"Ghostbusters" jako blockbuster, czyli "Pogromcy duchów" jako kinowy przebój - czy faktycznie to najlepsza i najciekawsza propozycja kinowa na ten weekend? Oto krótki przegląd, ustawiony według ocen, jakie pozwoliłem sobie im przyznać - od najsłabszych do najlepszych
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 12
"Dzień Niepodległości" czyli wielka tęsknota za imperium *
reżyseria: Roland Emmerich
scenariusz: James A. Woods, Nicolas Wright, Dean Devlin, Roland Emmerich, James Vanderbilt
w rolach głównych: Liam Hemsworth, Jessie T. Usher, Jeff Goldblum, Bill Pullman, Judd Hirsch, Charlotte Gainsbourg
W 1898 roku George Wells zszokował świat wizją ataku kosmitów na Ziemię, którą zawarł w "Wojnie światów". Wizją apokaliptycznej inwazji nie wiadomo skąd, na nieznaną dotąd globalną skalę obejmującą pożoga cały świat. Zwróćmy uwagę, że zrobił to na kilkanaście lat przed wybuchem pierwszej z wielkich wojen ogólnoświatowych, jakby antycypując.
W gruncie rzeczy jednak i Wellsa, i Emmericha łączy jedno - tęsknota za wyobrażeniem siły, jaką stanowić może imperium, jakkolwiek by go nie nazywać i nie zestawiać. Imperium stanowiące strażnika przyszłości i halabardnika światowego pokoju. Wszak i jeden, i drugi byli mieszkańcami takiego imperium.
Za czasów Wellsa wydawało się, że nie ma nic potężniejszego niż imperium brytyjskie. Za czasów Emmericha nie ma siły nad imperium amerykańskie. Sam Roland Emmerich nie jest Amerykaninem, to Niemiec ze Stuttgartu. Tym bardziej zatem i tym łatwiej ulec mu zachwytowi nad utopijną ideą, w której świat cały gładko i bez słowa protestu przyjmuje amerykański styl życia, amerykański styl zaprowadzania porządku i amerykański styl wprowadzania błogiego pokoju prostym strzałem między zęby opornego. Najlepiej 4 lipca, w amerykańskim Dnie Niepodległości, żeby było bardziej patetycznie.
Jego brednie wykraczają daleko poza zwykłe kino katastroficzne, daleko poza widowiska s-f czy nawet socjologiczne utopie. Stają się bowiem groteskowe. Kiedy już zdawało się, że nie może być bardziej idiotycznie niż w "Dniu Niepodległości" z 1996 roku, Roland Emmerich kręci drugą część, która jego "wojnę światów" sprowadza do czystego pure nonsensu.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino Stary Browar
materiały prasowe
2 z 12
"Noc oczyszczenia. Czas wyboru" czyli indyk na dziękczynienie **
reżyseria: James DeMonaco
scenariusz: James DeMonaco
w rolach głównych: Frank Grillo, Elizabeth Mitchell, Mykelti Williamson, Betty Gabriel
Jest gdzieś w "Nocy Oczyszczenia" ukryty strach przed powszechnym dostępem do broni, przed mroczną stroną ludzkiej natury, która nakazuje szaleńcom wdzierać się do szkół, sklepów, barów i mordować ludzi, których nie znają, przed apokaliptyczną wizją powracającego Dzikiego Zachodu. Jest, ale tak schowany, że aż trudno go znaleźć w tych pokładach absurdu i głupoty, w jakich nurza się ten film.
Film stanowiący trzecią część opowieści o nocy krwi i gwałtu, jaką w mitycznych Stanach Zjednoczonych przyszłości staje się Noc Oczyszczenia (w poprzednich widzieliśmy m.in. Ethana Hawka). W jej trakcie można popełnić dowolną zbrodnię i uchodzi to bezkarnie.
Idea - umówmy się - interesująca. Stanowiąca ciekawą podwalinę pod traktat moralny. Pod warunkiem, że ktokolwiek taki traktat chciałby sporządzić. W "Nocy Oczyszczenia" nie o to chodzi. Tutaj bezkarna noc mordów nie jest przyczynkiem do rozważań, co więcej nie jest nawet pretekstem do perwersyjnej rozgrywki (którą nawet chętnie bym zaakceptował). To punkt wyjścia do jakichś psychodelicznych spacerów po rzekomo ogarniętym pożogą mieście, podobnych do gry komputerowej.
To Noc Oczyszczenia, która opanowują nie wariaci, nie frustraci i nie dewianci, ale ktoś znacznie bardziej niebezpieczny - politycy. I tu, pomyślałem sobie, historia krojona wedle fasonu sensacyjnego kina akcji typu s-f nagle ma szansę przeistoczyć się w coś zupełnie innego - w polityczny thriller. Czy też raczej polityczne kino sensacyjne. Miałaby, gdyby konsekwentnie trzymała się tego kursu. Gdyby zachowała polityków jako głównych rozgrywających w owej nocy gwałtu, pozostawiła ich na polach króla i hetmana, a nie przesunęła na plac boju jako pionki.
Niestety, to tylko moja iluzja związana z tym filmem, bo w "Nocy Oczyszczenia" niczego takiego nie znajdziecie. Tutaj metafory są ciosane niczym z pni drzew w Yellowstone, broń świeci się niczym bożonarodzeniowe lampki zdobiące każdy dom w konkursie na to, kto ma bardziej imponujące domostwo, a naprzeciw garstki sprawiedliwych kolorowych staje amerykańska White Power ze swastykami na kołnierzach. To sprawia, że film nie przypomina już nawet gry wideo, ale raczej graffiti na murze, przy którym przemykają bohaterowie, starając się uciekać Bóg wie przed czym.
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
Disney/Pixar
3 z 12
"Gdzie jest Dory?" czyli aż tak złej pamięci nie mamy ***
reżyseria: Andrew Stanton
scenariusz: Andrew Stanton
w polskiej wersji językowej: Joanna Trzepiecińska, Rafał Sisicki, Andrzej Grabowski, Anna Cieślak, Ewa Błąszczyk, Rudi Schubert
Trzynaście lat minęło od premiery "Gdzie jest Nemo?" - absolutnie rewelacyjnej, jednej z najlepszych produkcji w dziejach wytwórni Pixar. Tym filmem wyszedł na prowadzenie w wyścigu z konkurencyjną wytwórnią DreamWorks. "gdzie jest Nemo?" było sukcesem koncepcji, animacji, fabuły i wreszcie dubbingu, w którym popis dała Joanna Trzepiecińska. Zaatakowała z drugiego planu jako rybka Dory - bez pamięci krótkotrwałej.
Dory nie stała się takim bohaterem jak Król Julian czy pingwiny z "Madagaskaru" albo Minionki, które przyćmiły właściwie cały pierwszy plan swoich filmów. Okazała się jednak postacią godną kontynuacji, tyle że nakręconej dopiero po 13 latach.
To sporo, ale nie na tyle dużo, byśmy całkowicie "Gdzie jest Nemo?" zapomnieli. A dobra pamięć powoduje, że kontynuację trudno ocenić inaczej, jak tylko odcinanie kuponów od pierwowzoru. Owszem, pojawią się tu zabawne sceny, nowe postaci (Andrzej Grabowski w roli ośmiornicy, ciekawy występ Wojciecha Kamińskiego i Joanny Kołaczkowskiej z kabaretu Potem tudzież Hrabi) i nowe wątki, ale stanowią one jedynie część pierwszą nieco inaczej ujętą. I znacznie mniej zabawną.
Show ratuje raz jeszcze Joanna Trzepiecińska oraz zwłaszcza Krystyna Czubówna - nieco w tym filmie nadużywana, ale i tak stanowiące fundament humoru, z ogromnym dystansem do siebie. Ciekawostka: błazenka Marlina nie zagrał już Krzysztof Globisz. Udało się go jednak zastąpić aktorem o bardzo podobnym głosie - jest nim Rafał Sisicki.
ocena: 3
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Oskard (Konin), Komeda (Ostrów Wlkp.)
materiały prasowe
4 z 12
"Tarzan. Legenda" czyli coś tam jodłuje za borem ***
reżyseria: David Yates
scenariusz: Craig Brewer, Adam Cozad
w rolach głównych: Alexander Skarsgaard, Margot Robbie, Samuel L. Jackson, Christoph Waltz, Djimon Hounsou
To mistrz olimpijski w pływaniu Johnny Weismuller był odpowiedzialny za zbudowanie tak wielkiej popularności postaci Tarzana. Dał mu charakterystyczny wizerunek, potężna klatkę piersiową i to tyrolskie jodłowanie, które stało się znakiem rozpoznawczym człowieka wychowanego przez małpy w afrykańskim lesie. Między 1932 a 1948 rokiem zagrał on w dwunastu filmach o Tarzanie. Dwanaście filmów w szesnaście lat! Dodajmy do tego szesnaście powieści napisanych tylko przez Burroughsa do lat trzydziestych. To o czym świadczy. Tarzan w Nowym Jorku, syn Tarzana, triumf tarzana, miłość Tarzana, mnóstwo jakichś nowych historii, Tarzan to, Tarzan siamto... Temat eksploatowany był niczym samo Kongo.
I wreszcie po 1948 roku zapadła cisza.
Dopiero w 1984 roku temat Tarzana wrócił do kina. Hugh Hudson nakręcił wtedy film "Greystoke. Legenda Tarzana - władcy małp". W rolę człowieka wychowanego przez małpy wcielił się w nim Christopher Lambert, późniejszy "Nieśmiertelny".
Tarzan u Davida Yatesa jest już postacią powszechnie znaną. Legendą, tak właśnie - jest legendą. Mieszka w zamku Greystoke, a do Afryki ma wrócić z przyczyn iście politycznych. I muszę przyznać, że to jest właśnie najciekawsze.
David Yates sięgnął po wątki, które w opowieściach o Tarzanie nie są nowe. Pamiętam je z komiksów - Belgowie, król Leopold, inwazja na Kongo, ludobójstwo, eksploatacja, wielka polityka, nawet udział amerykański i brytyjski w tym wszystkim. Tarzan jako strażnik moralności i humanitarnego ładu w Afryce - to rzeczywiście bardzo komiksowe ujęcie. Dość głupie, ale jednak ciekawe.
David Yates mocno zaplątał się w afrykańskie liany. Jego opowieść o Kongo nie zdołała się z nich wyplątać. A Tarzan w wykonaniu szwedzkiego aktora Alexandra Skarsgaarda, choć nadzwyczajnie silny, sprawny i waleczny i to na poziomie iście marvelowskiego superbohatera, nie jest w stanie udźwignąć tego filmu. Zadziwiające, bo w żadnym innym filmie o Tarzanie nie udało się zbudować tak ciekawych relacji między nim a jego Jane, która tutaj gra australijska aktorka Margot Robbie (znana chociażby jako obsesja "Wilka z Wall Street"). I te relacje mogły stanowić bardzo istotną oś filmu.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Piła), Helios (Kalisz)
materiały prasowe
5 z 12
"Warcraft" czyli taki Tolkien, tylko trochę inny ***
reżyseria: Duncan Jones
scenariusz: Charles Leavitt, Duncan Jones
w rolach głównych: Toby Kebbell, Ben Schnetzer, Paula Patton, Ben Foster, Trevis Fimmel
Kiedy zastanawiam się nad Johnem Tolkienem i ekranizacjami jego opowieści (kiedyś uważano, że nie da się tego zrobić i familijny film "Willow" George'a Lucasa z 1988 roku był formą kapitulacji wobec tej niemożności), dochodzę do wniosku, że tego typu tematyka fantasy to rodzaj filmowego oceanu. Nie widać żadnego z jego brzegów. Nie ma ani początku, ani końca. Właściwie można się włączyć w dowolnym momencie tej opowieści, pociągnąć jakieś wątki, nawet ich dobrze nie zakończyć i puścić napisy końcowe.
Słowem: można zbudować zupełnie odrębny świat wokół jednego trzonu. Tak odrębny i unikalny, że wejście w ten świat będzie skutkowało podobnie jak w wypadku "Gwiezdnych wojen" oddaniem mu się w całości. To znakomita pożywka dla pasjonatów, hobbystów, dla ludzi zgłębiających szczegóły i gotowych przejść do wyższego stopnia uszczegółowienia swojej fascynacji.
Przyznaję, że nie jestem ani znawcą, ani wielbicielem fantasy, więc mogę pleść androny, jednakże zadziwia mnie owa spójność konstrukcyjna wszystkich podobnych historii. Zadziwia i przypomina baśnie. Tak jak w baśniach muszą być za każdym razem król, królowa, wróżka, macocha, smok czy co tam jeszcze, tak w tego typu fantasy za każdym razem mamy ten sam podział na ludzi, elfy, krasnoludy i względnie orki. Kwestią pozostaje tylko rozłożenie nacisków.
W wypadku "Warcfraft" nacisk położony jest na orków, co - muszę to przyznać - najbardziej mi się podoba. Orkowie są chyba fantastyczną rasą najbardziej zaniedbaną. Czy w posttolkienowskich filmach Petera Jacksona, czy w innych produkcjach tego typu traktuje się ich trochę jak Niemców w "Czterech pancernych i psie". Ot, mięso armatnie, niegodne niczego innego niż zaorania, cięcia mieczem i masowej eksterminacji w walnych bitwach.
W "Warcrafcie" jest inaczej. Orkowie są tutaj głównymi bohaterami opowieści. Nie podoba mi się jednak w nim to, co w gruncie rzeczy stanowi istotę fantasy - a zatem cała ta magia, portale, zjawiska paranormalne i inne cuda. Przyznam, że miałbym mniejszy kłopot z takim "Warcraftem", gdyby obcował on ze światem duchów, przodków i zjaw, ale mniej więcej tak jak robią to Indianie prerii północnoamerykańskich, albo chociażby Na'vi z "Avatara". Zatem subtelniej, a nie w sposób ordynarnie spektakularny, który sprowadza cały ten film do machania czarodziejską różdżką i starcia typu: który Gandalf jest potężniejszy. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi, bo to doprawdy słabe i nieciekawe. Psuje ów film, sprowadzając go do czegoś, co Adaś Miauczyński nazwałby "rodzajem snu na jawie". Po co?
kina: Cinema City Kinepolis, Baszta (Środa Wlkp.), Tur (Turek)
materiały prasowe
6 z 12
"Alicja po drugiej stronie lustra" czyli gdyby tak było, to byłoby, ale nie jest ***
reżyseria: James Bobin
scenariusz: Linda Woolverton
w rolach głównych: Mia Wasikowska, Johnny Depp, Sascha Baron Cohen, Helen Bonham Carter, Anne Hathaway, Matt Lucas oraz Alan Rickman (w swej ostatniej roli przed śmiercią)
Motto:
''Wydaje się to bardzo ładne - powiedziała, skończywszy - tylko że dość trudne do zrozumienia! Jakby nasuwało mi to jakieś myśli... tylko nie wiem dokładnie, jakie!?
(Lewis Carroll, "Po drugiej stronie lustra")
''Alicję w krainie czarów'' i potem ''Po drugiej stronie lustra'' czytałem jako dziecko. I nie wiedziałem wówczas, czym one się różnią. Nie wiedziałem, że diametralnie się różnią. Nie miałem pojęcia, że jedna traktuje o dojrzewaniu i zmianie perspektywy, a druga o abstrakcji świata logiki i logiczności świata abstrakcji.
Dla mnie wtedy o niczym takim nie traktowały. Czytałem je po swojemu.
Jednakże, jak mówi podobny do jajka Hojdy Bojdy, ''Jeżeli ja używam jakiegoś słowa, znaczy ono dokładnie to, co ja sobie życzę: ni mniej, ni więcej.''
Tak mówią wszyscy dorośli, czego dzieci zrozumieć nie potrafią. Dla nich słowo nie znaczy mniej, ni więcej, ale właśnie więcej, ni mniej. Na odwrót, jak w lustrze.
Na tym polega świat znajdujący się po drugiej stronie lustra. Wszystko jest w nim niby takie samo, ale jednak rządzi się innymi prawami. To prawa niedostępne z racjonalnego punktu widzenia, natomiast zupełnie naturalne z punktu widzenia nieracjonalnego. Bo za racjonalne uważamy przecież to, co nie trzyma się tak kurczowo wyobraźni, prawda?
Język jest najważniejszy w ''Po drugiej stronie lustra'', a przecież Lewis Carroll nie pisywał swych książek bez klucza. Nie tworzyłby świata, z którego nie da się wyjść. Trzeba tylko wiedzieć jak.
Pytanie, czy twórcy filmu ''Alicja po drugiej stronie lustra'' wiedzą.
Logika jest dla dorosłych niezwykle ważna. Trzeba się jej kurczowo trzymać, żeby nie stracić gruntu pod nogami. I trzeba uważać na każde słowo, każda opinię, tak aby wszystko co napiszemy i wygłosiło miało sens. I przecinki w odpowiednim miejscach. To przecież czyni nas dorosłymi.
To dlatego film Jamesa Bobina musiał być logiczny. Bardziej niż pierwowzór Tima Burtona, którego w przenoszeniu Alicji na ekran zamienił na reżyserskim stołku, choć ten zachował kontrolę nad lustrzanym odbiciem swego pierwotnego dzieła. Nielogiczność świata po drugiej stronie lustra jest tutaj oparta jednak na zupełnie czym innym niż u Tima Burtona i w książce Lewisa Carrolla.
"Ghostbusters. Pogromcy duchów" czyli busterem prosto w hejt ****
reżyseria: Paul Feig
scenariusz: Paul Feig, Katie Dippold
w rolach głównych: Kristen Wiig, Melissa McCarthy, Kate McKinnon, Leslie Jones, Chris Hemsworth
Od czasu, gdy Paul Feig nakręcił "Gorący towar", "Agentkę", a nade wszystko "Druhny", uważany jest za mistrza kobiecego kina w klimatach komedii sensacyjnej. Takiego, co to z lubością zastępuje w nich mężczyzn kobietami, a zwłaszcza Melissą McCarthy. Jeżeli zatem Paul Feig zrobił "Pogromców duchów", to siłą rzeczy musiały to być "Duchów pogromczynie".
W czasach równouprawnienia pomysł ten wywołał iście nadzwyczajne poruszenie. W 2016 roku bowiem filmy wchodzą na ekrany w zupełnie inny sposób niż w 1984 roku. Teraz poprzedza je kampania reklamowa, oparta głównie na zwiastunach. Wydawać by się mogło, że one tylko zapowiadają film. Historia "Ghostbusters" pokazuje, że w niektórych przypadkach istnieje znacznie istotniejsza rola zwiastunów.
Jest nią bowiem sondaż.
Filmiki z fragmentami jego dzieła, zdradzające ponad wszelką wątpliwość, że tym razem do walki z duchami żyjącymi w nowojorskich budynkach staną kobiety, zostały bowiem zmiażdżone krytyką. Właściwie należałoby już mówić o hejcie. Uznano je za nieśmieszne, dziwaczne i stanowiące robioną na siłę damską wersję czegoś, co widownia kiedyś polubiła. Paul Feig był tym poruszony. Do tego stopnia, że swój film zaczął modyfikować.
Polemika z czymś, co zostało zhejtowane zanim ujrzało światło dziennie. Przedziwna historia, muszę przyznać, gdyż ja większych powodów do hejtu tej damskiej wersji "Pogromców duchów" nie widzę. Owszem, mógłbym zarzucić jej głęboką wtórność, gdyby nie fakt, że Paul Weig po tylu latach skorzystał z niepamięci widzów i nakręcił po prostu remake filmu Ivana Reitmana zamiast jego sequela, jakim byli chociażby "Pogromcy duchów II" z 1989 roku (jeszcze bardziej zapomniani).
Nie odnajduję więc w tych "Ghostbusters" żenującego zerżnięcia wszystkiego ze starszej wersji, raczej całkiem urocze mrugnięcie okiem do nowego widza. A jest to oko zrobione, oko kobiece.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Helios (Konin), Helios (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz), Cinema (Leszno)
materiały prasowe
8 z 12
"BFG - Bardzo Fajny Gigant" czyli znów chce się zadzwonić do domu ****
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Melissa Mathison
w rolach głównych: Mark Rylance, Ruby Barnhill, Penelope Wilton, Rebecca Hall
Melissa Mathison zmarła w listopadzie 2015 roku. Zostawiła po sobie rozwiedzionego męża Harrisona Forda i ''E.T.'', do którego napisała scenariusz. Jeden z najpiękniejszych na świecie. Kiedy zastanawiam się, na czym zasadzało się piękno ''E.T.'', sam właściwie tego nie wiem. Ważne, że Melissa Mathison wiedziała i potrafiła napisać.
Zostawiła po sobie także scenariusz ''BFG''. BFG czyli Bardzo Fajny Gigant to nie Extra Terrestrial, to nie istota pozaziemska, ale wciąż istota nie z tej ziemi. Mieszkaniec Krainy Olbrzymów, w której to on jest jednak karzełkiem i sierotą, na co dzień zajmującą się zbieraniem snów i wdmuchiwaniem ich ludziom do głów, gdy śpią. Bohater książki ''Wielkomilud'' Roalda Dahla (autora "Charliego i fabryki czekolady").
Nie jest to film, który miałby siłę swego poprzednika, ale podąża jego tropem. Takich filmów Steven Spielberg od dawna już nie kręcił. Właściwie od tego 1982 roku. Wraca do źródeł? Poniekąd, bo kino tego typu to matecznik Stevena Spielberga - niegdyś największego kreatora dziecięcych umysłów.
Ja już nie jestem w stanie w podobny sposób odebrać tego filmu. W taki, jaki odbierałem "E.T." i jego telefony do domu. Potrafię jednak zrozumieć, że Steven Spielberg na stare lata stał się na tyle dojrzały, by wrócić do kina familijnego. Bynajmniej jednak nie do słodkich opowieści o przyjaźni i rodzinie. Jego kino familijne, choć precyzyjnie skrojone, miało i nadal ma gorzki smak. To taka systematycznie sącząca się gorycz, aczkolwiek w znośnych i ożywczych dawkach.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Piła), Helios (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz), Przedwiośnie (Krotoszyn), Cinema (Leszno), Echo (Jarocin)
materiały prasowe
9 z 12
"Już za tobą tęsknię" czyli w niczym nie jest się samemu. W niczym ****
reżyseria: Catherine Hardwicke
scenariusz: Morwenna Banks
w rolach głównych: Toni Collette, Drew Barrymore, Dominic Cooper, Paddy Considine
Kiedy już ktoś zabiera się za robienie filmu o ciężkiej chorobie jaką jest rak, a czyni to ostatnio coraz więcej reżyserów i reżyserek, coraz rzadziej wychodzą z tego dzieła banalne. To zbyt ciężki temat, by zabić go banalnością - największy dureń filmowy wie, że nie wolno mu tego zrobić. Przeciwnie zatem, cała energia podczas tworzenia czegoś na ten temat idzie w tę stronę, aby przełamać konwencje i zrobić taki film w sposób jak najbardziej autorski. Do gry zaprzęgnięte zostają wówczas i groza, i śmiech, wykorzystuje się i ból, i radość przez łzy. Wszystko, co może stać się rodzajem filmowego eufemizmu, bez którego o raku opowiedzieć się już dzisiaj nie da.
Catherine Hardwicke wpadła na zupełnie inny pomysł. Otóż robią film o chorobie nowotworowej swej bohaterki, zrobiła w rzeczywistości film o... zupełnie czym innym.
Pomyślałem sobie, że to dość osobliwy sposób, by z taka uczynić bohatera drugoplanowego. Z tego guza o tak wielkiej złośliwości, że obliguje go ona do pchania się do pierwszego szeregu i domagania się bezustannej uwagi od widzów. To on przecież ma determinować rozmowy, wydarzenia, losy i fabułę. To on odpowiada za łzy i wzruszenia, za strach i przejęcie. Jest alfą i omegą każdego filmu o sobie.
Nie tego jednak. Nie w wypadku "Już za tobą tęsknię", gdzie Catherine Hardwicke zepchnęła go na plan dalszy. Nie zmarginalizowała, ale ograniczyła jego filmowe ambicje. Zmusiła do koncepcyjnej i fabularnej kapitulacji.
Na planie pierwszym jest bowiem u niej co innego i kto inny. Myślicie Państwo, że pewnie miłość, rodzina i jej wsparcie. Bynajmniej. "Już za tobą tęsknię" jest w istocie pochwałą przyjaźni. Hymnem na jej cześć.
Otóż twierdzę, że przyjaźń jest w kinie bardzo zaniedbana. Miłość wylewa się z ekranu w co drugim filmie, miłością recytuje się wiersze, zagląda sobie w oczki i biega boso po rosie, miłością naprawia się świat, leczy, smarka w chusteczkę i moczy rękawy przytulających. To miłość determinuje, określa, warunkuje i implikuje. Jest niesłychanie zaborcza, z niezwykle wybujałym ego i mniemaniu o sobie. Twierdzi, że jest najważniejsza na świecie i że nie sposób bez niej żyć.
Przyjaźń siedzi w tym czasie cicho. Zawsze jej ustępuje, zawsze robi krok w tył, by poczekać aż ta siksa się wyszaleje. Jako uczucie mniej gwałtowne, za to trwalsze, niewiele ma do powiedzenia, gdyż posługuje się jedyną bronią dalekiego zasięgu, której (wbrew Pierwszemu Listowi do Koryntian) nie zna miłość - cierpliwością. To dzięki niej przyjaźń jest nieśmiertelna. Miłość niekoniecznie.
"Nice Guys. Równi goście" czyli równy i równiejszy ****
reżyseria: Shane Black
scenariusz: Shane Black, Anthony Bagarozzi
w rolach głównych: Ryan Gosling, Russell Crowe, Angourie Rice, Kim Basinger
Kto powiedział, że detektywi muszą być koniecznie przebiegli, mistrzami logiki o ogromnych IQ, dzięki któremu z jednej plamy na kołnierzyku potrafią odtworzyć przebieg zdarzeń? Kto powiedział, że na podstawie jednego włosa na kanapie potrafią ustalić, kto zabił i dlaczego? Kto mówi, że każdy z nich powinien mieć przenikliwość Sherlocka Holmesa, Herkulesa Poirot albo porucznika Columba, który wychodząc już, zawsze rzucał "jeszcze jedno pytanie, bo coś mi się przypomniało?"
Kto powiedział, że muszą być to piękne umysły?
Na pewno nie Russel Crowe. I nie Ryan Gosling, którzy w "Nice Guys" stworzyli parę detektywów... bądźmy ze sobą szczerzy... niebywale głupich. To w swym fachu niemalże rośliny doniczkowe, którym jeśli dowód nie spadnie na maskę samochodu, same do niczego nie dojdą. Poziom ich głupoty nie jest może na tak himalajskim poziomie jak w wypadku bohaterów "Głupiego i głupszego", ale proszę mi wierzyć, jest to orogeneza alpejska.
Shane Black w wypadku "Nice Guys" zastosował niemal dokładnie tę samą receptę, co w wypadku "Zabójczej broni". Znów osiłka zderzył z trefnisiem, pięść dodał do nosa, obu pozbawił jednak rozumu na większą skalę niż 30 lat temu. Efekt uzyskał podobny - głupkowatą komedyjkę kryminalną, która nie tylko bawi, ale ze względu na swoich bohaterów ma wszelkie szanse na to, by stać się wręcz kultową.
Myślę, że tak się stanie, a Ryan Goslin i Russell Crowe zyskają wielu fanów. Zwłaszcza, że Shane Black - w pełni świadom tego, że to nie lata osiemdziesiąte i podobne filmy dzisiaj nie mają już racji bytu - postanowił mocno przymrużyć jedno z oczu. Stworzył z "Nice Guys" mocno afiszujący się pastisz, który na dodatek umieścił w roku 1977, pewnie aby widzowie pozbyli się jakichkolwiek wątpliwości, że nic tu nie jest na serio. To pozwala zupełnie dać sobie spokój z wszelkimi zagadkami fabularnymi i zamiast zastanawiać się nad logicznymi podstawami intrygi, rozkoszować się raczej smaczkami tego filmu. A jest ich wiele, począwszy do wielu nawiązań do epoki lat siedemdziesiątych i tamtejszego kina soft kryminału oraz panoszącej się wówczas w kinie komedii noir, za którą wszyscy chyba tęsknimy. Ja tęsknię.
"Facet na miarę" czyli kogoś takiego nie można przeoczyć ****
reżyseria: Laurent Tirard
scenariusz: Laurent Tirard
w rolach głównych: Jean Dujardin, Virginie Efira, Cedric Kahn, Stephanie Papanian
Do opowiastki z latynoamerykańskiego kręgu miłości francuski reżyser Laurent Tirard dodał coś jeszcze. Nie, nie tylko humor - choć nie brakuje go tutaj. Dodał też sporo zadumy, że to ''żyli długo i szczęśliwe'' bynajmniej nie jest takie proste.
Za szczególnie interesującą w ''Facecie na miarę'' uważam bowiem minę Jeana Dujardina w finałowej scenie tego filmu. Radzę zwrócić na nią uwagę, bo nie jest to mina typowa dla oper mydlanych, komromów czy wyciskaczy łez.
''Facet na miarę'' to francuska kalka argentyńskiego romansu ''Corazon de Leon'' sprzed bodajże trzech lat, z Julietą Diaz i Guillermo Francellą w rolach głównych. Kalką, bo dokładnie odtwarza oryginał, z tym zastrzeżeniem, że ma Jeana Dujardina. Ma jego charyzmę i miny.
Z takiego filmu jak ''Facet na miarę'' dość łatwo jest zrobić płaski moralitet o tolerancji i stereotypach. O emocjonalnym inwalidztwie, które nakazuje zachowywać się w sposób okrutny wobec inności. Tylko, że taki film byłby zwyczajnie denny.
Znacznie bardziej interesujące jest nie to, jak wobec odmienności zachowują się obcy, ale jak zachowują się bliscy. ''Facet na miarę'' to film, który te dwa aspekty ze sobą łączy, gdyż cała brutalność relacji między osobą stereotypowo zgodną, a taką która od nich odbiega sprowadza się właśnie do relacji między tymi światami. Przecież Virginie Efira nie gra tu kobiety, która ma problem ze swoim maleńkim wybrankiem. Ona ma problem z całym światem wokół nich.
Gdy ludzie są zakochani, cały świat wokół nich znika - głosi porzekadło. ''Facet na miarę'' traktuje nieco o tym, jak straszne to są pierdoły. I jak stwierdzenia typu ''tylko ty się dla mnie liczysz'' rozmijają się z rzeczywistością.
Rozmijają, co nie znaczy że owa rzeczywistość koniecznie musi triumfować. Cenię w ''Facecie na miarę'' to, że nawet jeśli pozostawia szansę dla tych dwojga, to jednak nie rozwiązuje wszelkich związanych z tych związkiem spraw w sposób banalnie prosty. Jeśli nawet to film skręcający w stronę pięknej bajki, to jednak nie takiej, w której sprawy zmieniają się pod wpływem czarodziejskiej różdżki. Raczej solidnej pracy nad sobą, nad własnymi interakcjami i odpornością na reakcje świata.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Apollo, Rialto, Helios (Piła), Światowid (Czarnków), Centrum (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz), Przedwiośnie (Krotoszyn), Cinema (Leszno), Sokolnia (Słupca), MDK (Wągrowiec)
materiały prasowe
12 z 12
"Zanim się obudzę" czyli kiedy dziecko śpi, budzą się demony *****
reżyseria: Mike Flanagan
scenariusz: Mike Flanagan, Jeff Howard
w rolach głównych: Kate Bosworth, Jacob Tremblay, Thomas Jane, Annabeth Gish
"Zanim się obudzę" jest horrorem, który poszedł własną drogą. I właśnie ta droga jest w nim fascynująca, bo mam wrażenie, że albo nikt, albo niewielu twórców po niej szło. To droga usłana lękami nie wydumanymi, ubzduranymi i stanowiącymi przejaw rozgrzanej filmami fantazji. To lęki prawdziwe. Nazywamy je czasami traumami.
Na dodatek to lęki dotyczące dzieci. Takie, które powstają we wczesnej fazie rozwoju każdego z nas, przez co ugruntowują się w głowie na lata. Na wieczność czasami. "Zanim się obudzę" dotyka właśnie tej delikatnej materii, z której szyje się każdego człowieka w dzieciństwie - ze zdarzeń, widoków i przeżyć, których nie potrafi jeszcze zdefiniować i wyjaśnić. A zatem takich, które definiuje i wyjaśnia po swojemu.
- Przecież to tak naprawdę nie istnieje - tłumaczą przed zaśnięciem mamy. Doprawdy?
Umysł dziecka tym różni się od umysłu dorosłego, że nie ma żadnych blokad i żadnych kryteriów oddzielających to, co rzeczywiste i dopuszczalne od tego, co nie wchodzi w grę. Dla dziecka w grę wchodzi wszystko, bowiem potrafi ono znaleźć własną odpowiedź na każdą traumę. Niekiedy jest to odpowiedź przerażająca.
"Zanim się obudzę" wchodzi zatem nie tylko w świat dziecięcych przeżyć i wyobrażeń, ale również w świat naszego z dziećmi w tej materii kontaktu. Wkracza na pogranicze między tymi dwoma światami, w sposób niezwykle przejrzysty pokazując nam ich delikatność. W wypadku dziecka to świat, w którym każde brutalne przeżycie może je uwarunkować w sposób, jaki nawet nam do głowy nie przychodzi.
To jest właśnie najbardziej przerażające. To, że nie sposób wyłapać procesów, które z dziecka tworzą dorosłego. Pytanie, jakiego dorosłego...
Wszystkie komentarze