andrzej Grabowski w roli ośmiornicy, ciekawy występ Wojciecha Kamińskiego i Joanny Kołaczkowskiej z kabaretu Potem tudzież Hrabi) i nowe wątki, ale stanowią one jedynie część pierwszą nieco inaczej ujętą. I znacznie mniej zabawną.
Show ratuje raz jeszcze Joanna Trzepiecińska oraz zwłaszcza Krystyna Czubówna - nieco w tym filmie nadużywana, ale i tak stanowiące fundament humoru, z ogromnym dystansem do siebie. Ciekawostka: błazenka Marlina nie zagrał już Krzysztof Globisz. Udało się go jednak zastąpić aktorem o bardzo podobnym głosie - jest nim Rafał Sisicki.
PS
Do jakiego gatunku należy Dory? Odpowiedź na końcu przeglądu.
ocena: 3
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Helios (Konin), Galeria Tęcza (Kalisz), Przedwiośnie (Krotoszyn), Cinema (Leszno), Baszta (Środa Wlkp.), Słonko (Śrem)
Jonathan Olley / Jonathan Olley
3 z 12
"Tarzan. Legenda" czyli coś tam jodłuje za borem ***
reżyseria: David Yates
scenariusz: Craig Brewer, Adam Cozad
w rolach głównych: Alexander Skarsgaard, Margot Robbie, Samuel L. Jackson, Christoph Waltz, Djimon Hounsou
To mistrz olimpijski w pływaniu Johnny Weismuller był odpowiedzialny za zbudowanie tak wielkiej popularności postaci Tarzana. Dał mu charakterystyczny wizerunek, potężna klatkę piersiową i to tyrolskie jodłowanie, które stało się znakiem rozpoznawczym człowieka wychowanego przez małpy w afrykańskim lesie. Między 1932 a 1948 rokiem zagrał on w dwunastu filmach o Tarzanie. Dwanaście filmów w szesnaście lat! Dodajmy do tego szesnaście powieści napisanych tylko przez Burroughsa do lat trzydziestych. To o czym świadczy. Tarzan w Nowym Jorku, syn Tarzana, triumf tarzana, miłość Tarzana, mnóstwo jakichś nowych historii, Tarzan to, Tarzan siamto... Temat eksploatowany był niczym samo Kongo.
I wreszcie po 1948 roku zapadła cisza.
Dopiero w 1984 roku temat Tarzana wrócił do kina. Hugh Hudson nakręcił wtedy film "Greystoke. Legenda Tarzana - władcy małp". W rolę człowieka wychowanego przez małpy wcielił się w nim Christopher Lambert, późniejszy "Nieśmiertelny".
Tarzan u Davida Yatesa jest już postacią powszechnie znaną. Legendą, tak właśnie - jest legendą. Mieszka w zamku Greystoke, a do Afryki ma wrócić z przyczyn iście politycznych. I muszę przyznać, że to jest właśnie najciekawsze.
David Yates sięgnął po wątki, które w opowieściach o Tarzanie nie są nowe. Pamiętam je z komiksów - Belgowie, król Leopold, inwazja na Kongo, ludobójstwo, eksploatacja, wielka polityka, nawet udział amerykański i brytyjski w tym wszystkim. Tarzan jako strażnik moralności i humanitarnego ładu w Afryce - to rzeczywiście bardzo komiksowe ujęcie. Dość głupie, ale jednak ciekawe.
David Yates mocno zaplątał się w afrykańskie liany. Jego opowieść o Kongo nie zdołała się z nich wyplątać. A Tarzan w wykonaniu szwedzkiego aktora Alexandra Skarsgaarda, choć nadzwyczajnie silny, sprawny i waleczny i to na poziomie iście marvelowskiego superbohatera, nie jest w stanie udźwignąć tego filmu. Zadziwiające, bo w żadnym innym filmie o Tarzanie nie udało się zbudować tak ciekawych relacji między nim a jego Jane, która tutaj gra australijska aktorka Margot Robbie (znana chociażby jako obsesja "Wilka z Wall Street"). I te relacje mogły stanowić bardzo istotną oś filmu.
PS
Które małpy wychowały Tarzana w oryginalnej książce Burroughsa? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Piła), Oskard (Konin), Cinema (Leszno), Galeria Tęcza (Kalisz), Komeda (Ostrów Wlkp.), Noteć (Chodzież), Światowid (Czarnków)
materiały prasowe
4 z 12
"Warcraft" czyli taki Tolkien, tylko trochę inny ***
reżyseria: Duncan Jones
scenariusz: Charles Leavitt, Duncan Jones
w rolach głównych: Toby Kebbell, Ben Schnetzer, Paula Patton, Ben Foster, Trevis Fimmel
Kiedy zastanawiam się nad Johnem Tolkienem i ekranizacjami jego opowieści (kiedyś uważano, że nie da się tego zrobić i familijny film "Willow" George'a Lucasa z 1988 roku był formą kapitulacji wobec tej niemożności), dochodzę do wniosku, że tego typu tematyka fantasy to rodzaj filmowego oceanu. Nie widać żadnego z jego brzegów. Nie ma ani początku, ani końca. Właściwie można się włączyć w dowolnym momencie tej opowieści, pociągnąć jakieś wątki, nawet ich dobrze nie zakończyć i puścić napisy końcowe.
Słowem: można zbudować zupełnie odrębny świat wokół jednego trzonu. Tak odrębny i unikalny, że wejście w ten świat będzie skutkowało podobnie jak w wypadku "Gwiezdnych wojen" oddaniem mu się w całości. To znakomita pożywka dla pasjonatów, hobbystów, dla ludzi zgłębiających szczegóły i gotowych przejść do wyższego stopnia uszczegółowienia swojej fascynacji.
Przyznaję, że nie jestem ani znawcą, ani wielbicielem fantasy, więc mogę pleść androny, jednakże zadziwia mnie owa spójność konstrukcyjna wszystkich podobnych historii. Zadziwia i przypomina baśnie. Tak jak w baśniach muszą być za każdym razem król, królowa, wróżka, macocha, smok czy co tam jeszcze, tak w tego typu fantasy za każdym razem mamy ten sam podział na ludzi, elfy, krasnoludy i względnie orki. Kwestią pozostaje tylko rozłożenie nacisków.
W wypadku "Warcfraft" nacisk położony jest na orków, co - muszę to przyznać - najbardziej mi się podoba. Orkowie są chyba fantastyczną rasą najbardziej zaniedbaną. Czy w posttolkienowskich filmach Petera Jacksona, czy w innych produkcjach tego typu traktuje się ich trochę jak Niemców w "Czterech pancernych i psie". Ot, mięso armatnie, niegodne niczego innego niż zaorania, cięcia mieczem i masowej eksterminacji w walnych bitwach.
W "Warcrafcie" jest inaczej. Orkowie są tutaj głównymi bohaterami opowieści. Nie podoba mi się jednak w nim to, co w gruncie rzeczy stanowi istotę fantasy - a zatem cała ta magia, portale, zjawiska paranormalne i inne cuda. Przyznam, że miałbym mniejszy kłopot z takim "Warcraftem", gdyby obcował on ze światem duchów, przodków i zjaw, ale mniej więcej tak jak robią to Indianie prerii północnoamerykańskich, albo chociażby Na'vi z "Avatara". Zatem subtelniej, a nie w sposób ordynarnie spektakularny, który sprowadza cały ten film do machania czarodziejską różdżką i starcia typu: który Gandalf jest potężniejszy. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi, bo to doprawdy słabe i nieciekawe. Psuje ów film, sprowadzając go do czegoś, co Adaś Miauczyński nazwałby "rodzajem snu na jawie". Po co?
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Słonko (Śrem)
fot. ATSUSHI NISHIJIMA, mat. promocyjne
5 z 12
"Zakładnik z Wall Street" czyli sprawdź to, bo strzelam ***
reżyseria: Jodie Foster
scenariusz: Alan DiFiore, Jim Kouf, Jamie Linden
w rolach głównych: George Clooney, Jack O'Connell, Julia Roberts, Caitriona Balfe
Jodie Foster - zapewne pod wpływem ostatniego kryzysu gospodarczego - zabrała się za demaskowanie rzeczywistości giełdowej z dużą energią, po czym jednak i tak z "Zakładnika z Wall Street" wyszło jej klasyczne kino fabularne, a nie demaskatorski film na miarę "Big Short". Chwała Bogu, można powiedzieć i odetchnąć z ulgą, bo gdyby w swej nieudolności reżyserskiej Jodie Foster konsekwentnie podążała w stronę śledztwa i demaskowania, naraziłaby się na śmieszność.
Jej "Zakładnik z Wall Street" jednak zarzutu śmieszności i nonsensowności zgrabnie unika, bowiem od początku do końca pozostaje w ramach etykiety filmowej. I chociaż traktuje o dziennikarstwie, o owo dziennikarstwo zahacza i - co więcej - chwilami dziennikarstwo naśladuje, nie jest nim i nie ma zamiaru. Pozostaje filmem, można wręcz powiedzieć, że sensacyjnym kinem akcji, który jedynie sięga po pewne narzędzia znane Amerykanom i Jodie Foster z medialnej rzeczywistości.
U Jodie Foster grają przede wszystkim te narzędzia, które w Stanach Zjednoczonych podniesione są do roli insygniów - media, zwłaszcza telewizja oraz stojąca za nią masowość. Owa masowość staje się siłą sprawczą wszystkiego, co tutaj widzimy. Masowość powoduje zmiany na giełdzie (a przynajmniej tak się zdaje), masowość sprawia, że ludzie zyskują fortuny i tracą majątki, także masowość sprawia, że wdarcia się napastnika do studia telewizyjnego ma uzasadnienie - pod warunkiem, że kamery nie zostaną wyłączone. Wtedy jest bowiem masowo oglądany.
I kamery nie zostają wyłączone, aż do końca. Ich praca uzasadnia bowiem tu wszystko, co się wydarza bądź może się wydarzyć. "Powiedz to przed kamerą" albo nie mów w ogóle. "Zakładnik z Wall Street" jest zatem nie tyle dziełem o nowatorskiej formie terroryzmu na żywo, ale rodzajem wyspecjalizowanego filmowego found footage. Do tego ujęcia chyba mu najbliżej i właśnie owo ujęcie jest w nim najciekawsze.
George Clooney z podpiętym mikrofonem, ścigany szef trefnej spółki Walt Camby (w tej roli Dominic West, znany jako Spartanin Theron z "300"), który trafia przed kamery niczym przed lufę pistoletu (niewiele się to różni), wreszcie sam zamachowiec, w wypadku którego ważne jest przede wszystkim, by miał podpięty mikrofon, nie stał w cieniu i mówił do kamery.
PS
Jak nazywał się amerykański bank inwestycyjny, którego upadek we wrześniu 2008 roku umownie zapoczątkował wielki światowy kryzys? Odpowiedź na końcu przeglądu.
"Alicja po drugiej stronie lustra" czyli gdyby tak było, to byłoby, ale nie jest ***
reżyseria: James Bobin
scenariusz: Linda Woolverton
w rolach głównych: Mia Wasikowska, Johnny Depp, Sascha Baron Cohen, Helen Bonham Carter, Anne Hathaway, Matt Lucas oraz Alan Rickman (w swej ostatniej roli przed śmiercią)
Motto:
''Wydaje się to bardzo ładne - powiedziała, skończywszy - tylko że dość trudne do zrozumienia! Jakby nasuwało mi to jakieś myśli... tylko nie wiem dokładnie, jakie!?
(Lewis Carroll, "Po drugiej stronie lustra")
''Alicję w krainie czarów'' i potem ''Po drugiej stronie lustra'' czytałem jako dziecko. I nie wiedziałem wówczas, czym one się różnią. Nie wiedziałem, że diametralnie się różnią. Nie miałem pojęcia, że jedna traktuje o dojrzewaniu i zmianie perspektywy, a druga o abstrakcji świata logiki i logiczności świata abstrakcji.
Dla mnie wtedy o niczym takim nie traktowały. Czytałem je po swojemu.
Jednakże, jak mówi podobny do jajka Hojdy Bojdy, ''Jeżeli ja używam jakiegoś słowa, znaczy ono dokładnie to, co ja sobie życzę: ni mniej, ni więcej.''
Tak mówią wszyscy dorośli, czego dzieci zrozumieć nie potrafią. Dla nich słowo nie znaczy mniej, ni więcej, ale właśnie więcej, ni mniej. Na odwrót, jak w lustrze.
Na tym polega świat znajdujący się po drugiej stronie lustra. Wszystko jest w nim niby takie samo, ale jednak rządzi się innymi prawami. To prawa niedostępne z racjonalnego punktu widzenia, natomiast zupełnie naturalne z punktu widzenia nieracjonalnego. Bo za racjonalne uważamy przecież to, co nie trzyma się tak kurczowo wyobraźni, prawda?
Język jest najważniejszy w ''Po drugiej stronie lustra'', a przecież Lewis Carroll nie pisywał swych książek bez klucza. Nie tworzyłby świata, z którego nie da się wyjść. Trzeba tylko wiedzieć jak.
Pytanie, czy twórcy filmu ''Alicja po drugiej stronie lustra'' wiedzą.
Logika jest dla dorosłych niezwykle ważna. Trzeba się jej kurczowo trzymać, żeby nie stracić gruntu pod nogami. I trzeba uważać na każde słowo, każda opinię, tak aby wszystko co napiszemy i wygłosiło miało sens. I przecinki w odpowiednim miejscach. To przecież czyni nas dorosłymi.
To dlatego film Jamesa Bobina musiał być logiczny. Bardziej niż pierwowzór Tima Burtona, którego w przenoszeniu Alicji na ekran zamienił na reżyserskim stołku, choć ten zachował kontrolę nad lustrzanym odbiciem swego pierwotnego dzieła. Nielogiczność świata po drugiej stronie lustra jest tutaj oparta jednak na zupełnie czym innym niż u Tima Burtona i w książce Lewisa Carrolla.
Jej podstawą jest mianowicie czas.
PS
Czego - w myśl "Alicji po drugiej stronie lustra" - najbardziej nie znosi czas? Odpowiedź na końcu przeglądu.
"BFG - Bardzo Fajny Gigant" czyli znów chce się zadzwonić do domu ****
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Melissa Mathison
w rolach głównych: Mark Rylance, Ruby Barnhill, Penelope Wilton, Rebecca Hall
Melissa Mathison zmarła w listopadzie 2015 roku. Zostawiła po sobie rozwiedzionego męża Harrisona Forda i ''E.T.'', do którego napisała scenariusz. Jeden z najpiękniejszych na świecie. Kiedy zastanawiam się, na czym zasadzało się piękno ''E.T.'', sam właściwie tego nie wiem. Ważne, że Melissa Mathison wiedziała i potrafiła napisać.
Zostawiła po sobie także scenariusz ''BFG''. BFG czyli Bardzo Fajny Gigant to nie Extra Terrestrial, to nie istota pozaziemska, ale wciąż istota nie z tej ziemi. Mieszkaniec Krainy Olbrzymów, w której to on jest jednak karzełkiem i sierotą, na co dzień zajmującą się zbieraniem snów i wdmuchiwaniem ich ludziom do głów, gdy śpią. Bohater książki ''Wielkomilud'' Roalda Dahla (autora "Charliego i fabryki czekolady").
Nie jest to film, który miałby siłę swego poprzednika, ale podąża jego tropem. Takich filmów Steven Spielberg od dawna już nie kręcił. Właściwie od tego 1982 roku. Wraca do źródeł? Poniekąd, bo kino tego typu to matecznik Stevena Spielberga - niegdyś największego kreatora dziecięcych umysłów.
Ja już nie jestem w stanie w podobny sposób odebrać tego filmu. W taki, jaki odbierałem "E.T." i jego telefony do domu. Potrafię jednak zrozumieć, że Steven Spielberg na stare lata stał się na tyle dojrzały, by wrócić do kina familijnego. Bynajmniej jednak nie do słodkich opowieści o przyjaźni i rodzinie. Jego kino familijne, choć precyzyjnie skrojone, miało i nadal ma gorzki smak. To taka systematycznie sącząca się gorycz, aczkolwiek w znośnych i ożywczych dawkach.
PS
Podstawą filmu "BFG" jest książka "Wielkomilud". Pod jakim tytułem ukazało się jej ostatnie polskie tłumaczenie? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Rialto, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Helios (Konin), Centrum (Konin), Oskard (Konin), Cinema (Leszno), Centrum (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz), Komeda (Ostrów Wlkp.), Baszta (Środa Wlkp.), Noteć (Chodzież), MDK (Wągrowiec), Trójka (Września)
MONOLITH
8 z 12
"Nice Guys. Równi goście" czyli równy i równiejszy ****
reżyseria: Shane Black
scenariusz: Shane Black, Anthony Bagarozzi
w rolach głównych: Ryan Gosling, Russell Crowe, Angourie Rice, Kim Basinger
Kto powiedział, że detektywi muszą być koniecznie przebiegli, mistrzami logiki o ogromnych IQ, dzięki któremu z jednej plamy na kołnierzyku potrafią odtworzyć przebieg zdarzeń? Kto powiedział, że na podstawie jednego włosa na kanapie potrafią ustalić, kto zabił i dlaczego? Kto mówi, że każdy z nich powinien mieć przenikliwość Sherlocka Holmesa, Herkulesa Poirot albo porucznika Columba, który wychodząc już, zawsze rzucał "jeszcze jedno pytanie, bo coś mi się przypomniało?"
Kto powiedział, że muszą być to piękne umysły?
Na pewno nie Russel Crowe. I nie Ryan Gosling, którzy w "Nice Guys" stworzyli parę detektywów... bądźmy ze sobą szczerzy... niebywale głupich. To w swym fachu niemalże rośliny doniczkowe, którym jeśli dowód nie spadnie na maskę samochodu, same do niczego nie dojdą. Poziom ich głupoty nie jest może na tak himalajskim poziomie jak w wypadku bohaterów "Głupiego i głupszego", ale proszę mi wierzyć, jest to orogeneza alpejska.
Shane Black w wypadku "Nice Guys" zastosował niemal dokładnie tę samą receptę, co w wypadku "Zabójczej broni". Znów osiłka zderzył z trefnisiem, pięść dodał do nosa, obu pozbawił jednak rozumu na większą skalę niż 30 lat temu. Efekt uzyskał podobny - głupkowatą komedyjkę kryminalną, która nie tylko bawi, ale ze względu na swoich bohaterów ma wszelkie szanse na to, by stać się wręcz kultową.
Myślę, że tak się stanie, a Ryan Goslin i Russell Crowe zyskają wielu fanów. Zwłaszcza, że Shane Black - w pełni świadom tego, że to nie lata osiemdziesiąte i podobne filmy dzisiaj nie mają już racji bytu - postanowił mocno przymrużyć jedno z oczu. Stworzył z "Nice Guys" mocno afiszujący się pastisz, który na dodatek umieścił w roku 1977, pewnie aby widzowie pozbyli się jakichkolwiek wątpliwości, że nic tu nie jest na serio. To pozwala zupełnie dać sobie spokój z wszelkimi zagadkami fabularnymi i zamiast zastanawiać się nad logicznymi podstawami intrygi, rozkoszować się raczej smaczkami tego filmu. A jest ich wiele, począwszy do wielu nawiązań do epoki lat siedemdziesiątych i tamtejszego kina soft kryminału oraz panoszącej się wówczas w kinie komedii noir, za którą wszyscy chyba tęsknimy. Ja tęsknię.
kina: Multikino Stary Browar, Apollo, Nad Wartą (Koło)
materiały prasowe
9 z 12
"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" czyli kogo by tu jeszcze dodać ****
reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
scenariusz: Christopher Marcus, Stephen McFeely
w rolach głównych: Chris Evans, Robert Downey Jr, Scarlett Johansson, Sebastian Stan, Anthony Mackie, Don Cheadle, Jeremy Renner, Chadwick Boseman
W piaskownicy była taka zabawa - kim jesteś? Którą gwiazdą? Bo ja tym.. a ja tym. To były cudowne czasy, gdy w jednej chwili między dwoma blokami gromadzili się wszyscy moi bohaterowie z dzieciństwa. Wspaniały koktajl wszelkich filmów i komiksów.
Późniejsze ekumeniczne produkcje typu "Liga niezwykłych dżentelmenów" i wiele innych podobnych filmów na tym właśnie polegało. Na połączeniu tego, co nie do połączenia. Nic w tym dziwnego, że Marvel, który przecież dysponuje najbogatszym portfolio bohaterów, zechciał ich wszystkich rzucić jednocześnie na ekran, wymieszanych w jednej potrawie.
- Wolisz Supermana czy Batmana? - pytają mali chłopcy. Chciałbyś być Ironmanem czy Kapitanem Ameryką - pytają te filmy. Niczym nie różnią się od mojej piaskownicy. Są równie urocze i równie nie na serio.
Zaproszenie do udziału w jednym filmie wszystkich gwiazd super mocy, pochodzących z różnych miejsc, różnych epok i różnych opowieści, jest właściwie niewykonalne. Nie ma szans, aby przy takim rozwiązaniu utrzymać jakikolwiek sens całości, aby się to nie rozleciało. Chyba, że z owego sensu od razu zrezygnujemy. Pozostawimy jedynie konwencję, wypełniając ją dowolną treścią. Bez większego znaczenia.
I dodamy humor. No tak, humor jest kluczowy, bo tylko on pozwala rozładować poczucie zażenowania i zakłopotania. I Avengers ów humor mają, jest on ich największą siłą. Udało się go zachować także w "Wojnie bohaterów", która środek ciężkości przesuwa - zgodnie z tytułem - w stronę Kapitana Amerykę.
Jako człowiek, który swoje dzieciństwo pamięta o tyle, o ile i w związku z tym dość wrogo nastawiony do podobnych koktajli, muszę docenić dawkę humoru, jaką mi tu zaaplikowano. Bez dwóch zdań wybieram to niż prostactwo "Deadpool". W tym porównaniu "Deapool" to film spod budki z piwem, a "Wojna bohaterów" to zabawna kawusia z przyjaciółmi.
Czy pamiętacie Państwo okładkę pierwszego komiksu z Kapitanem Ameryką z 1941 roku? Robi tam coś niezwykłego. Co? Odpowiedź na końcu przeglądu
ocena: 4+
kina: Nad Wartą (Koło)
materiały prasowe
10 z 12
"Syn Szawła" czyli Antygona z działem utylizacji zwłok ****
reżyseria: László Nemes
scenariusz: László Nemes, Clara Royer
w rolach głównych: Géza Röhrig, Levente Molnár, Urs Rechn, Jerzy Walczak
"Syn Szawła" - zdobywca Oscara - to film o Holokauście, a ta tematyka w Akademii Filmowej cieszy się wielkim uznaniem. Mimo tego, że wydaje się iż jest to temat wyeksploatowany. Co nie znaczy, że należy go odłożyć do lamusa. O Holokauście będzie się kręciło i - co ważne - powinno się kręcić wciąż i wciąż, aby popioły nigdy na dobre nie rozwiały się na wietrze i nie rozpuściły w rzece.
Pytanie jednak jak to robić, skoro kino to nie sala do nauki historii. Jak pokazać Holokaust i obóz koncentracyjny, aby z punktu widzenia sztuki filmowej okazał się to temat nie tylko ważny, ale również ciekawy. Jedno starannie trzeba bowiem oddzielić od drugiego, bo przecież gdy powstają nieciekawe filmy na ważne tematy, dzieje się coś szczególnie niepokojącego.
Węgrom udało się stworzyć film, w którym obóz koncentracyjny wygląda w tle niemal jak wielki zakład pracy. Jak korpo, w którym wszyscy uwijają się jak mrówki, by nadążyć z obowiązkami. Po zwłoki zagazowanych właśnie ludzi, po ich rzeczy i ubrania biegają jak po spinacze na drugie piętro, a popiół z ludzkich ciał wysypują jak węgiel do piwnicy. To jest efekt porażający i iście po nowemu sfilmowany.
"Mustang" czyli to dla twojego dobra, dziewczyno *****
reżyseria: Deniz Gamze Ergüven
scenariusz: Deniz Gamze Ergüven, Alice Winocour
w rolach głównych: Güneş Şensoy, ?layda Akdo?an, Tu?ba Sunguro?lu, Elit ?şcan, Nihal G. Koldas, Ayberk Pekcan
W mieście Waranasi w Indiach zabrał mnie któregoś dnia taksówkarz, który po drodze zaczął rozmowę na temat małżeństwa. Interesowało go, dlaczego w Europie ludzie mają po trzydzieści, po czterdzieści lat i jeszcze nie wzięli ślubu. Albo w ogóle żyją na kocią łapę przez całe życie.
- Bo nad małżeństwem trzeba się bardzo dobrze zastanowić. I nie spieszyć się - mówię.
- U nas najpierw bierze się ślub, a potem można się zastanawiać - rzekł. - Ja na przykład nie znałem swojej żony przed ślubem w ogóle. Teraz już się znamy po tylu latach.
No po tylu latach to już tak.
- Teraz muszę zebrać pieniądze - powiedział Hindus. - Mam bowiem trzy córki i muszę je dobrze wydać za mąż, a to kosztuje. Dobry mąż kosztuje. A w wypadku najstarszej sprawa jest pilna, bo ma już osiemnaście lat.
Skojarzyło mi się to, gdy oglądałem tureckiego "Mustanga". Kiedy jednak już, już zaświtała mi w głowie myśl o wyższości naszej cywilizacji, w której nikt nie zmusza szesnastoletnich dziewczynek do wychodzenia za mąż za facetów, których nie znają, odezwała się Joanna - moja towarzyszka na tymże filmie.
- Ja jestem z prowincji - powiedziała. - Po przenosinach do Poznania zyskałam to, czego tam nie miałam: odrobinę anonimowości.
Brak anonimowości, rozpoznawalność oznacza bowiem jedno - recenzowanie. Bezustanne i permanentne recenzowanie wszystkiego, co się robi. Recenzowanie jako urabianie, naginanie, a w ostateczności zmuszanie do postępowania zgodnego z regułami tych, którzy recenzują. W "Mustangu" to przymus bezpośredni. To drzwi zamknięte na klucz, kraty w oknach i zero dyskusji, ale czy zmuszanie pośrednie poprzez presję, nacisk, wreszcie uwarunkowania aż tak bardzo się od tego różnią?
1. Rolandowi Emmerichowi polecono, by usunął z filmu odniesienia do Strefy 51, czyli miejsca w Newadzie, w którym rzekomo przetrzymuje się kosmitów ocalałych z katastrofy UFO w Rockwell w Nowym Meksyku w 1947 roku.
2. Dory to pokolec królewski (Paracanthurus hepatus) - ryba zwana też chirurgiem albo cyrulikiem.
3. W oryginale Tarzana wychowały szympansy. W tegorocznej wersji są to goryle.
4. Czas najbardziej nie lubi, gdy się go zabija.
5. Ostatnie tłumaczenie książki "Wielkomilud" ukazało się w Polsce w 2003 roku pod tytułem "BFO" czyli Bardzo Fajny Olbrzym.
6. Na okładce tego komiksu Kapitan Ameryka walki pięścią Hitlera w twarz.
Wszystkie komentarze