To dwie potężne propozycje, wokół których nie można przejść obojętnie. "Pokot" Agnieszki Holland i "Milczenie" Martina Scorsese z pewnością są najistotniejszymi pozycjami do obejrzenia w kinie w ten weekend. Czy warto?
Oto przegląd propozycji kinowych, które uszeregowałem dla Państwa w kolejności od - według mnie - najsłabszych do najlepszych.
Proszę kliknąć w zdjęcie.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 11
"Ciemniejsza strona Greya" czyli co oni właściwie wiedzą o seksie... *
reżyseria: James Foley
scenariusz: Niall Leonard
w rolach głównych: Dakota Johnson, Jamie Dornan, Eric Johnson, Kim Basinger
Może to przypadek, że największe emocje wzbudzają dwa filmy traktujące o seksie, może nie. Może Michalina Wisłocka miała rację i w rzeczywistym świecie nie potrafimy o seksualności rozmawiać inaczej, niż tylko wulgarnie, albo podśmiechując, gasząc tym skrępowanie. I może wreszcie w gruncie rzeczy wszystkim tego brakuje, więc na każdy film, który (choćby nieudolnie) rozmowę o łóżku zastępuje, bieżymy jak do lepu.
Dotarło do mnie, że "Grey" to jednak nie tyle społeczny fenomen, który nakazuje ludziom gnać w stronę kiczu, gdyż ten zawsze jest bardzo kuszący swą lekkostrawnością. To jednak - proszę mi wybaczyć - pokłosie braku sposobu na to, by w jakiś sposób złamać tabu, jakim jest chociażby rozmowa o seksie.
"PolandJa" czyli współczesny kebab bez surówki ***
reżyseria: Cyprian T. Olencki
scenariusz: Cyprian T. Olencki, Dawid Kornaga, Maria Wojtyszko, Jakub Nieścierow, Sławomir Krawczyński
w rolach głównych: Ahmet Kucukarslan, Hakan Demir, Borys Szyc, Roma Gąsiorowska, Michał Żurawski, Jerzy Radziwiłłowicz, Katarzyna Zawadzka, Izabela Kuba, Grzegorz Małecki
Satyra jest bronią bardzo skuteczną, pod warunkiem że nabędzie się wirtuozerii w posługiwaniu się nią. Jest ona niezbędna, gdyż satyra wymaga dużej celności. Wtedy jest nie do zatrzymania. Tym gorzej, gdy zabierają się za nią ludzie, o których Michał Wołodyjowski powiedziałby:
Waść machasz jak cepem
Taka satyra wyciskana z trudem, niczym z pustawej już tubki z pastą, satyra na siłę i odważona w porcjach nieznośnie ciężkich, sprawia że sama może łatwo stać się obiektem kpiny. Prawdą jest bowiem, że polska rzeczywistość do drwin nadaje się wyjątkowo, jednakże pomyłką jest uważać, iż wydrwi się sama. Zdolność do składania historii w satyryczny obraz to bowiem spora sztuka, nie mniejsza niż umiejętność tworzenia napięcia, wzniecania wzruszenia czy wyciskania łez. Kluczem do posługiwania się nią jest umiejętność pointowania. Samo opowiedzenie historii to za mało, potrzebne jest jeszcze postawienie kropki. Bo to pointa tworzy połączenie między opowieścią a znaną widzowi rzeczywistością. Bez niej fabuła zmienia się jedynie w stękanie.
"Konwój" czyli gdy ciasnota staje się nie do zniesienia ***
reżyseria: Maciej Żak
scenariusz: Maciej Żak
w rolach głównych: Robert Więckiewicz, Janusz Gajos, Ireneusz Czop, Przemysław Bluszcz, Tomasz Ziętek, Łukasz Simlat
W westernach sprawa była prosta - dobro stało po stronie kolby i spustu, zło po stronie muszki. "Konwój" w pewnym momencie zaczął mi przypominać polski western. Gdzieś w środku "15.10 do Yumy" też pojawia się przecież pytanie: w imię czego za wszelką cenę należy być przyzwoitym? Jak duże jest znaczenie przeświadczenia, że tak trzeba? Czy rzeczywiście dostarczyć tego więźnia do celu? To jest klasycznie westernowy konflikt między tym, co zrobić należy, a co dyktuje konformizm.
Jednakże...
W wypadku "Konwoju" Macieja Żaka nie mamy już do czynienia z konfliktem moralnym w westernowym ujęciu, z non-konformistyczną postawą stającą naprzeciw naciskom. Jadąca z więźniem więzienna furgonetka szybko przestaje być przemierzającym prerię dyliżansem, a staje się ciasnym pomieszczeniem z wszechobecnym klimatem noir, gdzie klasyczny podział na czerń i biel szybko się zaciera.
Mamy więzienny furgon, czyli zamkniętą przestrzeń - miejsce idealne do zagęszczenia atmosfery i fabuły. Miejsce hermetyczne, niemal rodzaj teatralnej sceny. Na dodatek wewnątrz wana mamy jeszcze klatkę z więźniem. Dobrze to wygląda, prawda? Wygląda na udany film.
A jednak nim nie jest. Zawiodła bowiem raz jeszcze reżyseria, która spuszcza powietrze z tej historii w miejscach, które tego nie wymagają. Reżyseria, która rozwadnia opowieść, zamiast ściskać ją jeszcze bardziej w emocjach. Przecież "Konwój" to film, który najlepiej byłoby podać w jak największej kondensacji, tak aby napięcie stałoby się trudne do wytrzymania. Nie wiem, dlaczego dzieło to nie poszło w tym kierunku. Tu mamy do czynienia z zaskakującymi zabiegami, by jednak nieznośność tej ciasnoty osłabić. By nieuchronność tego, co dziać się ma w klaustrofobicznym środowisku, jednak złagodzić. Nie rozumiem.
"To tylko koniec świata" czyli rozczarowuje zwłaszcza to, co kochamy ****
reżyseria: Xavier Dolan
scenariusz: Xavier Dolan
w rolach głównych: Gaspard Ulliel, Vincent Cassel, Nathalie Baye, Marion Cotillard, Lea Seydoux
Gdzieś między "Sierpniem w hrabstwie Osage" a "Moimi córkami krowami" ma miejsce kolejna awantura przy rodzinnym stole. Właściwie to nawet nie awantura, bo mamy do czynienia ze stanem permanentnym. Napięciem wewnątrz rodziny, które staje się nie do wytrzymania.
Patologia? Można odnieść takie wrażenie, gdy ogląda się "To tylko koniec świata". Już sam tytuł wskazuje na trywializowanie, które jest chyba tutaj kluczem do zrozumienia świata wspólnego, rodzinnego obiadu. Zasiadający przy stole uczestnicy podnoszą drobiazgi do rozmiarów apokaliptycznych, powodujących gigantyczne erupcje, aby po nich wzdryganiem ramion próbować przejść nad tym do porządku dziennego.
Świat z "To tylko koniec świata" jest trudny do wytrzymania nie ze względu na krzyki i wszechobecną agresję, ale z uwagi na to, co się za nimi kryje. Najłatwiej można by powiedzieć, że to pretensje - każdego do każdego, nie wiadomo dokładnie o co. O nieobecność, o obecność, o brak, o nadmiar, o to po prostu, że nic nie jest idealne, albo wreszcie o to, że z tego zamkniętego, rodzinnego kręgu nie ma wyjścia.
w rolach głównych: Andrew Garfield, Liam Neeson, Adam Driver, Issei Ogata, Tadanobu Asano
Można by założyć, że skoro Martin Scorsese to człowiek doświadczony, który niejeden film już zrobił, także o kwestiach wiary i religii, to teraz w "Milczeniu" dostarczy nam jednoznacznych wniosków. Na przykład takich oto, że: "wiara opiera się na wątpliwościach, a nie przekonaniu czy ufności". Nic z tego. Twórca "Ostatniego kuszenia Chrystusa" nie przecenia ani wątpliwości, ani ich braku. Na pytanie "czym jest wiara?" szuka odpowiedzi tam, gdzie jej znalezienie nie jest kwestią jedynie filozoficznych rozważań. Jest sprawą życia i śmierci.
Kiedy bowiem po seansie "Milczenia" zastanawiałem się nad tym filmem, doszedłem do wniosku, że już dawno nie otrzymałem z ekranu tak niewielu odpowiedzi. A jednocześnie dawno nie zadano mi w filmie aż tylu pytań. Chyba właśnie na tym polega wiara?
w rolach głównych: Agnieszka Mandat, Wiktor Zborowski, Jakub Gierszał, Patricia Volny, Borys Szyc, Andrzej Grabowski, Miroslav Krobot
- Nie spodziewałam się, że ten film i ta tematyka znajdzie się w samym środku ideologicznej wojny - powiedziała o "Pokocie" Agnieszka Holland podczas środowego pokazu przedpremierowego w Poznaniu, w kinie Helios. To rzadka sytuacja, bowiem film został pokazany poznańskiej publiczności zaraz po tym, jak dostał Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie.
Dostał go za innowacyjność, na której Agnieszce Holland szczególnie zależało. Swój film nazywa często patchworkiem, czyli poskładanym z różnych kawałków, form i pomysłów. Nazywa go też emocjonalnym rollercoasterem, który ma wytrącić widza ze strefy bezpieczeństwa.
Nie wiem, na ile przerysowania były zamiarem Agnieszki Holland, zwiększającym owo wytrącenie widza ze strefy komfortu, a na ile wyszły tak jakoś w trakcie filmu, ale jest ich tu sporo. Przerysowania realizacyjne, bynajmniej nie tematyczne, aczkolwiek dobrze wiemy, że przedstawienie tu wszelkiej polującej władzy, łącznie z tą kościelną (a może właśnie przede wszystkim z jej powodu) sprawiło, że niektórzy komentatorzy nazwali film "antychrześcijańskim" albo "łopatologicznym".
Nie uważam, by Agnieszka Holland szła na skróty, natomiast bez wątpienia jasno i twardo trzyma się obranej ścieżki. Wie, co chce powiedzieć. Szyjąc film z patchworkowych kawałków, ma obok wzór sukienki, która ma powstać. I ostatecznie powstaje, wedle scenariusza Olgi Tokarczuk i jej książki o - przyznam szczerze - bardzo pretensjonalnym tytule "Prowadź swój pług przez kości umarłych". Tytule pretensjonalnym, ale książki imponującej, także z tego powodu, że udało się jej znaleźć takie obszary, które dotąd pługiem były nietknięte.
Gdy oglądałem "Pokot", mniej zastanawiałem się nad niedostatkami i manieryzmem tego filmu, a bardziej nad jego oryginalnością. Tutaj przyznać muszę pani Holland rację - jest innowacyjny, jest zupełnie nowy. Nie dlatego jednak, że tak sprawnie wymieszał konstrukcyjnie thriller z przypowieścią obyczajową, ekologiczny western z manifestem empatii. Przede wszystkim dlatego, że dotknął sfer nieznanych, wdarł się na terra incognita, jaką jest społeczny i emocjonalny wymiar polowań, by tam odnaleźć tematykę ważną.
"Split" czyli najwięcej grozy znajduje się w głowie ****
reżyseria: M. Night Shyamalan
scenariusz: M. Night Shyamalan
w rolach głównych: James McAvoy, Anya Taylor-Joy, Haley Lu Richardson, Kim Director, Betty Buckley
"Split" ma kilka scen, które wyskakują niczym królik z kapelusza i w których czai się to typowe dla Shyamalana zaskoczenie. W przypadku tego filmu jednak zasadniczym tworzywem jest przede wszystkim świadomość, z kim mamy do czynienia.
Sama osobowość mnoga (w tym wypadku istotne jest, aby nie używać słowa "podwójna", gdyż do czynienia mamy z 23, o ile nie z 24 osobowościami jednego człowieka), czyli DID, nie jest jeszcze przyczynkiem do dreszczowca. U ujęciu shyamalanowskim jednak już tak. Rzecz bowiem w tym, co to za osobowości i co z nich wynika.
Ewolucyjne doskonalenie bierze się z powodu traum - powiadać zdaje się M. Night Shyamalan. Tak jest u zwierząt, tak też jest u ludzi, którzy przestali poddawać się zwykłym prawom natury. To traumatyczne przejścia stają się stymulujące. Doprowadzają do powstania czegoś, czego bez nich nawet nie bylibyśmy sobie w stanie wyobrazić. Bo jest zarówno fascynujące, jak i groźne.
A ja za to zawsze lubiłem kino Shyamalana - że niczym dotknięty traumą tworzył świat i wątki, których bez niego nawet nie byłbym sobie w stanie wyobrazić. Choć wydają się takie oczywiste.
"Powidoki" czyli jednak pozostanie po mnie ta siła fatalna ****
reżyseria: Andrzej Wajda
scenariusz: Andrzej Mularczyk
w rolach głównych: Bogusław Linda, Bronisława Zamachowska, Zofia Wichłacz, Krzysztof Pieczyński, Andrzej Konopka
Andrzej Wajda to jeden z tych nielicznych reżyserów, którzy potrafią żyć obrazem ekranowym, wysycić go do cna. Jeden z tych, którzy kręcą filmy tak, jak pisze się teksty w gazetach czy książki - z wyraźnie rozpoznawalnym stylem, stanowiącym jego linie papilarne. Uwielbiam ludzi, którzy mają wyraźny styl artystyczny, dzięki któremu mogę ich rozpoznać. Nie za to jednak cenię Andrzeja Wajdę najbardziej.
Cenię go za to, co streścił w jednym zdaniu podczas telewizyjnego wywiadu. Powiedział wówczas, że po nakręceniu jednego z filmów zaczął się zastanawiać, o czym teraz ważnym powiedzieć Polakom w kolejnym.
Otóż to, proszę Państwa. Nie wszystkie filmy Andrzeja Wajdy są dobre. Nie robił gniotów, ale nie wszystkie okazywały się dziełami wybitnymi pod względem filmowym. Wszystkie jednak były ważne. I to jest największa wartość twórczości Andrzeja Wajdy, to jest najbardziej kluczowy wyznacznik jego filmografii.
Z ''Powidokami'' jest właśnie tak. To nie jest film wybitny, powiedziałbym, że co najwyżej przyzwoity. Jest jednak ważny, powiedziałbym, że bardzo ważny.
Na podstawie dość cienkiego scenariusza i dość przeciętnej gry Bogusława Lindy powstał ważny film na jeden z najistotniejszych dla Andrzeja Wajdy tematów. Film, którym filmowy wieszcz zostawił nas z myślą, iż w sprawach sztuki filmowej nie ma kompromisu, nie ma drogi na skróty, nie ma żadnej innej, bocznej i łatwiejszej drogi.
Jeżeli niezłomność oznaczać ma także ułomność, to niech tak będzie - powiada zdaje się Andrzej Wajda, zostawiając nas z myślą, że próby dostosowania się do bieżącej rzeczywistości i koniunktury nie mogą dotyczyć tego, czego dostosowywać nie wolno. Mnie Andrzej Wajda zostawił ze stwierdzeniem, iż na pytanie o to, po której właściwie jesteś stronie, artysta zawsze musi powiedzieć: po swojej.
w rolach głównych: Emma Stone, Ryan Gosling, John Legend, JK Simmons
Z całą pewnością Emma Stone to fenomen. A "La La Land" jest na to kolejnym dowodem. Powiedziałbym, że miażdżącym, bo raz jeszcze ta aktorka pojawiła się w filmie, który wywróciła do góry nogami.
Przecież ten nagrodzony niedawno Złotym Globem to musical. A musical opiera się na piosenkach. Powiem więcej, w wypadku wielu filmów muzycznych sama fabuła schodzi w cień, by zrobić miejsce muzyce. To filmy, które opowiadają zdarzenia głównie przy jej pomocy i które lansują przeboje, nucone później przez widzów. Musical pozostaje rodzajem filmowej rewii.
W wypadku "La La Land" jest jednak inaczej. Chociaż otwierająca scena tego filmu (nawiasem mówiąc - kapitalna!) sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z musicalem, z czasem okazuje się, że to nie do końca tak. I to właśnie z powodu Emmy Stone.
Kadr z filmu ''Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej'' (fot Jarosław Sosiński / Watchout Productions
10 z 11
"Sztuka kochania" czyli porozmawiajmy głośno o tym... no wiecie *****
Motto:
"Nie ma kobiet zimnych. Są tylko kobiety nierozbudzone seksualnie"
(Michalina Wosłocka, "Sztuka kochania")
reżyseria: Maria Sadowska
scenariusz: Krzysztof Rak
w rolach głównych: Magdalena Boczarska, Eryk Lubos, Piotr Adamczyk, Justyna Wasilewska, Karolina Gruszka, Jaśmina Polak
Dzisiaj nie mogę już jej znaleźć, bo też czasy się zmieniły i do uświadamiania przestały już służyć jedynie koleżanki z piaskownicy albo ukradkiem przeczytane strony. Dawniej jednak, przez całe lata "Sztuka kochania" Michaliny Wisłockiej stała u mnie na półce z książkami, jak chyba w każdym polskim domu. Stała niczym owoc zakazany, pełen informacji i przemyśleń najbardziej intrygujących. Pełna charakterystycznych rysunków, których nie zapomni nikt, kto kiedykolwiek miał ją w rękach.
Nawet pamiętam, w którym dokładnie miejscu na półce należało jej szukać.
Maria Sadowska - którą wielu zna pewnie raczej z działalności muzycznej i zasiadania w jury programu "Voice of Poland", a nie reżyserii filmowej, którą też się para od lat - zrobiła film, którego osią nie są jedynie kłopoty z wydaniem kontrowersyjnej (ale tylko z pruderyjnego punktu widzenia) książki, ale sama Michalina Wisłocka.
Tę rolę Maria Sadowska powierzyła Magdalenie Boczarskiej, co było zabiegiem dość ryzykownym. Nie miała ona bowiem dotąd żadnych godnych uwagi ról na koncie. Nawet jej występ w słynnej "Różyczce" aż tak znowu powalający nie był, by ogłosić ją gwiazdą polskiego kina. Owszem, dostała za niego Magdalena Boczarska nagrodę Złotych Lwów, ale ta rola to jednak nic w porównaniu z tym, co pokazała w "Sztuce kochania".
Michalina Wisłocka jest bowiem w jej wykonaniu doprawdy gigantyczna. To już nie tylko rola życia Magdalenay Boczarskiej, pełen pokaz jej umiejętności, które dotąd nie znalazły dostatecznego ujścia. To także - bez wahania to powiem - jedna z ciekawszych i istotniejszych ról w całej historii polskiego kina. Rola nie tylko brawurowa (choć ani trochę nie przeszarżowana, o co byłoby przecież dość łatwo), ale bardzo charakterystyczna, rozpoznawalna, stanowiąca rodzaj filmowego stempla, którym można będzie się teraz posługiwać. Po takim zagraniu Michaliny Wisłockiej pozostaje tylko wstać i bić Magdalenie Boczarskiej brawo.
w rolach głównych: Will Arnett, Zach Galifianakis, Rosario Dawson, Michael Cera, Ralph Fiennes, Mariah Carey
w polskiej wersji: Krzysztof Banaszyk, Waldemar Barwiński, Ewa Prus, Józef Pawłowski, Marek Barbasiewicz
Tym tekstem prawdopodobnie całkowicie skompromituję się w Państwa oczach. Liczę się z tym, ale o "Lego Batmanie" muszę jednak napisać.
To historia pełna nie tylko solidnego humoru, ale także parodystycznych klimatów o takim zabarwieniu, że łapałem się na tym, iż brakowało mi czegoś takiego w oryginalnym "Batmanie". Wyobrażałem sobie, co stałoby się, gdyby Michael Keaton, George Clooney, Val Kilmer, Christian Bale albo Ben Affleck rzeczywiście byli takimi Batmanami, jak ten klockowy.
Otóż to niemożliwe, aczkolwiek byłoby genialnie.
Po kilkudziesięciu latach eksploatacji mitów o superbohaterach doszliśmy do momentu, w których skurczyły się tej tematyce pokłady terra incognita. Doszliśmy do etapu wielkiego uszczegółowienia, w którym powstają filmy zupełnie na serio zajmujące się analizą psychologiczną facetów w pelerynach i rajtuzach, traktujące gości pokąsanych przez pająki na równi z największymi postaciami literatury. Piszemy, czy też kręcimy o tych przebierańcach rozprawki, prace doktorskie, eseje, jakieś przemyślenia na poważnych serwisach informacyjnych. Łączymy ich z terroryzmem, bieżącą polityką, łokciami rozpychamy dla nich współczesną kulturę, by poszukać miejsca dla ananasów w rajtkach. Gdzieś nagle zniknęło wyjściowe założenie - że to tylko klockowe figurki, raczej zabawne niż poważne. Za ich maskami nie kryje się nikt prawdziwy, nigdy nie krył.
Wszystkie komentarze