Kiedyś "Ben Hur" był hitem na skalę światową i zdobył aż 11 Oscarów. Teraz nowa jego wersja jest do obejrzenia w naszych kinach. Co jeszcze? Oto krótki przegląd, który ustawiłem od - w mojej opinii - najsłabszego filmu do najlepszego. Zapraszam
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 12
"Jason Bourne" czyli renowacja zabytków ostrym dłutem *
"Jason Bourne"
reżyseria: Paul Greengrass
scenariusz: Paul Greengrass, Christopher Rouse
w rolach głównych: Matt Damon, Alicia Vikander, Tommy Lee Jones, Vincent Cassel
Przeczytałem niedawno pewien ciekawy esej, którego teza była taka: Hollywood i w ogóle kino światowe przestało być zdolne do tworzenia jakichkolwiek nowych bohaterów. Jeżeli nie odkurzy Batmana, Supermana, Hana Solo, nie sięgnie znów po agenta 007 albo Terminatora, nie zrobi kolejnej "Epoki lodowcowej" albo jeszcze jednego "Shreka" jest w kropce. Nie zdoła stworzyć niczego nowego, nawet nie próbuje. Proszę wskazać naprawdę wielkich bohaterów, jakich kino stworzyło w tym stuleciu? Doszliśmy do czasów, w których trzeba się opierać na sequelach, nowych wersjach, rimejkach i innych tworach udających tylko kreatywność.
Twórcy filmowi już nie tworzą. Oni dokonują jedynie renowacji zabytków.
Ten esej przyszedł mi do głowy, gdy Jason Bourne rozkładał na łopatki kolejnych przeciwników i przemykał motocyklem przez kolejne schody Aten. Oczywiście, mogłem się podniecać tym jakie to szybkie, jakie wspaniałe, ileż emocji, jak cudownie prowadzona jest kamera, i w ogóle, i w szczególe. Mogłem, bo tempo filmu "Jason Bourne" jest spore, ale w poczuciu rozleniwiającej wtórności, która skutecznie odpycha wzrok od ekranu, jąłem rozmyślać o czymś innym niż o szansach Matta Damona w walce z nie wiadomo kim o nie wiadomo co.
ocena: 1
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
2 z 12
"Jak zostać kotem" czyli wolę siedem życzeń od dziewięciu żyć *
reżyseria: Barry Sonnenfeld
scenariusz: Dan Antoniazzi, Ben Shiffrin, Matt Allen, Gwyn Lurie, Caleb Wilson
w rolach głównych: Kevin Spacey, Jennifer Garner, Malina Weissman, Christopher Walken
W pewnym momencie tego filmu przyszedł mi do głowy serial "Siedem życzeń". Nie wiem, czy go Państwo pamiętacie... Powstał w 1984 roku, z muzyką zespołu Wanda i Banda, a także z udziałem poznańskiego aktora Witolda Dębickiego. Scenariusz tego serialu napisał zmarły w styczniu tego roku Andrzej Kotkowski, którego kojarzyć można z "Olimpiadą'40" - jednym z najlepszych filmów o sporcie, jakie w życiu widziałem. Drugim scenarzystą był Maciej Zembaty, którego głos zasłynął jako głos kota Rademenesa- bohatera tego filmu.
"Jak zostać kotem" to film, który zawierał w sobie potencjał niesłychany. Potencjał sprowadzający się do popisu aktorstwa odtwórcy głównej roli - zaniedbującego rodzinę biznesmena zaklętego za karę w ciele kota, czego oczywiście nie znosi.
W oryginale gra Kevin Spacey. W polskiej wersji językowej jest chyba jeszcze ciekawiej, bo w rolę człowieka-kota wciela się... Tomasz Kot! Już sam ten fakt daje niezbędną dla podobnego kina dawkę humoru. A dalej... Cóż, dalej będziemy już pod tym względem na głodzie.
Zakładałem że film ten powstał nie po to, aby nam opowiedzieć kilka uniwersalnym praw o tym, że najlepszym prezentem rodzica dla dziecka jest poświęcony mu czas. Zakładałem, że nakręcono go, by upajać się możliwościami aktorskimi, jakie daje taki film.
Te możliwości aktorskie oprzeć można było na Kevinie Spacey (czytaj: Tomaszu Kocie), tymczasem ich fundamentem w tym filmie jest raczej animacja. Animacja bardzo nieporadna pod każdym względem. Niedomaga bowiem zarówno technicznie (w dzisiejszych czasach potrafimy tworzyć personifikacje znacznie bardziej zaawansowane), jak i merytorycznie. Sprowadza bowiem ten film do serii skoków i zabaw kota z butelkami i paczkami chrupek, co bawić może jedynie dzieci. A samego Kevina Spacey czy Tomasza Kota czyni jedynie zwykłym czytaczem mało ciekawych kwestii. W wypadku Tomasza Kota jest to szczególnie dotkliwe, bo okazuje się, że sprowadzenie go do tego filmu było klasycznym zabiegiem PR i niczym więcej.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
3 z 12
"Legion samobójców" czyli umarł Joker, niech żyje Jokerka! **
reżyseria: David Ayer
scenariusz: David Ayer
w rolach głównych: Will Smith, Margot Robbie, Joel Kinnaman, Cara Delevingne, Adewale Akinnuoye-Agbaje
Proszę zwrócić uwagę na to, że wszelkie ostatnie adaptacje przygód superbohaterów są robione z przymrużeniem oka. Przy czym w niektórych wypadkach te oczy chce się już nie przymrużyć, ale zamknąć na dobre z zażenowania - tak jak chociażby w wypadku "Deadpool", za to w innych wychodzi to całkiem zgrabnie. Do drugiej kategorii zaliczam "Avengers" oraz ich rozwinięcie, czyli owego tegorocznego "Kapitana Amerykę", który humorem dzieli nader rozsądnie i nie robi z opowiadanej historii rynsztokowej biesiady pod budką z piwem, jak w "Deadpoolu", ale autentycznie zabawny film.
"Legion samobójców" ma wyraźne ciągoty właśnie w tę stronę i chyba taki był zamysł jego powstania. Niestety, w całą jego historię wpakowano ołowiane buciki, które ciążą w stronę bodaj jeszcze gorszą niż "Deadpool" - w stronę kompletnej nudy.
Uspokoję - "Legion samobójców" nie jest aż tak zły jak "Fantastyczna czwórka". Jest jednak niewiele lepszy. Ta nieznaczna różnica sprowadza się do jednej postaci - to australijska aktorka Margot Robbie
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
4 z 12
"Gdzie jest Dory?" czyli aż tak złej pamięci nie mamy ***
reżyseria: Andrew Stanton
scenariusz: Andrew Stanton
w polskiej wersji językowej: Joanna Trzepiecińska, Rafał Sisicki, Andrzej Grabowski, Anna Cieślak, Ewa Błąszczyk, Rudi Schubert
Trzynaście lat minęło od premiery "Gdzie jest Nemo?" - absolutnie rewelacyjnej, jednej z najlepszych produkcji w dziejach wytwórni Pixar. Tym filmem wyszedł na prowadzenie w wyścigu z konkurencyjną wytwórnią DreamWorks. "gdzie jest Nemo?" było sukcesem koncepcji, animacji, fabuły i wreszcie dubbingu, w którym popis dała Joanna Trzepiecińska. Zaatakowała z drugiego planu jako rybka Dory - bez pamięci krótkotrwałej.
Dory nie stała się takim bohaterem jak Król Julian czy pingwiny z "Madagaskaru" albo Minionki, które przyćmiły właściwie cały pierwszy plan swoich filmów. Okazała się jednak postacią godną kontynuacji, tyle że nakręconej dopiero po 13 latach.
To sporo, ale nie na tyle dużo, byśmy całkowicie "Gdzie jest Nemo?" zapomnieli. A dobra pamięć powoduje, że kontynuację trudno ocenić inaczej, jak tylko odcinanie kuponów od pierwowzoru. Owszem, pojawią się tu zabawne sceny, nowe postaci (Andrzej Grabowski w roli ośmiornicy, ciekawy występ Wojciecha Kamińskiego i Joanny Kołaczkowskiej z kabaretu Potem tudzież Hrabi) i nowe wątki, ale stanowią one jedynie część pierwszą nieco inaczej ujętą. I znacznie mniej zabawną.
Show ratuje raz jeszcze Joanna Trzepiecińska oraz zwłaszcza Krystyna Czubówna - nieco w tym filmie nadużywana, ale i tak stanowiące fundament humoru, z ogromnym dystansem do siebie. Ciekawostka: błazenka Marlina nie zagrał już Krzysztof Globisz. Udało się go jednak zastąpić aktorem o bardzo podobnym głosie - jest nim Rafał Sisicki.
ocena: 3
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino Malta
materiały prasowe
5 z 12
"Ben Hur" czyli dobra, dobra, pokażcie te rydwany
reżyseria: Timur Bekmambetov
scenariusz: Keith R. Clarke, John Ridley
w rolach głównych: Jack Huston, Toby Kebbell, Nazanin Boniadi, Morgan Freeman, Pilou Asbaek
Timur Bekmambetow, reżyser rodem z Kazachstanu, który niegdyś stworzył tak intrygujące rosyjskie filmy jak "Straż dzienna" i "Straż nocna", a potem wyjechał do Ameryki, kręcić tam gnioty w stylu "Abraham Lincoln. Łowca wampirów" zrobił trzecią już wersję "Ben Hura". Gdy przeglądam rozmowy z nim, w których opowiada o tworzeniu tego filmu, sprowadzają się ona właściwie do jednego - jak nakręcić scenę wyścigu rydwanów, w której Juda Ben Hur walczy ze swym bratem Messalą. Walczy i mści się na nim za wszystkie swoje krzywdy.
Pochodzący z Kazachstanu reżyser współczesnej wersji "Ben Hura" ze wielka improwizacją tego filmu zmierzył się uzbrojony w filmowe pociski balistyczne SS-20, jakimi są efekty komputerowe. Dzięki nim mógł na ekranie komputera narysować wyścig od zera do końca. Zapomniał jednak, że ten pojedynek czterokonnych zaprzęgów nie dlatego jest sceną wszech czasów, że wszyscy rwą tu na złamanie karku (który zresztą wielu z uczestników łamie) w imponującym pędzie. W klasycznym "Ben Hurze" to niezwykły wyścig ku wyrównaniu krzywd, których przecież zrekompensować się nie da. Słowem: to wyścig, w którym nie ma zwycięzcy. Co więcej, w którym nie ma nawet mety.
Timbur Bekmambetow zrobił gonitwę, która - owszem - dech zapiera i w której sceny przewalających się po piachu i biegającym w szale po widowni koni oraz trzaskających kości, robią wrażenie. Nie takie jednak, jak we wcześniejszych "Ben Hurach" - mimo iż są bardziej zaawansowane technicznie. Brakuje w nich bowiem tego, co najważniejsze - kumulacji.
"Ben Hur" - opowieść o człowieku, który spotyka Chrystusa, ale nie wie, co ma z tym spotkaniem począć - właśnie dlatego utożsamiana jest ze sceną wyścigu rydwanów na rzymskim cyrku, że scena ta stanowi w nim kumulację tych wszystkich złych myśli, eksplodujących z siłą wyrzucającą kwadrygę o pękającej osi. To ich spiętrzenie, to zenit.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
6 z 12
"Śmietanka towarzyska" czyli nieznacząca opowieść przy martini ***
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
w rolach głównych: Jesse Eisenberg, Kristen Stewart, Steve Carell, Blake Lively, Jeannie Berlin
Woody Allen mówił, że dlatego kręci tak wiele filmów, by zwiększyć szanse na to, aby któryś był udany. W efekcie obok arcydzieł znajdują się w jego dorobku także straszliwe gnioty np. "Zakochani w Rzymie". Ten film jest po prostu średni.
Opowiada bowiem Woody Allen historię, która zmieściłaby się spokojnie między jednym a drugim kieliszkiem przy barze czy to na Manhattanie, czy w Hollywood. To między tymi najbliższymi sobie miejscami rozpina swoje dzieło, które do owej tytułowej śmietanki towarzyskiej nawiązuje bardzo luźno, by nie rzecz na siłę. To sympatyczna, ale dość mało wykwintna i w sumie niezbyt ciekawa powiastka romansowa, którą jednakże ogląda się bardzo miło.
Kiedy zobaczyłem w obsadzie Blake Lively oraz Kristen Stewart, byłem pewien że ekran należał będzie do tej pierwszej, magnetycznej wręcz aktorki. Nic bardziej mylnego. Muszę odszczekać wszystko, co pisałem o Kristen Stewart. Raz jeszcze daje sobie radę, a tym razem stanęła przed bardzo trudnym zadaniem - zagrać kobietę, która nie może wyjść z głowy przez cały film. Sprostała.
ocena: 3+
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Charlie Monroe Malta, Apollo
materiały prasowe
7 z 12
"Star Trek. W nieznane" czyli kino dało nam telefon komórkowy ****
reżyseria: Justin Lin
scenariusz: Simon Pegg, Doug Jung, Roberto Orci, John D. Payne, Patrick McKay
w rolach głównych: Chris Pine, Zachary Quinto, Karl Urban, Simon Pegg, Anton Yelchin, Zoe Saldana, Idris Elba, Sofia Boutella
Kiedy myślimy sobie o filmach science-fiction, które odcisnęły piętno na dzisiejszym świecie, do głowy przyjdzie zapewne prezydent Ronald Reagan i jego "imperium zła" rzucone pod adresem ZSRR czy też plan wojen gwiezdnych. Mało kto posłuży się przykładem "Star Treka". Mało komu przyjdzie do głowy, że dzięki niemu mamy telefony komórkowe...
A tymczasem na przełomie lat 60. i 70. niejaki Martin Cooper, inżynier firmy Motorola, oglądał Star Treka. Wtedy zadzwonił telefon. Stacjonarny, rzecz jasna. Martin Cooper lubił swój serial, więc był zły, iż ktoś do niego dzwoni w porze jego emisji. Zbyt gwałtownie ruszył, by odebrać telefon i stracić na to jak najmniej czasu i fabuły gwiezdnej sagi. Potknął się o telefoniczny kabel i wyłożył jak długi. Nie na tyle jednak, by nie zerknąć ukradkiem na ulubiony film.
A na ekranie kapitan gwiezdnego krążownika USS ?Enterprise?, kapitan James Kirk akurat rozmawiał ze swoją załogą przez interkom - bezprzewodowe urządzenie wymyślone przez twórców filmu. - Rozmowa przez telefon bez kabla! - pomysł przeleciał przez głowę Martina Coopera z prędkością warp. 3 kwietnia 1973 roku ważąca półtora kilograma pierwsza komórka była gotowa.
"Star Trek" był jak Stanisław Lem. Nie tylko przewidywał jednak przyszłość, ale stawał się inspiracją. Technicy wielu firm zaczęli majstrować przy wynalazkach właśnie pod wpływem tego serialu, a z czasem filmu. Wszystko to razem wraz z głęboko humanistyczną koncepcją, by na pokładzie okrętu USS "Enterprise" umieścić pół świata żyjącego sobie w harmonijnej zgodzie mimo lat spędzonych w izolacji sprawia, że choć nie znam się na "Star Treku" ani trochę, mój szacunek do tej serii jest ogromny.
Pod tym względem "Star Trek. W nieznane" nadal pozostaje w duchu tej koncepcji. Ten film pokazuje bowiem persony owładnięte chęcią zemsty i rewanżu nie z powodu czystego szaleństwa, fanatyzmu czy chorej psychiki. Traktuje o zagrożeniu ze strony ludzi głęboko rozczarowanych rzeczywistością. Takich, które uważają, że świat przebrzydły zostawił je na pastwę losu, bez nadziei i opieki, kazał im sobie jakoś radzić. No to sobie radzą - niszczą go.
w rolach głównych: Seth Rogen, Kristen Wiig, Jonah Hill, Michael Cera, James Franco, Edward Norton, Salma Hayek, Bill Hader
Seth Rogen raz jeszcze balansuje na samej krawędzi półki, za którą rozpościera się Morze Żenujące, które doprawdy trudno jest pokonać w takich dawkach, w jakich serwuje ta ekipa. Właściwie ten film kwalifikuje się co najmniej kilkukrotnie do wyjścia z kina. Kwalifikuje się, co nie znaczy że należy wyjść. Nie warto, gdyż tak samo jak "Sausage Party" jest żenujący w swych orgiastycznych zapędach, tak też jest chwilami genialny w swych pomysłach.
Można by się zastanawiać, po co Seth Rogen i spółka to robią. Po co zmieniają swój film w rodzaj szalonego bunga bunga, podczas którego nie wiadomo, co zrobić? Nie mają sensu takie rozmyślania - nie powstrzymamy ich. Istotą i w sumie siłą filmów tego typu jest to, że wszystko tu wolno. Nie ma ograniczeń pod jakimkolwiek względem. I albo się w to wchodzi, albo wychodzi.
Ja wchodzę, gdyż Seth Rogen w swej szyderze jest bezlitośnie zabawny. Co ciekawe jednak, w "Sausage Party" postanowił nie znęcać się nad konkretnymi ludźmi. Postawił raczej na uniwersalną zabawę, w której humor oparty jest na nietypowych skojarzeniach, także dotyczących seksu. Oczywiście, że tak! Wręcz przede wszystkim - seksu! A także na absolutnie rewelacyjnych pomysłach zupełnie nie z tej ziemi.
Powiedzmy sobie szczerze - ilu aktorów na świecie ma szansą zagrać kaszę? To idealne zadanie do wykonania dla kandydatów szkoły aktorskiej. "Proszę zagrać kaszę. Ma pan/pani trzy minuty". Albo musztardę miodową? Albo papier toaletowy?
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar
materiały prasowe
9 z 12
"Facet na miarę" czyli kogoś takiego nie można przeoczyć ****
reżyseria: Laurent Tirard
scenariusz: Laurent Tirard
w rolach głównych: Jean Dujardin, Virginie Efira, Cedric Kahn, Stephanie Papanian
Do opowiastki z latynoamerykańskiego kręgu miłości francuski reżyser Laurent Tirard dodał coś jeszcze. Nie, nie tylko humor - choć nie brakuje go tutaj. Dodał też sporo zadumy, że to ''żyli długo i szczęśliwe'' bynajmniej nie jest takie proste.
Za szczególnie interesującą w ''Facecie na miarę'' uważam bowiem minę Jeana Dujardina w finałowej scenie tego filmu. Radzę zwrócić na nią uwagę, bo nie jest to mina typowa dla oper mydlanych, komromów czy wyciskaczy łez.
''Facet na miarę'' to francuska kalka argentyńskiego romansu ''Corazon de Leon'' sprzed bodajże trzech lat, z Julietą Diaz i Guillermo Francellą w rolach głównych. Kalką, bo dokładnie odtwarza oryginał, z tym zastrzeżeniem, że ma Jeana Dujardina. Ma jego charyzmę i miny.
Z takiego filmu jak ''Facet na miarę'' dość łatwo jest zrobić płaski moralitet o tolerancji i stereotypach. O emocjonalnym inwalidztwie, które nakazuje zachowywać się w sposób okrutny wobec inności. Tylko, że taki film byłby zwyczajnie denny.
Znacznie bardziej interesujące jest nie to, jak wobec odmienności zachowują się obcy, ale jak zachowują się bliscy. ''Facet na miarę'' to film, który te dwa aspekty ze sobą łączy, gdyż cała brutalność relacji między osobą stereotypowo zgodną, a taką która od nich odbiega sprowadza się właśnie do relacji między tymi światami. Przecież Virginie Efira nie gra tu kobiety, która ma problem ze swoim maleńkim wybrankiem. Ona ma problem z całym światem wokół nich.
Gdy ludzie są zakochani, cały świat wokół nich znika - głosi porzekadło. ''Facet na miarę'' traktuje nieco o tym, jak straszne to są pierdoły. I jak stwierdzenia typu ''tylko ty się dla mnie liczysz'' rozmijają się z rzeczywistością.
Rozmijają, co nie znaczy że owa rzeczywistość koniecznie musi triumfować. Cenię w ''Facecie na miarę'' to, że nawet jeśli pozostawia szansę dla tych dwojga, to jednak nie rozwiązuje wszelkich związanych z tych związkiem spraw w sposób banalnie prosty. Jeśli nawet to film skręcający w stronę pięknej bajki, to jednak nie takiej, w której sprawy zmieniają się pod wpływem czarodziejskiej różdżki. Raczej solidnej pracy nad sobą, nad własnymi interakcjami i odpornością na reakcje świata.
"BFG - Bardzo Fajny Gigant" czyli znów chce się zadzwonić do domu ****
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Melissa Mathison
w rolach głównych: Mark Rylance, Ruby Barnhill, Penelope Wilton, Rebecca Hall
Melissa Mathison zmarła w listopadzie 2015 roku. Zostawiła po sobie rozwiedzionego męża Harrisona Forda i ''E.T.'', do którego napisała scenariusz. Jeden z najpiękniejszych na świecie. Kiedy zastanawiam się, na czym zasadzało się piękno ''E.T.'', sam właściwie tego nie wiem. Ważne, że Melissa Mathison wiedziała i potrafiła napisać.
Zostawiła po sobie także scenariusz ''BFG''. BFG czyli Bardzo Fajny Gigant to nie Extra Terrestrial, to nie istota pozaziemska, ale wciąż istota nie z tej ziemi. Mieszkaniec Krainy Olbrzymów, w której to on jest jednak karzełkiem i sierotą, na co dzień zajmującą się zbieraniem snów i wdmuchiwaniem ich ludziom do głów, gdy śpią. Bohater książki ''Wielkomilud'' Roalda Dahla (autora "Charliego i fabryki czekolady").
Nie jest to film, który miałby siłę swego poprzednika, ale podąża jego tropem. Takich filmów Steven Spielberg od dawna już nie kręcił. Właściwie od tego 1982 roku. Wraca do źródeł? Poniekąd, bo kino tego typu to matecznik Stevena Spielberga - niegdyś największego kreatora dziecięcych umysłów.
Ja już nie jestem w stanie w podobny sposób odebrać tego filmu. W taki, jaki odbierałem "E.T." i jego telefony do domu. Potrafię jednak zrozumieć, że Steven Spielberg na stare lata stał się na tyle dojrzały, by wrócić do kina familijnego. Bynajmniej jednak nie do słodkich opowieści o przyjaźni i rodzinie. Jego kino familijne, choć precyzyjnie skrojone, miało i nadal ma gorzki smak. To taka systematycznie sącząca się gorycz, aczkolwiek w znośnych i ożywczych dawkach.
"Zjednoczone stany miłości" czyli niewola w wolnym kraju ****
reżyseria: Tomasz Wasilewski
scenariusz: Tomasz Wasilewski
w rolach głównych: Julia Kijowska, Magdalena Cielecka, Marta Nieradkiewicz, Dorota Kolak, Andrzej Chyra, Łukasz Simlat
To, dlaczego Tomasz Wasilewski umieścił akcję tego filmu na początku polskiej wolności po upadku PRL, pozostaje kwestią jego prywatnego wyboru. Dokonał go - jak mówił niegdyś w wywiadzie - z przyczyn osobistych. Sam pamięta o tyle, o ile - miał wówczas 10 lat, ale zostały mu w głowie pierwsze wypożyczalnie pirackich kaset wideo i zakładane na osiedlach anteny satelitarne.
Polska otwierała się na świat. Uwalniała się w każdym tego słowa znaczeniu. Ona i jej mieszkańcy. Stawała się wolna.
Tomasz Wasilewski mówi, że według niego ta wolność dotyczyła wtedy głównie mężczyzn. Bo dla nich oznaczała nowe życie, nową jakość i możliwości. Kobiety jak były w domach, tak w nich zostały. Pewnie dlatego bohaterkami swego filmu uczynił kobiety, mężczyzn zmarginalizował. A są to kobiety skrywające tajemnice - takie, jakie często noszą w sercu kobiety. Ukryte, niewyartykułowane uczucia, prowadzące często do obsesyjnych zachowań - one brzmią szczególnie dobitnie w murach bloków, gdzie bohaterowie mijają się nawzajem co chwilę i każde z takich spotkań staje się elektryczne. A żadne z tych uczuć nie ma najmniejszych szans na spełnienie - wiedzą to wszyscy oglądający film. Wszyscy, poza zakochanymi bohaterkami.
Jakby nie patrzeć, to opowieści o głębokim wręcz zniewoleniu na progu rosnącej wokół wolności. Kontekst zatem jest szczególnie jaskrawy. Zniewoleniu uczuciem, jego tragiczną beznadzieją, bez najmniejszych szans na spełnienie. Takim uczuciem, za którym za każdym razem stoi dorozumiany zakaz, niewypowiedziana niezgoda na zrobienie jakiegokolwiek kroku naprzód i które zmusza do samoograniczania się. Bezradność w takiej sytuacji - to doznanie, które zna każdy z nieszczęśliwie zakochanych - zupełna bezradność.
Są więc "Zjednoczone stany miłości" niezbyt głębokim, a jednak przejmującym filmem o takiej niewoli, jaką człowiekowi może zgotować tylko on sam, o ile się nieszczęśliwie zakocha.
"Kamper" czyli nim się zorientujesz, że coś nie gra *****
reżyseria: Łukasz Grzegorzek
scenariusz: Krzysztof Umiński, Łukasz Grzegorzek
w rolach głównych: Piotr Żurawski, Marta Nieradkiewicz, Justyna Suwała, Sheily Jimenez, Jacek Braciak
U debiutującego na dużym ekranie Łukasza Grzegorzka nie ma ani jasnych przyczyn, dla których życie, związek i cały świat zaczynają rozłazić się w szwach. Nie ma także dobrych rad co z tym fantem zrobić, ani życiowych mądrości na temat tego, jak się z tym uporać. Pewnie dlatego ten film jest tak szalenie bezpretensjonalny i tak bardzo trzymający się życia.
Zdumiony tym, co zobaczyłem, zacząłem szukać w pamięci tak naturalnie świeżego filmu w polskim kinie i przyszły mi do głowy "Moje córki krowy". On był równie prawdziwy, to znaczy zrobiony w podobnym klimacie - dotykający spraw niewydumanych, prawdziwych i codziennych, właściwie przyziemnych i życiowo przeciętnych, przy tym niemal pozbawiony dramatycznej fikcji i wszelkiej pretensjonalności.
To nie jest opowieść o wypaleniu w związku, przeciwnie - widzę tu raczej nagłe odcięcie tlenu, przez które ogień palić się przestaje, choć mógłby jeszcze, choć niemal nie zaczął. Mamy bowiem do czynienia z trzydziestolatkami, którzy zdobyli siebie nawzajem i nie mają bladego pojęcia, co dalej z tym począć. Głusi na sygnały dochodzące z drugiej strony, bezradni wobec niemożności realizacji własnych pragnień, albo obracają życie w żart i błazenadę, albo traktują je nazbyt poważnie. W jednym i drugim wypadku gubią się dokumentnie.
Rozpad związku w "Kamperze" nie jest gwałtowny. Nie jest też dogłębnie zanalizowany. Nie wiadomo do końca skąd się bierze, ale można go wyraźnie wyczuć, niemal pokroić nożem. To raczej pewna zastana sytuacja, w którą wchodzimy wraz z otwarciem drzwi do mieszkania tych dwojga. "Dziękuję za wsparcie" - mówi ona, ale w tak ironiczny sposób, w jaki potrafią powiedzieć to kobiety, gdy chcą pokazać wkurzenie. "Przy niej czuję się jak buhaj" - mówi on, ale bynajmniej nie o swojej żonie. Kogo innego oczekują od siebie nawzajem, kogo innego zastają. Nic się nie zgadza. To przestaje mieć sens, zanim którekolwiek z nich to wyartykułuje.
Wszystkie komentarze