Dwa naprawdę intrygujące thrillery, jeden z najbardziej krytykowanych polskich filmów w dziejach (sami Państwo sprawdzą, czy słusznie), społecznie zaangażowana kreskówka, wielkie widowisko - w ten weekend w telewizji jest sporo do wyboru. Zapraszam na przegląd filmów, które ułożyłem chronologicznie.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 14
"Marsjanin" czyli jak to zabawnie mieć przechlapane (2015)
reżyseria: Ridley Scott
scenariusz: Drew Goddard
w rolach głównych: Matt Damon, Jessica Chastain, Kate Mara, Michael Pena, Jeff Daniels, Chiwetel Ejiofor
Długo wydawało mi się, że najbardziej przerażający w dziejach Robinsona Crusoe byli właśnie ludożercy. Dopiero, gdy przebrnąłem przez książkę, uświadomiłem sobie, że jednak samotność.
Ridley Scott pokazuje jednak, że samotność może być całkiem zabawna. I w sumie cool.
W czasach Robinsona Crusoe szukać jej należało na odległych, bezludnych wyspach. Dzisiaj wszystko jest już tak ludne, że to nieaktualne. Za to samotność zyskała nowy, bezgraniczny i transcendentny wymiar. To Kosmos!
Kosmos powoduje, że samotni stali się wszyscy mieszkańcy Ziemi. Arthur C. Clarke powiadał: "Istnieją tylko dwie możliwości: albo jesteśmy sami we Wszechświecie, albo nie. Obie są równie przerażające", ale w Kosmosie chyba bardziej osamotniają człowieka odległości. I bezkres. I trudna do ogarnięcia perspektywa, która nadaje tym wszystkim opowieściom bezlitosnego charakteru.
Astronauta grany przez Matta Damona w filmie "Marsjanin" miałby nawet jeszcze bardziej przechlapane, gdyby nie fakt że on w tym filmie właściwie nigdy nie jest sam. Ridley Scott zrobił film o najbardziej jaskrawym, aż czerwonym odcieniu samotności, jaki można sobie wyobrazić - o człowieku pozostawionym na pastwę losu, braku tlenu, wody i głodu na obcej planecie, a jednak nie pozostawił go samego. Kompletnie mnie tym zdumiał.
W ogóle zdumiał mnie kompletnie, nie tylko tym. Przede wszystkim tym, że zrobił taki film. Film znajdujący się mentalnie gdzieś w epoce kina s-f lat 70. i 80., taki w starym zupełnie stylu. Film niezwykle lekki, momentami zabawny, w ogóle o ogromnej dawce humoru. Film bez zadęcia, napięcia, bez apokaliptycznej wizji końca istoty ludzkiej, śmierci odmienianej przez przypadki, ale również bez wizji jakiegoś ponadczasowego triumfu człowieka nad dybiącym na niego Wszechświatem.
emisja: piątek godz. 13.35 (Canal+)
materiały prasowe
2 z 14
''Everest'' czyli kino pełne, a każdy ogląda to sam (2015)
reżyseria: Baltasar Kormakur
scenariusz: Simon Beaufoy, William Nicholson
w rolach głównych: Jason Clarke, Josh Brolin, Jack Gyllenhaal, Keira Knightley, Robin Wright, Sam Worthington, John Hawkes, Emily Watson
Mam zawsze duże obawy wobec filmów opartych na prawdziwych historiach, wobec filmów mocno biograficznych. Stają się bowiem często niewolnikami tych opowieści, a może jeszcze bardziej niewolnikami kultu, jakim otacza się ich bohaterów. W tym wypadku fakty, na których oparł się "Everest" - chociażby owa kwestia "Dobranoc, kochanie. Nie martw się za bardzo" ("Sleep well my sweetheart. Please don't worry too much."), która naprawdę padła - zadziałały na korzyść tego filmu. To co się wydarzyło z komercyjną wyprawą Roba Halla, zdeterminowało ten film tak bardzo, że stał się on wielkim przeżyciem dla widzów. Jestem o tym przekonany, bowiem pamiętam pewien istotny moment tego filmu, gdy na wielkiej sali Imax w Plazie w Poznaniu nagle ludzie przestali nagle siorbać colę, chrupać kukurydzę, wiercić się, szeptać czy odpowiadać na SMS, który nie może czekać w odróżnieniu od filmu.
Zapadła kompletna cisza. Taka, jakiej nigdy w tej ogromnej sali nie słyszałem. I jaka komponowała się z ciszą umierania na ośnieżonej skalnej półce wielkiej góry. Większej niż którykolwiek z ludzi.
Umieranie na szczycie w "Evereście" nie jest podszyte egzaltacją, nie jest napompowane patosem. Jest przejmujące właśnie ze względu na to, jak mało odróżnia się od całej reszty, tego wspaniałego krajobrazu i surowych skał - niczym zwykłe zaśnięcie, jedynie chwila odpoczynku. To jest umieranie nie różniące się niczym od "zaraz pójdę dalej, ale chwilę odpocznę" albo "nie mam już siły". Przez to przerażające
"Zwierzogród" czyli najbardziej bieżąca bajka świata (2016)
reżyseria: Byron Howard, Rich Moore
scenariusz: Jared Bush, Phil Johnston
w polskiej wersji językowej: Julia Kamińska, Paweł Domagała, Krzysztof Stelmaszyk, Barbara Kurdej-Szatan, Wiktor Zborowski, Sebastian Perdek
Wytwórnia Disneya słynęła niegdyś z filmów uniwersalnych, absolutnie ponadczasowych, tak samo aktualnych przed kilkudziesięciu laty, jak i teraz. Cóż bowiem może zdezaktualizować się w bajce? Od dawna jednak disneyowska wytwórnia nie trzyma się już jednak tej zasady i robi filmy na bieżące tematy, odpowiadające aktualnej sytuacji na świecie. Mam wrażenie, że żaden dotychczasowy nie był tak współczesny jak "Zwierzogród". Film, którego oglądanie jest jak lektura gazet albo włączenie telewizji. A może właśnie w tym tkwi uniwersalizm najlepszego animowanego filmu od czasów "W głowie się nie mieści"?
Wszak morał jest w bajce najważniejszy, czyż nie?
Kiedyś tak było, owszem. Baśń bez morału nie miała racji bytu. Ale czy to nie aby Dreamworks oraz Pixar (czyli teraz w istocie Walt Disney) nie nauczyli nas, że dzisiaj animowana baśń to przede wszystkim kawał dobrej zabawy. I to nie tylko dla dzieci, ale zwłaszcza dla dorosłych, którzy zawłaszczyli maluchom całe połacie tego gatunku. To jest dopiero morał!
Disney w "Zwierzogrodzie" postanowił coś z tym zrobić i zadać zasadnicze pytanie: a dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Dobra zabawa z morałem to optimum.
W tego typu filmach animowanych dużą pożywkę dla humoru stanowi często drugi plan. To tam odbywa się najlepsza zabawa, to tam wyłowić można najbardziej smakowite kąski. W "Zwierzogrodzie" też jest on niezły i warto się przyjrzeć wszystkim jego niuansom (zwłaszcza genialnemu wątkowi z urzędnikami wydziału komunikacji), jednakże to nie "Madagaskar" ani "Gdzie jest Nemo" - tu nie przyćmiewa on planu pierwszego. Wynika to stąd, że najnowszy film Disneya jest po prostu perfekcyjnie zaplanowany i zrealizowany.
reżyseria: Tom Tykwer, Lana Wachowski, Lily Wachowski
scenariusz: Tom Tykwer, Lana Wachowski, Lily Wachowski
w rolach głównych: Tom Hanks, Halle Berry, Jim Broadbent, Hugo Weaving, Doona Bae
Bracia Wachowscy (dzisiaj już siostry) zdołali przekonać widzów, iż są w swym alternatywnym widzeniu świata oryginalni. Po czym rozpoczęty wątek postanowili uzasadnić w kolejnych częściach "Matrixa". I czar prysł, w myśl zasady Marka Twaina: "lepiej siedzieć cicho i uchodzić za głupca niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości".
"Atlas chmur" był dla coraz bardziej krytykowanych za jałowość przekazu Wachowskich szansą na udowodnienie, że jednak mają coś do powiedzenia. Coś tam powiedzieli, ale za bardzo świata nam nie objaśnili. Słowem: "Atlas chmur" sprawiał wrażenie filmowego bełkotu, upewniając tylko przeciwników w tym, że Wachowscy zwyczajnie bredzą. Zupełnie jakby naczytali się książek, napchali sobie głowę pierdołami o żabach i teraz próbują na siłę zainteresować tym innych.
Zaraz, zaraz - powie ktoś, kto nadal podąża za matrixowym białym królikiem w głąb jego nory. - Coś w tym jednak jest! A déj? vu, a fenomen snu, a te wszystkie niewytłumaczalne wrażenia, których doświadczamy w życiu? Przecież to przypomina odbicia jakiegoś systemu, którego nie jesteśmy w stanie ogarnąć rozumowo. A jeżeli życie to rzeczywiście palimpsest?
W "Atlasie chmur" widziałem zapowiedź rozwinięcia filozofii Wachowskich zawartej w "Matrixie", którą z zaciśniętymi zębami i otwartym umysłem staram się zrozumieć. Filozofii dotykającej w gruncie rzeczy różnych form determinizmu. A przecież determinizm jest fascynujący dla każdego, nawet samo rozważanie nad tym, czy istnieje.
Dostałem jednak próbę wyjaśnienia ... właściwie wszystkiego, czego w świecie nie rozumiemy. Próbę skazaną rzecz jasna na niepowodzenie, bo Wachowscy w gruncie rzeczy próbują dotknąć i zebrać w jednym zaledwie filmie wszelkie tematy, nad którymi filozofowie głowią się od setek, nawet tysięcy lat. A Einsteinami ani Platonami nie są. Nic dziwnego, że po tym filmie zostali zmiażdżeni.
emisja: piątek godz. 20 (Stopklatka)
materiały prasowe
5 z 14
"Zodiak" czyli wieloletnie studium obłędu (2007)
reżyseria: David Fincher
scenariusz: James Vanderbilt
w rolach głównych: Jake Gyllenhaal, Mark Ruffalo, Anthony Edwards
Pamiętacie Państwo "Brudnego Harry'ego"? To film, który w latach siedemdziesiątych dał wielką sławę Clintowi Eastwoodowi, odtwarzającego w nim rolę bezpardonowego policjanta, ścigającego seryjnego, zodiakalnego mordercę nękającego San Francisco. Takiego zabójcę można było znaleźć tylko przy pomocy radykalnych metod - jak się zdawało.
Radykalnych albo żadnych. "Zodiak" opowiada właściwie tę samą historię, co "Brudny Harry", ale ten film nie jest pokazem siły, ale raczej bezsilności. To studium obłędu, jednakże nie dotyczącego mordercy, ale ludzi go poszukujących. Szukających igły w stogu siana, co zbliża tę opowieść do niedawnego "Jestem mordercą" Macieja Pieprzycy i naszego "wampira z Zagłębia".
emisja: piątek godz. 21.50 (Ale Kino)
materiały prasowe
6 z 14
"Wróg publiczny" czyli Wielki Brat patrzy (1998)
reżyseria: Tony Scott
scenariusz: David Marconi
w rolach głównych: Will Smith, Gene Hackman, John Voigt, Lisa Bonet
Osiemnaście lat przed wejściem na ekrany "Snowdena" i jego historią związaną z permanentnym podsłuchiwaniem wszystkiego i wszystkich Tony Scott nakręcił nową, orwellowską historię Wielkiego Brata. W przeciwieństwie jednak do opowieści o Snowdenie, tutaj złem nie jest samo podsłuchiwanie i podglądanie, ale wykorzystanie ich do prywatnych celów. A taka pokusa pojawia się przecież zawsze. Plus świetne role Willa Smitha, a zwłaszcza Gene Hackmana.
emisja: piątek godz. 22 (TVN)
materiały prasowe
7 z 14
"Nic śmiesznego" czyli całe życie drugi (1995)
reżyseria: Marek Koterski
scenariusz: Marek Koterski
w rolach głównych: Cezary Pazura, Ewa Błaszczyk, Maciej Kozłowski
Kino Marka Koterskiego ma pewną niezwykłą właściwość - jest nią szczerość. I to ta szczerość najczęściej bywa zabawna. A skoro tak, to nie mamy do czynienia z niczym innym jak z oswajaniem rzeczywistości śmiechem.
Zanim Adama Miauczyńskiego zagrał Marek Kondrat, postać tę kreował Cezary Pazury. Jego Adaś nie był jeszcze tak zniechęcony i zdegustowany jak w wypadku "Dnia świra". Jeszcze tkwiła w nim nadzieja na to, że spotka swoją Małgorzatę, a w Łodzi chodzenie przestanie psom szkodzić.
"Nic śmiesznego" to w gruncie rzeczy monolog mężczyzny niedostosowanego, wciąż niedoskonałego, wciąż drugiego i niespełnionego. Monolog wielu z nas.
"Nieracjonalny mężczyzna", czyli Woody Allen w teorii i praktyce (2015)
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
w rolach głównych: Joaquin Phoenix, Emma Stone, Parker Posey, Jamie Blackley
Tylko w intelektualnym/pseudointelektualnym świecie Woody Allena miłość przybiera tak przedziwne konstrukcje, tylko tu życie znajduje sens w najmniej oczekiwanych miejscach. Otóż mam wrażenie, że o ile Woody Allen nie zawsze robi filmy "najśmieszniejsze", to jednak zawsze się w nich dobrze bawi. A mało spraw jest tak zabawnych jak nadmierny egzystencjonalizm, o którym grany przez Joaquina Phoenixa pogrążony w depresji profesor filozofii Abe Lucas powiada: "zatruwamy sobie głowę sprawami, na które nie mamy wpływu".
Egzystencjalizm chyba Woody'ego Allena zarówno przeraża (wiadomo, lata lecą), jak i bawi do rozpuku. Teoretyzowanie na temat życia i śmierci, zwane filozofią, a przez profesora Lucasa zwane "bajdurzeniem bez znaczenia", stanowi oś większości jego filmów, także tego. Stanowi także oś typowego allenowskiego cynizmu, bez którego nie byłoby ani współczesnego kina, albo współczesnego świata. W wypadku tego filmu do akcji wchodzi jednak coś więcej niż teoretyzowanie. Wchodzi empiryczne doświadczenie tego, o czym buduje się teorie.
A tutaj egzystencjonalny intelektualista staje się bezradny.
"Hiszpanka" czyli polska historia jak efekt jo-jo (2015)
reżyseria: Łukasz Barczyk
scenariusz: Łukasz Barczyk
w rolach głównych: Crispin Glover, Jakub Gierszał, Patrycja Ziółkowska, Jan Peszek, Sandra Korzeniak, Florence Thomassin
"Hiszpanka" Łukasza Barczyka nie jest nieangażującą i niezobowiązującą zabawą popkulturową wokół powstania wielkopolskiego i przyjazdu do Poznania mistrza Ignacego Jana Paderewskiego w grudniu 1918 roku. Nie jest to polska wersja Indiany Jones, w której historia staje się jedynie luźno utkaną kanwą wielkiej przygody, na którą tak przebieraliśmy nóżkami.
Łukasz Barczyk nie zrobił prostej beletrystyki opartej na historii Polski i Wielkopolski, ale też specjalnie swego filmu nie skomplikował. Oparł się na spirytystycznej wizji, przetransformował swą opowieść w rodzaj jednego, wielkiego seansu, podczas którego wywołuje historię Polski jako ducha.
Takie postrzeganie historii, właściwe nam, Polakom (może tylko nam?), oparte na mistycyzmie jako nie tyle alternatywie, ale wręcz formie tłumaczenia faktów, wydaje się fantasmagorią. Czyż jednak nie tak właśnie do historii podchodzimy na co dzień? Czy nie czynimy z niej seansu, snu, wreszcie jednego wielkiego mitu.
To w walce z nim, wokół "sprawy patriotycznej" jednoczą się wszyscy ludzie dobrej woli, skupieni wokół magicznego talerzyka i natchnionej spirytystki. Bez wahania oddający sprawie swoje kosztowności, poświęcający się, bo tak trzeba. "Przepraszam, ale ja kompletnie nic nie czuję" - a co to, do diabła, ma znaczyć?! Jak to "nic nie czuję", skoro czuć trzeba.
Cała nasza polska tradycja patriotyczno-niepodległościowa zasadza się na tym czuciu, dłoniach opartych na talerzyku, oczach zamkniętych, ustach zagryzionych w pragnieniu, by wywołać przeszłość i jej demony raz jeszcze. Na "Dziadach", na "miej serce i patrzaj w serce". By się połączyć z przeszłością, duchem historii, wieszczem, bo bez tego nie da rady, no naprawdę nie da rady nic zrobić. W tym sensie powstanie wielkopolskie, które ruszyło po wyjściu na balkon Ignacego Jana Paderewskiego, świetnie się na taki motyw nadaje. Wyjściu poprzedzonego przypadkiem i chorobą - hiszpańską grypą, która zmusiła go do pozostania w hotelu.
emisja: sobota godz. 18.55 (HBO2)
materiały prasowe
10 z 14
"Warsaw by night" good? Not good (2015)
reżyseria: Natalia Koryncka-Gruz
scenariusz: Marek Modzelewski
w rolach głównych: Izabela Kuna, Joanna Kulig, Stanisława Celińska, Roma Gąsiorowska, Marta Mazurek
Plan Natalii Korynckiej-Gruz był taki: weźmiemy Warszawę i w jej nocnym klubach znajdziemy kilka kobiet. Powiedzmy, że wszystkie spotkają się w toalecie, pudrując noski. Po czym opowiemy historię każdej z tych przeglądających się w lustrze pań. Każda z nich wygląda przecież normalnie, więc nikt nawet nie przypuszcza, że wszystkie mają złamane serce.
Czy to nie brzmi jak wpis w jakimś pamiętniku nastolatki?
Myślę sobie bowiem, że miłość jest w kinie tematem tak powszechnym i wyeksploatowanym, że aby powiedzieć coś o niej sensownie, trzeba zrobić porządny film. A żeby takim porządnym filmem był zestaw kilkunastominutowych nowelek, trzeba się bardzo postarać. A jeśli się człowiek nie postara, to po co kręcić przeciętny film o miłości?
W efekcie zamiast rozmyślać o miłości albo nad nią chlipać, zastanawiam się teraz o co Natalii Korynckiej-Gruz chodziło? Jaki miała pomysł na ten film? Może taki, by po prostu pokazać tę miłość w różnych ujęciach - bo ma ona w swym filmie i jej nastoletnie, gorące wydanie (nowela z Martą Mazurek i Józefem Pawłowskim oraz moją ulubioną Gabrielą Muskałą, do której słabości już się nie pozbędę), jak również cynicznie dojrzałe (nowela z Izabelą Kuną i Joanną Kulig, przyznam że dość słabo przeze mnie zrozumiała) i wreszcie to niezwykle szlachetne niczym 35-letnie wino (nowela ze Stanisławą Celińską i Marianem Dziędzielem, niewątpliwie najdoskonalsza).
emisja: sobota godz. 20 (Canal+)
materiały prasowe
11 z 14
''Most szpiegów'' czyli jaka zimna ta wojna (2015)
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Matt Charman, Joel Coen, Ethan Coen
w rolach głównych: Tom Hanks, Mark Rylance, Sebastian Koch, Alan Alda, Austin Stowell
Jeżeli jednostka, na dodatek taka jak Tom Hanks, ma czystością swych intencji rozbroić atomowe arsenały dwóch mocarstw, nie może być inaczej. Film musi się stać stereotypowy i nadzwyczajnie prosty. To dlatego Steven Spielberg rezygnuje w "Moście szpiegów" z wszelkich komplikacji, o które ów film aż się prosi. Mimo wszystko, to jednak szpiegowska intryga. Całkiem ciekawa, muszę przyznać i to - przyznaję - najciekawsza z punktu widzenia komunistycznej strategii negocjacyjnej. To, co próbują ugrać w tym filmie Amerykanie jest oczywiste. Znacznie bardziej interesujące są interesy bloku wschodniego i sposób ich załatwiania w dobrze nam znany sposób, przy wykorzystaniu "bratnich krajów". Bułgarami w swych interesach Związek Radziecki posługiwał się nie raz, nawet w sporcie - przeczytajcie chociażby to. Tutaj do gry wchodzi Niemiecka Republika Demokratyczna, zwłaszcza w osobie znanego z "Życia na podsłuchu" niemieckiego aktora Sebastiana Kocha. A wtedy robi się naprawdę ciekawie, bo całość staje się tym, czym zawsze była wojna szpiegów - grą. Próbą sił i nacisków, sprawdzaniem elastyczności stanowisk i tego, ile można przegiąć by nie pękły.
Kiedy Steven Spielberg zrobił "Monachium", otworzyłem oczy ze zdumienia. Zobaczyłem w nim bowiem reżysera, którym nigdy dotąd nie był. Reżysera, robiącego film demoniczny i niezwykle oryginalny. Bez uproszczeń, jakie dotąd stosował. Bez pardonu, jaki zawsze go charakteryzował. "Monachium" było inne, w pewnym konstrukcyjnym sensie wręcz fenomenalne. Teraz jednak wiem, że stanowiło po prostu dla Stevena Spielberga film niezwykle osobisty. Spielberg zawsze kręcił je o tym, co go osobiście dotyczy, ale akurat "Monachium" dotyczyło go szczególnie.
"Most szpiegów" już taki nie jest. Nie jest to kino szpiegowskie w stylu Tomasa Alfredsona. To klasyczne kino spielbergowskie, dość gładko rozdzielające mrok od światła. I tak jak lubię Spielberga i jego filmy, tak tutaj w sumie mi tego szkoda. Wychodzę bowiem z kina z przeświadczeniem, że dałoby się z tego filmu wyciągnąć znacznie więcej niż tylko lekcję historii i przypowieść o stojącym człowieku.
"Następny jesteś ty" czyli uważaj, z kim zadzierasz (2011)
reżyseria: Adam Wingard
scenariusz: Simon Barrett
w rolach głównych: Sharni Vinson, Nicholas Tucci, Wendy Glenn
Niepozorny i banalny tematycznie thriller nieoczekiwanie zmienia się w majsterszyk głównie z powodu Sharni Vinson, australijskiej aktorce i modelce, dotąd mało znanej z podobnych występów. To ona kradnie w tym filmie całe show tak formalnie, jak i praktycznie. Formalnie, gdyż to na tej postaci zasadza się konieczność przeciwstawienia się zupełnie zaskakującej sytuacji, w jakiej znajdują się bohaterowie tego filmu. Praktycznie, bo Australijka swą charyzmą zmienia klasyczny thriller skonstruowany na zasadzie qui pro quo w coś , co nazwalibyśmy "nieoczekiwaną zmianą miejsc". Ofiara staje się katem, a wydarzenia przybierają zupełnie nieoczekiwany przebieg.
Słowem: uważaj kogo zapraszasz na rodzinny obiad. I komu zakłócasz spokój podczas tego obiadu.
emisja: sobota godz. 23 (TV4)
materiały prasowe
13 z 14
"10 Cloverfield Lane" czyli ciekawe, co jest na zewnątrz (2016)
reżyseria: Dan Trachtenberg
scenariusz: Matthew Stuecken, Josh Campbell, Damien Chazelle
w rolach głównych: John Goodman, Mary Elizabeth Winstead, John Gallagher Jr
No dobrze, trudno - trzeba być ze sobą szczerym. Kręcą mnie takie historie. Kręcił mnie ''Projekt Monster'', czyli pierwszy ''Cloverfield''. Uważam, to jeden z najlepszych found footage, jakie zrealizowano w dziejach kina - znakomite połączenie kinowego eksperymentu z historią dla dużych chłopców o kaiju, apokalipsie w samym środku imprezy i uczestnictwie w czymś nadzwyczajnym, godnym nakręcenie. Bo ''Cloverfield'' w stylu współczesnych programów informacyjnych na żywo. Czy nie takie sceny oglądamy nakręcone amatorskimi telefonami i iphonami z kolejnych zamachów, trzęsień ziemi czy innych kataklizmów? Dzisiaj to przecież standardowa forma przekazu
JJ Abrams zdecydował, że ten film będzie nim nawiązywał do ''Cloverfield'', ale nie zyska wprost tytułu ''Cloverfield 2''. Nawiązanie miało być równie luźne, jak fabuła obu tych filmów. Stąd ''10- Cloverfield Lane'', czyli adres.
Jeżeli jednak ktoś po obejrzeniu tego filmu dojdzie do wniosku, że mamy do czynienia z zupełnie odrębną, niezależną i niezwiązaną z pierwowzorem jednostką, wielce się nie pomyli. Moje widzenie związku ''10 Cloverfield Lane'' z ''Cloverfield'' sprowadza się jedynie do sposobu widzenia apokalipsy. Bo choć w ''Projekcie Monster'' została ona przedstawiona w narracji pierwszej osoby, tu zaś - klasycznie, trzeciej, to jednak widzę związek.
Jest nim owa indywidualizacja.
Mówiąc inaczej, ''10 Cloverfield Lane'' nie jest ani prequelem, ani sequelem, ani nawet spin-offem ''Projektu Monster''. Stąpa jednak wyraźnie po tych samych śladach. Choć jemu akurat bliżej do ''Wojny światów'' Wellsa niż ''Godzilli'' Hondy.
Nie zmieniło się także to, że film pozostał w sferze eksperymentu. Bo chociaż tego typu klaustrofobiczne dzieła dziejące się w zamknięciu przed grozą czyhającą na zewnątrz (choć w gruncie rzeczy także wewnątrz) już były, to jednak nie takie. Sam jestem zdumiony niezwykłą oryginalnością ''10 Cloverfield Lane'' przy tak nieoryginalnym schemacie.
w rolach głównych: Bradley Cooper, Sienna Miller, Luke Grimes, Sammy Sheik
Kiedyś musiało się to stać. Clint Eastwood, którego bez wahania nazwę najbardziej dla mnie zaskakującym twórcą filmowym i którego swego czasu tak bardzo zacząłem podziwiać, raz jeszcze wrócił do swego ulubionego tematu - traumatyzmu. I tym razem spektakularnie się na tym wyłożył.
To, co jest największym walorem "Snajper", to uświadomienie iż patriotyzm stanowi tabu, także w kinie. Jakoś niby to wiedziałem, ale nie zdawałem sobie do końca sprawy. Wedle Clinta Eastwooda, z tego tabu wynika wiele konsekwencji, także zgubnych. To jest temat - ku mojemu zdumieniu - wciąż aktualny, wciąż niewybrzmiały. Zakładałem zatem, że Clint Eastwood, który w wulkanicznym piasku Iwo jimy sprawdził się w rozbieraniu wojny na czynniki, zrobi teraz film jeszcze ciekawszy, jeszcze bardziej interesujący i bardziej nowatorski niż to, co już nakręcił.
Film Clinta Eastwooda jest pokazywany w Polsce pod tytułem "Snajper" zamiast oryginalnego "Amerykański snajper". Moim zdaniem, to błąd. To, iż mówimy w tym wypadku o Amerykanach jest bardzo istotne, bowiem Clint Eastwood nie robi, wręcz ostentacyjnie nie stara się robić filmu uniwersalnego. Jego obraz jest oparty wypisz-wymaluj na amerykańskim punkcie widzenia na świat i własną w nim rolę, definiowaną w sposób karykaturalny podziałem ludzi (a także narody) na trzy grupy: owce, wilki i psy pasterskie. Nie muszę chyba wyjaśniać, do której kategorii zalicza się Stany Zjednoczone.
Clint Eastwood zwraca uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze - na stałą konieczność redefiniowania tego podziału. Stałą, czyli niezbędna po każdej (sprawiedliwej, żebym nie zapomniał dodać) wojnie toczonej przez USA. Tak aby rysa pojawiająca się na klasycznym podziale dobra i zła nie pogłębiała się. Po drugie wreszcie - wskazuje na to, jakie znaczenie dla dzisiejszej identyfikacji społeczeństwa amerykańskiego odgrywają weterani. Nie tyle wojny jako takie, co właśnie ich uczestnicy. Przekonaliśmy się o tym już w 1969 roku, gdy po wojnie wietnamskiej za Biały Dom serdecznie dziękował prezydent Lyndon Johnson, dzisiaj ogon, który ciągną za sobą wracający z misji w Iraku czy Afganistanie znaczenie ma nie mniejsze.
Wszystkie komentarze