Jedno arcydzieło, dwa filmy należące do kanonu kina i kilka innych propozycji poważniejszych i luźniejszych znalazłem dla Państwa w programie telewizyjnym na ten weekend. Oto te filmy ułożone chronologicznie.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 13
"Kazimierz Wielki" czyli kto jeszcze zastał Polskę drewnianą (1975)
reżyseria: Czesław Petelski, Ewa Petelska
scenariusz: Czesław Petelski, Ewa Petelska
w rolach głównych: Krzysztof Chamiec, Wiesław Gołas, Zofia Saretok, Barbara Wrzesińska, Władysław Hańcza
Jeżeli komuś w "Kazimierzu Wielkim" od początku nie będzie się coś zgadzało, to pora przypomnieć sobie okoliczności, w jakich film ten powstawał. Monumentalne dzieło wyszło spod ręki małżeństwa Petelskich ,specjalizujących się w kręceniu filmów historycznych, ale w określonym kontekście. Od "Ogniomistrza Kalenia" - dość przedziwnej karykatury wydarzeń w Bieszczadach w okresie walk LWP z UPA - przez "Jarzębinę czerwoną" aż po tego typu eposy, jak "Kazimierz Wielki". U Petelskich bez trudu można w nim dostrzec współczesnych im gospodarzy Polski Ludowej, co wydaje się co najmniej karkołomne i bardzo nie fair. Mówimy wszak o jedynym polskim królu, który doczekał się przydomka "Wielki".
Dla nas istotna jest tutaj rola Macieja Borkowica - wojewody poznańskiego, który w 1348 roku zbiesił się przeciw królowi, założył konfederację i zapłacił za to straszliwą śmiercią w głodowym lochu. W tej awanturniczej i nietypowej dla siebie roli - Wiesław Gołas.
emisja: piątek godz. 9.50 (Polsat Film)
materiały prasowe
2 z 13
"Mąż swojej żony" czyli złote lata wunderteamu (1960)
reżyseria: Stanisław Bareja
scenariusz: Stanisław Bareja, Jerzy Jurandot
w rolach głównych: Bronisław Pawlik, Aleksandra Zawieruszanka, Mieczysław Czechowicz, Elżbieta Czyżewska
Wielu powie - aha, proponuje ten film jako ciekawostkę, bo to przecież wczesny Bareja. Ten, od "Misia", "Poszukiwany, poszukiwana", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" czy "Alternatywy 4", czyli filmów znanych wszystkim. "Męża swojej żony" mało kto pamięta.
Ja jednak proponuję zerknąć na ten film nie tylko dlatego, że jest zabawny (a jest! ze szczególnym uwzględnieniem roli Mieczysława Czechowicza). Bardziej dlatego, że dotyczy on czasów, gdy lekkoatletyka była rzeczywiście królową sportów w naszym kraju i to od niej rozpoczynały się wszystkie informacje sportowe. Ten film, zanurzony głęboko w czasach polskiego wunderteamu lekkoatletycznego, oddaje ową specyfikę bodaj jako jedyny w dziejach. Proszę zwrócić na to uwagę i pomyśleć, gdzie lekkoatletyka i boks są w Polsce dzisiaj.
emisja: piątek godz. 11.40 (Polsat Film)
materiały prasowe
3 z 13
"San Andreas", czyli nawet 9,5 w skali Richtera nie zburzy sztampy (2015)
reżyseria: Brad Peyton
scenariusz: Carlton Cuse
w rolach głównych: Dwayne Johnson, Carla Gugino, Alexandra Daddario, Hugo Johnstone-Burt
Myślę, że są dwa sposoby pokazywania klęsk żywiołowych w filmach. W pierwszym głównych bohaterem jest sama klęska. Bohaterowie, uczestnicy zdarzeń stanowią jedynie pewną ludzką masę złożoną z bardzo wielu, pojedynczych historii i losów. Żadna z nich nie jest pierwszoplanowa, każda może zostać w dowolnej chwili scenariusza brutalnie przerwana. Nikt z tych bohaterów nie musi ponad wszelką wątpliwość przeżyć, choćby było to niedorzeczne.
Drugi sposób to ten współczesny, mocno spersonalizowany. Zupełnie jakby widz nie chciał oglądać samej tylko katastrofy, ale także to, jak ludzie sobie z nią radzą. Kino katastroficzne zyskało przez to na efektach specjalnych i warstwie wizualnej, straciło jednak na sensowności. Z "macie przesrane" przeistoczyło się w "zabili go i uciekł". Bohaterowie stali się paradoksalnie bezpieczniejsi, odkąd swą uwagę zwróciła na nich kamera.
Tak się kręci dzisiaj, tak też nakręcono "San Andreas" (chyba jeszcze nie nadmieniłem, że tytuł tego filmu pochodzi od uskoku tektonicznego biegnącego przez Kalifornię; aż dziw, że tak słabo martwi on Amerykanów). Imponujący wizualnie film, którego bohaterowie obdarzeni są nadzwyczajnym szczęściem i nadzwyczajnymi umiejętnościami, dzięki czemu mają większe szanse na przeżycie niż statystyczna ofiara trzęsienia ziemi.
To prowadzi do straszliwej sztampy, której nawet wstrząsy o sile 9,5 w skali Richtera nie naruszą.
"Hobbit. Niezwyła podróż" czyli od czego zacząć, by się nie zgubić (2012)
reżyseria: Peter Jackson
scenariusz: Guillermo del Toro, Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens
w rolach głównych: Martin Freeman, Ian McKellan, Richard Armitage, Ken Stott, Stephen Hunter
Gdy George Lucas kręcił swoje ''?Gwiezdne wojny'', też podzielił opowieść na epizody. Ba, także zaczął od środka, od czwartej części, by następnie stworzyć retrospekcję, która była niczym ?Hobbit? wobec ?Władcy pierścieni?. On jednak miał w sobie dość przyzwoitości i szacunku dla swojego widza, że owe epizody:
a) opatrzył wstępem, który wyjaśniał widzowi w jakim momencie historii się znajduje
b) opatrzył zakończeniem, przez co każdy stanowił pewną odrębną i sensowną całość, a nie kawałek taśmy losowo wycięty ze szpuli
Ja zacząłem konsumpcję ''Gwiezdnych wojen'' od ''Powrotu Jedi'', a jednak spokojnie dałem sobie radę z poskładaniem tych puzzli w całość.
U Petera Jacksona jest inaczej. On osiągnął najwyższy stopień wtajemniczenia w tworzeniu już nie filmów, ale sag. Takich sag, jakie kiedyś opowiadano przy grzanym piwie w skandynawskich oberżach Wikingów albo z jakimi jeździli po wsiach druidzi od Irlandii po Grody Czerwieńskie. Peter Jackson stał się druidem naszych czasów. Trudno wysłuchać jego opowieści w całości, często jest tak jednym uchem wpada, tak drugim wypada. Zapytacie o szczegóły, o to w którym z filmów Gandalf Szary po raz czterdziesty drugi strzelał promieniami ze swojej laski, a orkowie po raz pięćdziesiąty trzeci budowali armię - trudno mi będzie odpowiedzieć, w którym. Kojarzę jednak tę epopeję. Ona nie jest już kwestią rozumienia czy ogarnięcia rozumem, ale kwestią skojarzeń i mitów.
One się nie wydarzają, one trwają. Tak długo, aż Thorin staje się synem Thraina, a ten synem Thora, a ten synem Daina, a ten synem Naina, a ten synem Oina... I oczywiście wiemy, że każdy jest czyimś synem i oczywiście, można, a nawet należy krzywić się na to, że Peter Jackson ma duże problemy ze skończeniem tego, co zaczął, to jednak należy docenić to, iż tym razem zrobił to w miarę sprawnie. Pamiętacie, jak długo kończył się ''Powrót króla''? Omal jaja nie zniosłem. Mam wrażenie, że w odróżnieniu od Azoga Plugawego, przeszliśmy przez ''Hobbita'' suchą stopą.
"Kleopatra" czyli Rzym wart jest 40 mln dolarów (1963)
reżyseria: Darryl F. Zanuck, Rouben Mamoulian, Joseph L. Mankiewicz
scenariusz: Joseph L. Mankiewicz, Ben Hecht, Ranald MacDougall, Sidney Buchman
w rolach głównych: Elizabeth Taylor, Richard Burton, Rex Harrison, George Cole
44 miliony dolarów, zatem sumę na tamte czasy niewyobrażalną, kosztował ten film. W samej tylko scenie wjazdu Kleopatry (Elizabeth Taylor) do Rzymu brało udział 7 tysięcy statystów i na jej potrzeby uszyto ponad 25 tysięcy kostiumów. Już te liczby wystarczyły, by ściągnąć do kina tłumy. Dodatkowo produkcji filmu towarzyszyła przez cały czas oficjalna i pantoflowa reklama, przemycająca do opinii publicznej informacje i ploteczki.
Film ugruntował legendę ostatniej hellenistycznej królowej Egiptu, której nie mógł się oprzeć żadnej mężczyzna, która kąpała się w oślim mleku i zginęła śmiercią samobójczą ukąszona w pierś przez kobrę egipską, dzięki czemu ten afrykański gad do dzisiaj nosi nazwę "węża Kleopatry". Legendę nie we wszystkim prawdziwą. Legendę władczyni, która postawiła w ostatecznym rozrachunku na złego faceta.
Czy imponująca "Kleopatra" dorównuje innym wielkim hitom tamtej epoki - "Spartakusowi" czy "Benowi Hurowi"? Proszę ocenić samemu. Dodam tylko, bez zachowywania proporcji cen i kursu dolara, że 40 mln dolarów to wypisz-wymaluj koszt "50 twarzy Greya".
emisja: piątek godz. 21.40 (TVP1)
materiały prasowe
6 z 13
"Rio Bravo" czyli na czym tata był na randce (1959)
reżyseria: Howard Hawks
scenariusz: Leigh Brackett, Jules Furthman
w rolach głównych: John Wayne, Dean Maryin, Ricky Nelson, Angie Dickinson
O tym, ile wody upłynęło w Rio Bravo świadczy fakt, że z uczestników tego miłego wieczorku, podczas którego zagrana została kultowa piosenka "My Riffle, My Pony an Me" (prezentuję ją niżej) nie żyje już nikt. Nawet ten młody Ricky Nelson z gitarą, który wówczas miał raptem 19 lat, w latach siedemdziesiątych w ogóle przestał już grać, a w Sylwestra 1985 roku jego samolot rozbił się w Teksasie i aktor zginął. Samego Johna Wayne'a i jego charakterystycznego kroku, z którym kojarzy się teraz Dziki Zachód, nie ma z nami od 1979 roku - wielu z Państwa pewnie nie było wtedy jeszcze na świecie.
A jednak "Rio Bravo" wciąż trwa. Pokazywane przez telewizję coraz rzadziej (kiedyś western w niedzielę był normą), wciąż stanowi kanon tego rodzaju kina. Rodzaj streszczenia, na co tak chętnie chodzili nasi rodzice czy też już może dziadkowie. Na co umawiali się na randki.
emisja: piątek godz. 22.10 (TVN7)
materiały prasowe
7 z 13
"Grindhouse. Death Proof" czyli w starym kinie, panie Quentinie (2007)
reżyseria: Quentin Tarantino
scenariusz: Quentin Tarantino
w rolach głównych: Kurt Russell, Rosario Dawson, Tracie Thoms, Vanessa Ferlito
Wszystkie fascynacje Quentino Tarantino najdobitniej widać chyba w trym filmie. Jest fascynacja kobietami, a także ich stopami (w stopniu większym niż u Umy Thurman), jest fascynacja kobiecą siłą i dominacją, miłość do kina klasy B lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z samochodami o silnikach jak cysterny, wreszcie z tymi zdjęciami, jakby się rwała szpula filmowa, stylizowanych na stare kino znalezione gdzieś na kasecie VHS. Maniera tych postrzępionych kadrów, z przechodzeniem na czarno-białe ujęcia jakby na skutek awarii, może nieco irytować w "Grindhouse", ale chyba tylko to. Cała reszta jest doprawdy znakomita.
Obsada, wszystkie dziewczęta oraz towarzyszący im Kurt Russell, dają popis tego, na co pozwala im Quentin Tarantino. A do historii kina przeszło kilka scen, pieczętujących bodaj największą filmową fascynację reżysera - słabość do długich, gadanych scen na cudownie banalne tematy.
Quentin Tarantino to chyba jedyny facet, który może pokazać ludziom 15-minutową scenę, w której tylko się rozmawia o niczym i nikogo to nie znuży.
emisja: piątek godz. 23 (Stopklatka)
materiały prasowe
8 z 13
"Nieracjonalny mężczyzna", czyli Woody Allen w teorii i praktyce (2015)
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
w rolach głównych: Joaquin Phoenix, Emma Stone, Parker Posey, Jamie Blackley
Tylko w intelektualnym/pseudointelektualnym świecie Woody Allena miłość przybiera tak przedziwne konstrukcje, tylko tu życie znajduje sens w najmniej oczekiwanych miejscach. Otóż mam wrażenie, że o ile Woody Allen nie zawsze robi filmy "najśmieszniejsze", to jednak zawsze się w nich dobrze bawi. A mało spraw jest tak zabawnych jak nadmierny egzystencjonalizm, o którym grany przez Joaquina Phoenixa pogrążony w depresji profesor filozofii Abe Lucas powiada: "zatruwamy sobie głowę sprawami, na które nie mamy wpływu".
Egzystencjalizm chyba Woody'ego Allena zarówno przeraża (wiadomo, lata lecą), jak i bawi do rozpuku. Teoretyzowanie na temat życia i śmierci, zwane filozofią, a przez profesora Lucasa zwane "bajdurzeniem bez znaczenia", stanowi oś większości jego filmów, także tego. Stanowi także oś typowego allenowskiego cynizmu, bez którego nie byłoby ani współczesnego kina, albo współczesnego świata. W wypadku tego filmu do akcji wchodzi jednak coś więcej niż teoretyzowanie. Wchodzi empiryczne doświadczenie tego, o czym buduje się teorie.
A tutaj egzystencjonalny intelektualista staje się bezradny.
"Zabij mnie, glino" czyli tutaj co druga to Mariola (1987)
reżyseria: Jacek Bromski
scenariusz: Jacek Bromski
w rolach głównych: Piotr Machalica, Bogusław Linda, Anna Romantowska, Maria Pakulnis
Jest kilka naprawdę znakomitych scen w tym filmie, ze Zbigniewem Buczkowskim w barze "Acapulco" na przykład. Ja jestem fanem Anny Chodakowskiej w scenie z Bogusławem Lindą.
"- Szukam Marioli.
- Proszę pana, co druga tutaj to Mariola. Reszta panienek ma na imię Violetta. Ja na przykład jestem Violetta.
- Mariola, blondynka. Poszukaj jej.
- Ach, Mariola! No to trzeba było od razu tak mówić!"
Jest po prostu fenomenalna.
Bardziej jednak cenię ten film Jacka Bromskiego za klimat lat osiemdziesiątych, taki z pogranicza "07, zgłoś się" i domorosłej gangsterki z blokowisk Ursynowa. Pokraczne to, ale i przeurocze - mniej więcej tak, jak tleniona fryzura Bogusława Lindy, akurat z epoki.
emisja: sobota godz. 21.50 (TV Polonia)
materiały prasowe
10 z 13
"Minionki" czyli banana, banana! (2015)
reżyseria: Kyle Balda, Pierre Coffin
scenariusz: Brian Lynch
w polskiej wersji językowej: Andrzej Blumenfeld, Piotr Bajtlik, Anna Gajewska
Łatwo może umknąć, że w tym filmie znajduje się wiele autentycznie niezłych knyfów, nawiązujących do współczesnej popkultury i stereotypów. Mamy bowiem do czynienia z bohaterami, którzy przyćmiewają wszelkie próby skupienia uwagi na czymś innym.
Minionki to jeden z największych sukcesów spin-offowych w ostatnich latach. Spin-off, czyli boczna ścieżka, wątek poboczny, potrafi rozrosnąć się do rozmiarów przebijających temat główny o kilka długości. Pingwiny z Madagaskaru czy król Julian są tego przykładami, jednakże jeszcze bardziej spektakularny przykład takiej sytuacji to Minionki. Potraficie sobie Państwo wyobrazić, jak wyglądał świat przed 2010 rokiem, gdy się pojawiły, skoro dzisiaj są wszędzie?
I potraficie sobie przypomnieć, że w filmie "Minionki" zagrali m.in. Sandra Bullock, Steve Carell czy Michael Keaton? Ich też przyćmiły te żółte brzdące.
emisja: niedziela godz. 12.25 (Canal+ Family)
materiały prasowe
11 z 13
''Most szpiegów'' czyli jaka zimna ta wojna (2015)
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Matt Charman, Joel Coen, Ethan Coen
w rolach głównych: Tom Hanks, Mark Rylance, Sebastian Koch, Alan Alda, Austin Stowell
Jeżeli jednostka, na dodatek taka jak Tom Hanks, ma czystością swych intencji rozbroić atomowe arsenały dwóch mocarstw, nie może być inaczej. Film musi się stać stereotypowy i nadzwyczajnie prosty. To dlatego Steven Spielberg rezygnuje w "Moście szpiegów" z wszelkich komplikacji, o które ów film aż się prosi. Mimo wszystko, to jednak szpiegowska intryga. Całkiem ciekawa, muszę przyznać i to - przyznaję - najciekawsza z punktu widzenia komunistycznej strategii negocjacyjnej. To, co próbują ugrać w tym filmie Amerykanie jest oczywiste. Znacznie bardziej interesujące są interesy bloku wschodniego i sposób ich załatwiania w dobrze nam znany sposób, przy wykorzystaniu "bratnich krajów". Bułgarami w swych interesach Związek Radziecki posługiwał się nie raz, nawet w sporcie - przeczytajcie chociażby to. Tutaj do gry wchodzi Niemiecka Republika Demokratyczna, zwłaszcza w osobie znanego z "Życia na podsłuchu" niemieckiego aktora Sebastiana Kocha. A wtedy robi się naprawdę ciekawie, bo całość staje się tym, czym zawsze była wojna szpiegów - grą. Próbą sił i nacisków, sprawdzaniem elastyczności stanowisk i tego, ile można przegiąć by nie pękły.
Kiedy Steven Spielberg zrobił "Monachium", otworzyłem oczy ze zdumienia. Zobaczyłem w nim bowiem reżysera, którym nigdy dotąd nie był. Reżysera, robiącego film demoniczny i niezwykle oryginalny. Bez uproszczeń, jakie dotąd stosował. Bez pardonu, jaki zawsze go charakteryzował. "Monachium" było inne, w pewnym konstrukcyjnym sensie wręcz fenomenalne. Teraz jednak wiem, że stanowiło po prostu dla Stevena Spielberga film niezwykle osobisty. Spielberg zawsze kręcił je o tym, co go osobiście dotyczy, ale akurat "Monachium" dotyczyło go szczególnie.
"Most szpiegów" już taki nie jest. Nie jest to kino szpiegowskie w stylu Tomasa Alfredsona. To klasyczne kino spielbergowskie, dość gładko rozdzielające mrok od światła. I tak jak lubię Spielberga i jego filmy, tak tutaj w sumie mi tego szkoda. Wychodzę bowiem z kina z przeświadczeniem, że dałoby się z tego filmu wyciągnąć znacznie więcej niż tylko lekcję historii i przypowieść o stojącym człowieku.
"Okręt" czyli nieludzka wojna z ludzką twarzą (1981)
reżyseria: Wolfgang Petersen
scenariusz: Wolfgang Petersen
w rolach głównych: Jürgen Prochnow, Herbert Grönemeyer, Klaus Wennemann, Erwin Leder
Gdy wspomniałem o arcydziele na ten weekend, miałem na myśli właśnie film Wolfganga Petersena na podstawie literatury Lothara-Günthera Buchheima. Ten niemiecki dziennikarz w czasie drugiej wojny światowej był akredytowany na pokładzie okrętu podwodnego "U-96" dowodzonego przez kapitana Heinricha Lehmanna-Willenbrocka, jednego z asów U-boot-waffe. To, co powstało jest w istocie połączeniem trzech technik pracy: dziennikarskiej, pisarskiej i filmowej. Skutkowało filmem, który nie waham się nazwać nie tylko arcydziełem filmowej sztuki wojennej, ale w ogóle znakomitym dziełem filmowy, okraszonym znanym motywem muzycznym, który możecie Państwo posłuchać - zamieszczam go niżej.
Niemcy po drugiej wojnie światowej długo nie mieli prawa do kombatanctwa. Odmawiano go im z oczywistych względów. Jako pierwsi prawo to wywalczyli sobie marynarze z U-bootów, którzy na Atlantyku i innych akwenach toczyli wojnę okrutną, ale jednak wciąż zachowująca rycerskiej rytuały. Wojnę, w której zostawienie storpedowanych przed chwilą ludzi na pastwę oceanu łamie serce. Oskarżani o zbrodnie wojenne żołnierze Hitlera właśnie w nieograniczonej wojnie podwodnej widzieli szansę na to, by pokazać światu, że też byli ludźmi. Ludźmi na wojnie.
"Okręt" to jednak coś więcej niż kombatanctwo. To wgryzienie się temat w sposób doprawdy budzący najwyższy szacunek. To zdjęcia, klimat i atmosfera, wreszcie strach, panika i stawanie oko w oko ze śmiercią, jak również spryt i braterstwo, które przepełnia wnętrze niemieckiego U-boota bardziej niż jakiekolwiek dyrdymały hitlerowskie o rasie panów.
I na koniec ciekawostka: to właśnie ten okręt, który grał U-96 u Wolfganga Petersena został wypożyczony Stevenowi Spielbergowi do nakręcenia sceny zatrzymania statku z Arką Przymierza na Morzu Śródziemnym w "Poszukiwaczach zaginionej Arki".
emisja: niedziela godz. 13.30 (TV6)
materiały prasowy
13 z 13
"Evan Wszechmogący" czyli następstwa jednej miny (2007)
reżyseria: Tom Shadyac
scenariusz: Steve Oedekerk
w rolach głównych: Steve Carellc, Morgan Freeman, Lauren Graham
Film "Bruce Wszechmogący" z 2003 roku był popisem świetnego komika Jima Carreya. Jednakże na drugim planie tego filmu pojawił się także Steve Carell. Błysnął właściwie jedną sceną, podczas czytania wiadomości w telewizji - możecie ją Państwo zobaczyć w zamieszczonym niżej zwiastunie. To wystarczyło.
Steve Carell stał się bohaterem kolejnego filmu, w którym miał zastąpić Jima Carreya jako współczesny Noe. Przedsięwzięcie dawało szanse powodzenia, gdyby Steve Carell dostał ku temu odpowiedni materiał. Niestety, nie ma on talentu komicznego Jima Carreya, by zrobić kabaret z niemal każdej sceny. Nie udało się i przyznam, że na długie lata zraziłem się do tego aktora.
"A jednak "Rio Bravo" wciąż trwa." :) Tak. Kwintesencja westernu w starym stylu. Tak jak "Siedmiu wspaniałych". Uwielbiam oba.
"My Riffle, My Pony an Me", cudowne.
@nestor
Państwo też tak macie, że gdy ktoś mówi "western", myślicie: "Rio Bravo"?
Może dlatego, że obejrzałem go jako pierwszy film tego typu. Sam nie wiem...
Pozdrawiam
Radosław Nawrot
@rana2
Tak, "też tak mam" :)
W tym obrazie jest wszystko co lubią małe i duże chłopaki ;)
Przyjaźń, upadek i odkupienie, solidarność, sprawiedliwość, miłość
i oczywiście przygoda.
"Rio Bravo" to niejako archetyp westernu.
I jakże miło, że młodsze pokolenie kocha takie filmy i rozumie magię kina.
Także pozdrowienia załączam.
T.T.
Wszystkie komentarze