Polskie kino w ofensywie. Jest okazja w ten weekend obejrzeć kilka interesujących polskich produkcji. Oto krótki zestaw propozycji ustawionych od - w mojej opinii najsłabszego - aż po najlepszy. Może przyda się to Państwu przy rozstrzyganiu, na co wybrać się do kina, a na co nie. Bo że się Państwo w ogóle wybiorą, nie mam wątpliwości.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 14
"Jason Bourne" czyli renowacja zabytków ostrym dłutem *
"Jason Bourne"
reżyseria: Paul Greengrass
scenariusz: Paul Greengrass, Christopher Rouse
w rolach głównych: Matt Damon, Alicia Vikander, Tommy Lee Jones, Vincent Cassel
Przeczytałem niedawno pewien ciekawy esej, którego teza była taka: Hollywood i w ogóle kino światowe przestało być zdolne do tworzenia jakichkolwiek nowych bohaterów. Jeżeli nie odkurzy Batmana, Supermana, Hana Solo, nie sięgnie znów po agenta 007 albo Terminatora, nie zrobi kolejnej "Epoki lodowcowej" albo jeszcze jednego "Shreka" jest w kropce. Nie zdoła stworzyć niczego nowego, nawet nie próbuje. Proszę wskazać naprawdę wielkich bohaterów, jakich kino stworzyło w tym stuleciu? Doszliśmy do czasów, w których trzeba się opierać na sequelach, nowych wersjach, rimejkach i innych tworach udających tylko kreatywność.
Twórcy filmowi już nie tworzą. Oni dokonują jedynie renowacji zabytków.
Ten esej przyszedł mi do głowy, gdy Jason Bourne rozkładał na łopatki kolejnych przeciwników i przemykał motocyklem przez kolejne schody Aten. Oczywiście, mogłem się podniecać tym jakie to szybkie, jakie wspaniałe, ileż emocji, jak cudownie prowadzona jest kamera, i w ogóle, i w szczególe. Mogłem, bo tempo filmu "Jason Bourne" jest spore, ale w poczuciu rozleniwiającej wtórności, która skutecznie odpycha wzrok od ekranu, jąłem rozmyślać o czymś innym niż o szansach Matta Damona w walce z nie wiadomo kim o nie wiadomo co.
ocena: 1
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Konin), Helios (Piła), Helios (Kalisz), Cinema (Leszno), MDK (Wągrowiec), Trójka (Września)
materiały prasowe
2 z 14
"Dzień Niepodległości" czyli wielka tęsknota za imperium *
reżyseria: Roland Emmerich
scenariusz: James A. Woods, Nicolas Wright, Dean Devlin, Roland Emmerich, James Vanderbilt
w rolach głównych: Liam Hemsworth, Jessie T. Usher, Jeff Goldblum, Bill Pullman, Judd Hirsch, Charlotte Gainsbourg
W 1898 roku George Wells zszokował świat wizją ataku kosmitów na Ziemię, którą zawarł w "Wojnie światów". Wizją apokaliptycznej inwazji nie wiadomo skąd, na nieznaną dotąd globalną skalę obejmującą pożoga cały świat. Zwróćmy uwagę, że zrobił to na kilkanaście lat przed wybuchem pierwszej z wielkich wojen ogólnoświatowych, jakby antycypując.
W gruncie rzeczy jednak i Wellsa, i Emmericha łączy jedno - tęsknota za wyobrażeniem siły, jaką stanowić może imperium, jakkolwiek by go nie nazywać i nie zestawiać. Imperium stanowiące strażnika przyszłości i halabardnika światowego pokoju. Wszak i jeden, i drugi byli mieszkańcami takiego imperium.
Za czasów Wellsa wydawało się, że nie ma nic potężniejszego niż imperium brytyjskie. Za czasów Emmericha nie ma siły nad imperium amerykańskie. Sam Roland Emmerich nie jest Amerykaninem, to Niemiec ze Stuttgartu. Tym bardziej zatem i tym łatwiej ulec mu zachwytowi nad utopijną ideą, w której świat cały gładko i bez słowa protestu przyjmuje amerykański styl życia, amerykański styl zaprowadzania porządku i amerykański styl wprowadzania błogiego pokoju prostym strzałem między zęby opornego. Najlepiej 4 lipca, w amerykańskim Dnie Niepodległości, żeby było bardziej patetycznie.
Jego brednie wykraczają daleko poza zwykłe kino katastroficzne, daleko poza widowiska s-f czy nawet socjologiczne utopie. Stają się bowiem groteskowe. Kiedy już zdawało się, że nie może być bardziej idiotycznie niż w "Dniu Niepodległości" z 1996 roku, Roland Emmerich kręci drugą część, która jego "wojnę światów" sprowadza do czystego pure nonsensu.
"Legion samobójców" czyli umarł Joker, niech żyje Jokerka! **
reżyseria: David Ayer
scenariusz: David Ayer
w rolach głównych: Will Smith, Margot Robbie, Joel Kinnaman, Cara Delevingne, Adewale Akinnuoye-Agbaje
Proszę zwrócić uwagę na to, że wszelkie ostatnie adaptacje przygód superbohaterów są robione z przymrużeniem oka. Przy czym w niektórych wypadkach te oczy chce się już nie przymrużyć, ale zamknąć na dobre z zażenowania - tak jak chociażby w wypadku "Deadpool", za to w innych wychodzi to całkiem zgrabnie. Do drugiej kategorii zaliczam "Avengers" oraz ich rozwinięcie, czyli owego tegorocznego "Kapitana Amerykę", który humorem dzieli nader rozsądnie i nie robi z opowiadanej historii rynsztokowej biesiady pod budką z piwem, jak w "Deadpoolu", ale autentycznie zabawny film.
"Legion samobójców" ma wyraźne ciągoty właśnie w tę stronę i chyba taki był zamysł jego powstania. Niestety, w całą jego historię wpakowano ołowiane buciki, które ciążą w stronę bodaj jeszcze gorszą niż "Deadpool" - w stronę kompletnej nudy.
Uspokoję - "Legion samobójców" nie jest aż tak zły jak "Fantastyczna czwórka". Jest jednak niewiele lepszy. Ta nieznaczna różnica sprowadza się do jednej postaci - to australijska aktorka Margot Robbie
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Helios (Konin), Oskard (Konin), Baszta (Środa Wlkp.), Helios (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz), Komeda (Ostrów Wlkp.), Przedwiośnie (Krotoszyn), Cinema (Leszno), Trójka (Września)
materiały prasowe
4 z 14
"Gdzie jest Dory?" czyli aż tak złej pamięci nie mamy ***
reżyseria: Andrew Stanton
scenariusz: Andrew Stanton
w polskiej wersji językowej: Joanna Trzepiecińska, Rafał Sisicki, Andrzej Grabowski, Anna Cieślak, Ewa Błąszczyk, Rudi Schubert
Trzynaście lat minęło od premiery "Gdzie jest Nemo?" - absolutnie rewelacyjnej, jednej z najlepszych produkcji w dziejach wytwórni Pixar. Tym filmem wyszedł na prowadzenie w wyścigu z konkurencyjną wytwórnią DreamWorks. "gdzie jest Nemo?" było sukcesem koncepcji, animacji, fabuły i wreszcie dubbingu, w którym popis dała Joanna Trzepiecińska. Zaatakowała z drugiego planu jako rybka Dory - bez pamięci krótkotrwałej.
Dory nie stała się takim bohaterem jak Król Julian czy pingwiny z "Madagaskaru" albo Minionki, które przyćmiły właściwie cały pierwszy plan swoich filmów. Okazała się jednak postacią godną kontynuacji, tyle że nakręconej dopiero po 13 latach.
To sporo, ale nie na tyle dużo, byśmy całkowicie "Gdzie jest Nemo?" zapomnieli. A dobra pamięć powoduje, że kontynuację trudno ocenić inaczej, jak tylko odcinanie kuponów od pierwowzoru. Owszem, pojawią się tu zabawne sceny, nowe postaci (Andrzej Grabowski w roli ośmiornicy, ciekawy występ Wojciecha Kamińskiego i Joanny Kołaczkowskiej z kabaretu Potem tudzież Hrabi) i nowe wątki, ale stanowią one jedynie część pierwszą nieco inaczej ujętą. I znacznie mniej zabawną.
Show ratuje raz jeszcze Joanna Trzepiecińska oraz zwłaszcza Krystyna Czubówna - nieco w tym filmie nadużywana, ale i tak stanowiące fundament humoru, z ogromnym dystansem do siebie. Ciekawostka: błazenka Marlina nie zagrał już Krzysztof Globisz. Udało się go jednak zastąpić aktorem o bardzo podobnym głosie - jest nim Rafał Sisicki.
ocena: 3
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
Jonathan Olley / AP / AP
5 z 14
"Tarzan. Legenda" czyli coś tam jodłuje za borem ***
reżyseria: David Yates
scenariusz: Craig Brewer, Adam Cozad
w rolach głównych: Alexander Skarsgaard, Margot Robbie, Samuel L. Jackson, Christoph Waltz, Djimon Hounsou
To mistrz olimpijski w pływaniu Johnny Weismuller był odpowiedzialny za zbudowanie tak wielkiej popularności postaci Tarzana. Dał mu charakterystyczny wizerunek, potężna klatkę piersiową i to tyrolskie jodłowanie, które stało się znakiem rozpoznawczym człowieka wychowanego przez małpy w afrykańskim lesie. Między 1932 a 1948 rokiem zagrał on w dwunastu filmach o Tarzanie. Dwanaście filmów w szesnaście lat! Dodajmy do tego szesnaście powieści napisanych tylko przez Burroughsa do lat trzydziestych. To o czym świadczy. Tarzan w Nowym Jorku, syn Tarzana, triumf tarzana, miłość Tarzana, mnóstwo jakichś nowych historii, Tarzan to, Tarzan siamto... Temat eksploatowany był niczym samo Kongo.
I wreszcie po 1948 roku zapadła cisza.
Dopiero w 1984 roku temat Tarzana wrócił do kina. Hugh Hudson nakręcił wtedy film "Greystoke. Legenda Tarzana - władcy małp". W rolę człowieka wychowanego przez małpy wcielił się w nim Christopher Lambert, późniejszy "Nieśmiertelny".
Tarzan u Davida Yatesa jest już postacią powszechnie znaną. Legendą, tak właśnie - jest legendą. Mieszka w zamku Greystoke, a do Afryki ma wrócić z przyczyn iście politycznych. I muszę przyznać, że to jest właśnie najciekawsze.
David Yates sięgnął po wątki, które w opowieściach o Tarzanie nie są nowe. Pamiętam je z komiksów - Belgowie, król Leopold, inwazja na Kongo, ludobójstwo, eksploatacja, wielka polityka, nawet udział amerykański i brytyjski w tym wszystkim. Tarzan jako strażnik moralności i humanitarnego ładu w Afryce - to rzeczywiście bardzo komiksowe ujęcie. Dość głupie, ale jednak ciekawe.
David Yates mocno zaplątał się w afrykańskie liany. Jego opowieść o Kongo nie zdołała się z nich wyplątać. A Tarzan w wykonaniu szwedzkiego aktora Alexandra Skarsgaarda, choć nadzwyczajnie silny, sprawny i waleczny i to na poziomie iście marvelowskiego superbohatera, nie jest w stanie udźwignąć tego filmu. Zadziwiające, bo w żadnym innym filmie o Tarzanie nie udało się zbudować tak ciekawych relacji między nim a jego Jane, która tutaj gra australijska aktorka Margot Robbie (znana chociażby jako obsesja "Wilka z Wall Street"). I te relacje mogły stanowić bardzo istotną oś filmu.
"Warcraft" czyli taki Tolkien, tylko trochę inny ***
reżyseria: Duncan Jones
scenariusz: Charles Leavitt, Duncan Jones
w rolach głównych: Toby Kebbell, Ben Schnetzer, Paula Patton, Ben Foster, Trevis Fimmel
Kiedy zastanawiam się nad Johnem Tolkienem i ekranizacjami jego opowieści (kiedyś uważano, że nie da się tego zrobić i familijny film "Willow" George'a Lucasa z 1988 roku był formą kapitulacji wobec tej niemożności), dochodzę do wniosku, że tego typu tematyka fantasy to rodzaj filmowego oceanu. Nie widać żadnego z jego brzegów. Nie ma ani początku, ani końca. Właściwie można się włączyć w dowolnym momencie tej opowieści, pociągnąć jakieś wątki, nawet ich dobrze nie zakończyć i puścić napisy końcowe.
Słowem: można zbudować zupełnie odrębny świat wokół jednego trzonu. Tak odrębny i unikalny, że wejście w ten świat będzie skutkowało podobnie jak w wypadku "Gwiezdnych wojen" oddaniem mu się w całości. To znakomita pożywka dla pasjonatów, hobbystów, dla ludzi zgłębiających szczegóły i gotowych przejść do wyższego stopnia uszczegółowienia swojej fascynacji.
Przyznaję, że nie jestem ani znawcą, ani wielbicielem fantasy, więc mogę pleść androny, jednakże zadziwia mnie owa spójność konstrukcyjna wszystkich podobnych historii. Zadziwia i przypomina baśnie. Tak jak w baśniach muszą być za każdym razem król, królowa, wróżka, macocha, smok czy co tam jeszcze, tak w tego typu fantasy za każdym razem mamy ten sam podział na ludzi, elfy, krasnoludy i względnie orki. Kwestią pozostaje tylko rozłożenie nacisków.
W wypadku "Warcfraft" nacisk położony jest na orków, co - muszę to przyznać - najbardziej mi się podoba. Orkowie są chyba fantastyczną rasą najbardziej zaniedbaną. Czy w posttolkienowskich filmach Petera Jacksona, czy w innych produkcjach tego typu traktuje się ich trochę jak Niemców w "Czterech pancernych i psie". Ot, mięso armatnie, niegodne niczego innego niż zaorania, cięcia mieczem i masowej eksterminacji w walnych bitwach.
W "Warcrafcie" jest inaczej. Orkowie są tutaj głównymi bohaterami opowieści. Nie podoba mi się jednak w nim to, co w gruncie rzeczy stanowi istotę fantasy - a zatem cała ta magia, portale, zjawiska paranormalne i inne cuda. Przyznam, że miałbym mniejszy kłopot z takim "Warcraftem", gdyby obcował on ze światem duchów, przodków i zjaw, ale mniej więcej tak jak robią to Indianie prerii północnoamerykańskich, albo chociażby Na'vi z "Avatara". Zatem subtelniej, a nie w sposób ordynarnie spektakularny, który sprowadza cały ten film do machania czarodziejską różdżką i starcia typu: który Gandalf jest potężniejszy. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi, bo to doprawdy słabe i nieciekawe. Psuje ów film, sprowadzając go do czegoś, co Adaś Miauczyński nazwałby "rodzajem snu na jawie". Po co?
"Śmietanka towarzyska" czyli nieznacząca opowieść przy martini ***
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
w rolach głównych: Jesse Eisenberg, Kristen Stewart, Steve Carell, Blake Lively, Jeannie Berlin
Woody Allen mówił, że dlatego kręci tak wiele filmów, by zwiększyć szanse na to, aby któryś był udany. W efekcie obok arcydzieł znajdują się w jego dorobku także straszliwe gnioty np. "Zakochani w Rzymie". Ten film jest po prostu średni.
Opowiada bowiem Woody Allen historię, która zmieściłaby się spokojnie między jednym a drugim kieliszkiem przy barze czy to na Manhattanie, czy w Hollywood. To między tymi najbliższymi sobie miejscami rozpina swoje dzieło, które do owej tytułowej śmietanki towarzyskiej nawiązuje bardzo luźno, by nie rzecz na siłę. To sympatyczna, ale dość mało wykwintna i w sumie niezbyt ciekawa powiastka romansowa, którą jednakże ogląda się bardzo miło.
Kiedy zobaczyłem w obsadzie Blake Lively oraz Kristen Stewart, byłem pewien że ekran należał będzie do tej pierwszej, magnetycznej wręcz aktorki. Nic bardziej mylnego. Muszę odszczekać wszystko, co pisałem o Kristen Stewart. Raz jeszcze daje sobie radę, a tym razem stanęła przed bardzo trudnym zadaniem - zagrać kobietę, która nie może wyjść z głowy przez cały film. Sprostała.
ocena: 3+
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Charlie Monroe Malta, Apollo, Muza, Pałacowe, Rialto, Helios (Piła), Helios (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz), Cinema (Leszno), Centrum (Leszno), Halszka (Szamotuły), Noteć (Chodzież)
materiały prasowe
8 z 14
"183 metry strachu" czyli najstraszniejsza jest świadomość ****
reżyseria: Jaume Collet-Serra
scenariusz: Anthony Jaswinski
w rolach głównych: Blake Lively, Oscar Jaenada
"183 metry strachu" to film, który ze "Szczęk" czerpie garściami. Zarówno z pierwszej, jak i drugiej ich części. To także rodzaj pojedynku człowieka z jego własną paniką, przyczynek do wyzwolenia w sobie dzielności i sprytu. Poniekąd Steven Spielberg też kręcił film i o tym, choć pamiętajmy że w jego "Szczękach" ci teoretycznie najlepiej przygotowani do zmagania się z zagrożeniem nie byli w stanie sobie poradzić. Wartością filmu Spielberga było poszukanie odpowiedzi na pytanie, co zrobić gdy stanie się w obliczu wyzwania, z którym właśnie nie wiadomo jak sobie poradzić.
Jakieś rozwiązanie jednak znaleźć trzeba, robi to zatem i bohaterka "183 metrów strachu". Tak właśnie, bohaterka, bo to kobieta - studentka medycyna wypoczywająca na zapomnianej plaży w Meksyku. Gra ją Blake Lively, co witam z entuzjazmem. Ta aktorka, znana z intrygującej roli w "Wiek Adeline", działa na mnie diabelnie. Nie wiem, jest w niej coś niesamowitego. Uwielbiam patrzeć na nią i na to, jak gra. Jest taka jakby z innego świata, magnetyczna i pełna uroku.
To bardzo ważne, bo przecież "183 metry strachu" są filmem opartym na kibicowaniu. Mamy od początku do końca kibicować jej nieoczekiwanej walce o przetrwanie. To nie oczywiste? - ktoś spyta. Nie w kinie. Tutaj więź widza z bohaterem musi zostać nawiązana za każdym razem od nowa, także w takiej sytuacji. Dzięki Blake Lively to się udaje. Gra ona kobietę szukającą jakiejś alternatywy dla swego życia, uspokojenia, uciekającą przed doznaniami, które nie dają jej spokoju. Osobę, która chce się zaszyć na tej plaży, gdzie nagle spada na nią konieczność walki o życie.
"Star Trek. W nieznane" czyli kino dało nam telefon komórkowy ****
reżyseria: Justin Lin
scenariusz: Simon Pegg, Doug Jung, Roberto Orci, John D. Payne, Patrick McKay
w rolach głównych: Chris Pine, Zachary Quinto, Karl Urban, Simon Pegg, Anton Yelchin, Zoe Saldana, Idris Elba, Sofia Boutella
Kiedy myślimy sobie o filmach science-fiction, które odcisnęły piętno na dzisiejszym świecie, do głowy przyjdzie zapewne prezydent Ronald Reagan i jego "imperium zła" rzucone pod adresem ZSRR czy też plan wojen gwiezdnych. Mało kto posłuży się przykładem "Star Treka". Mało komu przyjdzie do głowy, że dzięki niemu mamy telefony komórkowe...
A tymczasem na przełomie lat 60. i 70. niejaki Martin Cooper, inżynier firmy Motorola, oglądał Star Treka. Wtedy zadzwonił telefon. Stacjonarny, rzecz jasna. Martin Cooper lubił swój serial, więc był zły, iż ktoś do niego dzwoni w porze jego emisji. Zbyt gwałtownie ruszył, by odebrać telefon i stracić na to jak najmniej czasu i fabuły gwiezdnej sagi. Potknął się o telefoniczny kabel i wyłożył jak długi. Nie na tyle jednak, by nie zerknąć ukradkiem na ulubiony film.
A na ekranie kapitan gwiezdnego krążownika USS ?Enterprise?, kapitan James Kirk akurat rozmawiał ze swoją załogą przez interkom - bezprzewodowe urządzenie wymyślone przez twórców filmu. - Rozmowa przez telefon bez kabla! - pomysł przeleciał przez głowę Martina Coopera z prędkością warp. 3 kwietnia 1973 roku ważąca półtora kilograma pierwsza komórka była gotowa.
"Star Trek" był jak Stanisław Lem. Nie tylko przewidywał jednak przyszłość, ale stawał się inspiracją. Technicy wielu firm zaczęli majstrować przy wynalazkach właśnie pod wpływem tego serialu, a z czasem filmu. Wszystko to razem wraz z głęboko humanistyczną koncepcją, by na pokładzie okrętu USS "Enterprise" umieścić pół świata żyjącego sobie w harmonijnej zgodzie mimo lat spędzonych w izolacji sprawia, że choć nie znam się na "Star Treku" ani trochę, mój szacunek do tej serii jest ogromny.
Pod tym względem "Star Trek. W nieznane" nadal pozostaje w duchu tej koncepcji. Ten film pokazuje bowiem persony owładnięte chęcią zemsty i rewanżu nie z powodu czystego szaleństwa, fanatyzmu czy chorej psychiki. Traktuje o zagrożeniu ze strony ludzi głęboko rozczarowanych rzeczywistością. Takich, które uważają, że świat przebrzydły zostawił je na pastwę losu, bez nadziei i opieki, kazał im sobie jakoś radzić. No to sobie radzą - niszczą go.
"BFG - Bardzo Fajny Gigant" czyli znów chce się zadzwonić do domu ****
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Melissa Mathison
w rolach głównych: Mark Rylance, Ruby Barnhill, Penelope Wilton, Rebecca Hall
Melissa Mathison zmarła w listopadzie 2015 roku. Zostawiła po sobie rozwiedzionego męża Harrisona Forda i ''E.T.'', do którego napisała scenariusz. Jeden z najpiękniejszych na świecie. Kiedy zastanawiam się, na czym zasadzało się piękno ''E.T.'', sam właściwie tego nie wiem. Ważne, że Melissa Mathison wiedziała i potrafiła napisać.
Zostawiła po sobie także scenariusz ''BFG''. BFG czyli Bardzo Fajny Gigant to nie Extra Terrestrial, to nie istota pozaziemska, ale wciąż istota nie z tej ziemi. Mieszkaniec Krainy Olbrzymów, w której to on jest jednak karzełkiem i sierotą, na co dzień zajmującą się zbieraniem snów i wdmuchiwaniem ich ludziom do głów, gdy śpią. Bohater książki ''Wielkomilud'' Roalda Dahla (autora "Charliego i fabryki czekolady").
Nie jest to film, który miałby siłę swego poprzednika, ale podąża jego tropem. Takich filmów Steven Spielberg od dawna już nie kręcił. Właściwie od tego 1982 roku. Wraca do źródeł? Poniekąd, bo kino tego typu to matecznik Stevena Spielberga - niegdyś największego kreatora dziecięcych umysłów.
Ja już nie jestem w stanie w podobny sposób odebrać tego filmu. W taki, jaki odbierałem "E.T." i jego telefony do domu. Potrafię jednak zrozumieć, że Steven Spielberg na stare lata stał się na tyle dojrzały, by wrócić do kina familijnego. Bynajmniej jednak nie do słodkich opowieści o przyjaźni i rodzinie. Jego kino familijne, choć precyzyjnie skrojone, miało i nadal ma gorzki smak. To taka systematycznie sącząca się gorycz, aczkolwiek w znośnych i ożywczych dawkach.
A "Nie ma mowy" mógł być doprawdy bardzo słaby. To bowiem romantyczna historia, ale bardzo, ale to bardzo banalna i powtarzalna. Wdowa po znakomitym muzyku, która wciąż nie może wyjść z żałoby i wciąż owinięta w koc przed kominkiem, z podwiniętymi nogami na fotelu przeżywa stratę. I do jej drzwi puka intruz, na którego najchętniej spuściłaby psy. Facet, który chce pisać o jej zmarłym mężu.
Nawet słowa więcej nie muszę napisać, aby Państwo doskonale wiedzieli, do czego to zmierza. A jeśli dodam, że wokół mamy leśno-dziką scenerię Maine, pełną natury, jeleni, oposów, szopów, wielkich jodeł i świerków, cudownych jezior skutych lodem w poświacie księżyca, to wszyscy już gotowi będą zawołać chórem:
"Toż to filmowy jeleń na rykowisku!"
Film "Nie ma mowy" z tymi kominkami, borami i zamarzniętym jeziorami, nad którymi ryczą jelenie cały czas krążył wokół tandety, ale ani razu tak naprawdę porządnie się do niej nie zbliżył. Z dwóch powodów, a raczej trzech. Pierwszy bowiem z tych powodów składa się z dwojga ludzi.
Liczyłem na Rebeccę Hall, liczyłem na nią bardzo, bo gdyby nie ona, pewnie na takie romantyczne kino familijne w ogóle bym się nie wybrał. Ona jednak mogła sprawić, że stałoby się ono ciekawe. I sprawiła. Brytyjka nie zawiodła, co więcej - to jeden z jej najlepszych występów w tego typu filmie.
ason Sudeikis - dość często wykorzystywany w filmach komediowych - jest, jak dla mnie, postacią ciut irytującą. Do neurotycznej i agresywnie reagującej Rebekki Hall tutaj pasuje jednak na ulał. Nie ulega jej, nie wchodzi w konfrontacje, jest za to znakomitym balansem, który ją neutralizuje. Choć w tym filmie nie wszystko w ich relacji jest jasne, to jednak wypada ona dość wiarygodnie. Głównie z tego powodu, że ani Rebecca Hall, ani Jason Sudeikis niczego w ich odegraniu nie zaniedbują.
ocena: 4+
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Charlie Monroe Malta, Apollo, Muza, Helios (Kalisz), Cinema (Leszno)
materiały prasowe
12 z 14
"Facet na miarę" czyli kogoś takiego nie można przeoczyć ****
reżyseria: Laurent Tirard
scenariusz: Laurent Tirard
w rolach głównych: Jean Dujardin, Virginie Efira, Cedric Kahn, Stephanie Papanian
Do opowiastki z latynoamerykańskiego kręgu miłości francuski reżyser Laurent Tirard dodał coś jeszcze. Nie, nie tylko humor - choć nie brakuje go tutaj. Dodał też sporo zadumy, że to ''żyli długo i szczęśliwe'' bynajmniej nie jest takie proste.
Za szczególnie interesującą w ''Facecie na miarę'' uważam bowiem minę Jeana Dujardina w finałowej scenie tego filmu. Radzę zwrócić na nią uwagę, bo nie jest to mina typowa dla oper mydlanych, komromów czy wyciskaczy łez.
''Facet na miarę'' to francuska kalka argentyńskiego romansu ''Corazon de Leon'' sprzed bodajże trzech lat, z Julietą Diaz i Guillermo Francellą w rolach głównych. Kalką, bo dokładnie odtwarza oryginał, z tym zastrzeżeniem, że ma Jeana Dujardina. Ma jego charyzmę i miny.
Z takiego filmu jak ''Facet na miarę'' dość łatwo jest zrobić płaski moralitet o tolerancji i stereotypach. O emocjonalnym inwalidztwie, które nakazuje zachowywać się w sposób okrutny wobec inności. Tylko, że taki film byłby zwyczajnie denny.
Znacznie bardziej interesujące jest nie to, jak wobec odmienności zachowują się obcy, ale jak zachowują się bliscy. ''Facet na miarę'' to film, który te dwa aspekty ze sobą łączy, gdyż cała brutalność relacji między osobą stereotypowo zgodną, a taką która od nich odbiega sprowadza się właśnie do relacji między tymi światami. Przecież Virginie Efira nie gra tu kobiety, która ma problem ze swoim maleńkim wybrankiem. Ona ma problem z całym światem wokół nich.
Gdy ludzie są zakochani, cały świat wokół nich znika - głosi porzekadło. ''Facet na miarę'' traktuje nieco o tym, jak straszne to są pierdoły. I jak stwierdzenia typu ''tylko ty się dla mnie liczysz'' rozmijają się z rzeczywistością.
Rozmijają, co nie znaczy że owa rzeczywistość koniecznie musi triumfować. Cenię w ''Facecie na miarę'' to, że nawet jeśli pozostawia szansę dla tych dwojga, to jednak nie rozwiązuje wszelkich związanych z tych związkiem spraw w sposób banalnie prosty. Jeśli nawet to film skręcający w stronę pięknej bajki, to jednak nie takiej, w której sprawy zmieniają się pod wpływem czarodziejskiej różdżki. Raczej solidnej pracy nad sobą, nad własnymi interakcjami i odpornością na reakcje świata.
kina: Cinema City Kinepolis, Charlie Monroe Malta, Noteć (Chodzież)
materiały prasowe
13 z 14
"Zjednoczone stany miłości" czyli niewola w wolnym kraju ****
reżyseria: Tomasz Wasilewski
scenariusz: Tomasz Wasilewski
w rolach głównych: Julia Kijowska, Magdalena Cielecka, Marta Nieradkiewicz, Dorota Kolak, Andrzej Chyra, Łukasz Simlat
To, dlaczego Tomasz Wasilewski umieścił akcję tego filmu na początku polskiej wolności po upadku PRL, pozostaje kwestią jego prywatnego wyboru. Dokonał go - jak mówił niegdyś w wywiadzie - z przyczyn osobistych. Sam pamięta o tyle, o ile - miał wówczas 10 lat, ale zostały mu w głowie pierwsze wypożyczalnie pirackich kaset wideo i zakładane na osiedlach anteny satelitarne.
Polska otwierała się na świat. Uwalniała się w każdym tego słowa znaczeniu. Ona i jej mieszkańcy. Stawała się wolna.
Tomasz Wasilewski mówi, że według niego ta wolność dotyczyła wtedy głównie mężczyzn. Bo dla nich oznaczała nowe życie, nową jakość i możliwości. Kobiety jak były w domach, tak w nich zostały. Pewnie dlatego bohaterkami swego filmu uczynił kobiety, mężczyzn zmarginalizował. A są to kobiety skrywające tajemnice - takie, jakie często noszą w sercu kobiety. Ukryte, niewyartykułowane uczucia, prowadzące często do obsesyjnych zachowań - one brzmią szczególnie dobitnie w murach bloków, gdzie bohaterowie mijają się nawzajem co chwilę i każde z takich spotkań staje się elektryczne. A żadne z tych uczuć nie ma najmniejszych szans na spełnienie - wiedzą to wszyscy oglądający film. Wszyscy, poza zakochanymi bohaterkami.
Jakby nie patrzeć, to opowieści o głębokim wręcz zniewoleniu na progu rosnącej wokół wolności. Kontekst zatem jest szczególnie jaskrawy. Zniewoleniu uczuciem, jego tragiczną beznadzieją, bez najmniejszych szans na spełnienie. Takim uczuciem, za którym za każdym razem stoi dorozumiany zakaz, niewypowiedziana niezgoda na zrobienie jakiegokolwiek kroku naprzód i które zmusza do samoograniczania się. Bezradność w takiej sytuacji - to doznanie, które zna każdy z nieszczęśliwie zakochanych - zupełna bezradność.
Są więc "Zjednoczone stany miłości" niezbyt głębokim, a jednak przejmującym filmem o takiej niewoli, jaką człowiekowi może zgotować tylko on sam, o ile się nieszczęśliwie zakocha.
kina: Cinema City Kinepolis, Charlie Monroe Malta, Baszta (Środa Wlkp.), Oskard (Konin)
materiały prasowe
14 z 14
"Kamper" czyli nim się zorientujesz, że coś nie gra *****
reżyseria: Łukasz Grzegorzek
scenariusz: Krzysztof Umiński, Łukasz Grzegorzek
w rolach głównych: Piotr Żurawski, Marta Nieradkiewicz, Justyna Suwała, Sheily Jimenez, Jacek Braciak
U debiutującego na dużym ekranie Łukasza Grzegorzka nie ma ani jasnych przyczyn, dla których życie, związek i cały świat zaczynają rozłazić się w szwach. Nie ma także dobrych rad co z tym fantem zrobić, ani życiowych mądrości na temat tego, jak się z tym uporać. Pewnie dlatego ten film jest tak szalenie bezpretensjonalny i tak bardzo trzymający się życia.
Zdumiony tym, co zobaczyłem, zacząłem szukać w pamięci tak naturalnie świeżego filmu w polskim kinie i przyszły mi do głowy "Moje córki krowy". On był równie prawdziwy, to znaczy zrobiony w podobnym klimacie - dotykający spraw niewydumanych, prawdziwych i codziennych, właściwie przyziemnych i życiowo przeciętnych, przy tym niemal pozbawiony dramatycznej fikcji i wszelkiej pretensjonalności.
To nie jest opowieść o wypaleniu w związku, przeciwnie - widzę tu raczej nagłe odcięcie tlenu, przez które ogień palić się przestaje, choć mógłby jeszcze, choć niemal nie zaczął. Mamy bowiem do czynienia z trzydziestolatkami, którzy zdobyli siebie nawzajem i nie mają bladego pojęcia, co dalej z tym począć. Głusi na sygnały dochodzące z drugiej strony, bezradni wobec niemożności realizacji własnych pragnień, albo obracają życie w żart i błazenadę, albo traktują je nazbyt poważnie. W jednym i drugim wypadku gubią się dokumentnie.
Rozpad związku w "Kamperze" nie jest gwałtowny. Nie jest też dogłębnie zanalizowany. Nie wiadomo do końca skąd się bierze, ale można go wyraźnie wyczuć, niemal pokroić nożem. To raczej pewna zastana sytuacja, w którą wchodzimy wraz z otwarciem drzwi do mieszkania tych dwojga. "Dziękuję za wsparcie" - mówi ona, ale w tak ironiczny sposób, w jaki potrafią powiedzieć to kobiety, gdy chcą pokazać wkurzenie. "Przy niej czuję się jak buhaj" - mówi on, ale bynajmniej nie o swojej żonie. Kogo innego oczekują od siebie nawzajem, kogo innego zastają. Nic się nie zgadza. To przestaje mieć sens, zanim którekolwiek z nich to wyartykułuje.
Wszystkie komentarze