Oto zestaw kilku propozycji kinowych na ten weekend. Proszę kliknąć w zdjęcia.
REKLAMA
Rupert Sanders
1 z 12
"Ghost in the Shell" czyli co to znaczy być człowiekiem nie jest takie ważne ***
Japończycy po troszę wiedzieli, co się święci. Nie po raz pierwszy wpuszczali do swego kurnika cyberpunkowej mangi tych niczego nie rozumiejących ludzi Zachodu. A oni zawsze wszystko upraszczają. Może dlatego protestowali przeciwko tej wersji 'Ghost in the Shell'. Jakby przeczuwali...
Precyzyjnie rzecz biorąc, protest dotyczył głównie Scarlett Johansson. Aktorka nie po raz pierwszy związana z Japonią ("Między słowami") miała wcielić się w postać oryginalnie japońską. Oryginalnie, to znaczy w animowanej mandze z 1995 roku, którą stworzył Masamune Shirow (to niejapońskie nazwisko słusznie dziwi, bo nie jest oryginalne - Masanori Ota, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko tej tajemniczej, unikającej rozgłosu i prasy postaci). Dla tych, którzy mangi nie śledzą - ten człowiek to jedna z legend japońskiego komiksu, związana zwłaszcza z cyberpunkiem oraz jego dystopijnymi wizjami. Cyberpunk stanowił dla Japończyków w latach osiemdziesiątych jakiś rodzaj samoobrony przed rozpędzającym się pojęciowo światem. Japonia, jeśli ktoś w niej był, to kraj migoczący neonami technologii, uderzający prospektami postępu, który sprawia wrażenie, jakby wyprzedził stawkę i od lat znajduje się w przyszłości. To jakby dziura czasoprzestrzenna, w której przeszłość w jednej chwili przeskoczyła w przyszłość. To miejsce, które można albo pokochać, albo się go przerazić, a najpewniej jedno i drugie nastąpią równocześnie.
W "Ghos in the Shell" mamy do czynienia z kluczowym z punktu widzenia filozofii zagadnieniem, jakim jest definicja człowieka i człowieczeństwa na gruncie cybernetyki. Co stanowi o człowieku, co uzasadnia jego istnienie? Czy wiązki neuronowe to wszystko, co za człowieczeństwem stoi, a skoro tak, to czy da się te wiązki odtworzyć, reanimować, napisać niczym program? I wreszcie - bodaj najbardziej niepokojące u Masamune Shirowa jest owo hakowanie mózgu, zrównanego z dyskiem albo bazą danych. Czy zatem w tej sytuacji można w ogóle mówić o jakiejkolwiek różnicy między naturalną inteligencją a inteligencją sztuczną? Czym się różnią na gruncie tego hakowania?
reżyseria: Rupert Sanders
scenariusz: Jamie Moss, Jonathan Herman, William Wheeler
w rolach głównych: Scarlett Johansson, Takeshi Kitano, Pilou Asbaek, Juliette Binoche, Michael Pitt, Danusia Samal
"Life" czyli coś się wam przykleiło do statku kosmicznego ***
reżyseria: Daniel Espinosa
scenariusz: Rhett Reese, Paul Wernick
w rolach głównych: Jack Gyllenhaal, Rebecca Ferguson, Ryan Reynolds, Ariyon Bakare, Olga Dychowicznaja, Hiroyuki Sanada
Czasami zastanawiam się nad tą obsesją na punkcie życia na innych planetach, która zaczęła się wraz z odkryciem rzekomych kanałów na Marsie. Wtedy ludzie autentycznie się bali. Dzisiaj idziemy do kina, by obejrzeć inwazję obcych i jednocześnie poskubać popcorn.
Wizje ataku przybyszów na Ziemię - także filmowe - nie są już brane poważne. Ten nurt kina science-fiction to rodzaj uśpionej komedii, której robienie serio kończy się tak, jak skończyła się "Wojna światów" Stevena Spielberga. Mam wrażenie, że im bardziej oddalamy się od Ziemi, im bliżej być może jesteśmy rzeczywistego odkrycia śladów życia na innych planetach, tym mniej w tym wszystkim strachu. Dzisiaj straszyć widzów kosmitami to nonsens. To już nie działa.
Daniel Espinosa zdecydował się na film, w którym istotą rzeczy nie jest jedynie zagrożenie dla samej załogi statku kosmicznego, ale ewentualne konsekwencje związane z przywiezieniem czegoś tam strasznego z kosmosu na Ziemię. To łączy kosmiczny dreszczowiec z filmem epidemicznym. Trzeba przyznać, że przedstawienie inwazji obcych jako epidemii to koncepcja dość młoda, ale i tak już mocno zużyta. Koncepcja opierająca się na przekonaniu, że istoty pozaziemskie (o ile istnieją) niekoniecznie muszą mieć macki czy czułki, mogą stanowić twory czy formy życia wykraczające poza naszą zdolność pojmowania, wymykające się standardowej definicji życia tak, jak chociażby wymykają się jej wirusy. Dzisiejsi kosmici są groźnie nie dlatego, że mają machiny kroczące i lepszą broń, ale dlatego że stanowią zagrożenie iście medyczne. To wizja możliwej dżumy współczesności, przed którą strach kołacze w ludziach od średniowiecza, a dziś przybiera szczególne formy - żyjemy wszak w świecie toksycznym, w którym przerażenie budzi nie jednostkowe zdarzenie czy katastrofa, ale ich masowość. W tym kontekście astronauci mają być jedynie - za przeproszeniem - szczurami noszącymi zakażone pchły.
"Małżeńskie porachunki" czyli Marcin Dorociński od razu wiedział, że trzeba się napić ****
reżyseria: Ole Borndedal
scenariusz: Ole Bornedal
w rolach głównych: Ulrich Thomsen, Nicolas Bro, Mia Lyhne, Lene Maria Christensen, Marcin Dorociński, Gwen Taylor
"Włoski dla początkujących" (och, jakże był raz jeszcze go obejrzał!), albo "Zakochani widzą słonie", czy też "Jabłko Adama", a także "Komuna", wreszcie "Bracia" Susaane Bier, który stanowił inspirację dla hollywoodzkiego dzieła z Natalie Portman i Jackiem Gyllenhaalem - zastanawiam się, czy duńskie kino kiedykolwiek mnie zawiodło. Tak, wiem - mówienie o jakimś jednolitym kinie z jednego kraju jest nieporozumieniem (czymże jest np. kino polskie? jak je zdefiniować?), jednakże twierdzę, iż istnieją pewne wyznaczniki narodowego stylu robienia filmów, po których można bez trudu rozpoznać flagę, podać stolicę, najważniejsza pasma górskie i ustrój polityczny.
Ma to chyba związek z cechami narodowymi, które wprost przekładają się na ekran. Z tego pewnie powodu czeskie komedie zawsze będą gorzkie, a polskie... sam nie wiem.
W "Małżeńskich porachunkach" dwie niewiasty o imionach Ingrid i Gritt powiadają wynajętej płatnej zabójczyni z Wielkiej Brytanii, iż właściwie morderstwo, o którym myślą powinno być bardziej... w skandynawskim stylu.
- Czyli mroczne i nijakie? - powiada wówczas owa morderczyni, czytając duńskie poczucie humoru jak księgę z kawałami.
To nie był jedyny moment "Małżeńskich porachunków", podczas którego parsknąłem. Istotą tego filmu jest bowiem cyrkowa żonglerka stereotypami. Co więcej - nie tylko stereotypami na temat Szwedów, Polaków, Rosjan, Brytyjczyków czy muzułmańskich imigrantów, ale także, a chyba przede wszystkim na temat Duńczyków.
Co sprawia, że już chyba wiem, dlaczego duńskie kino nigdy mnie nie zawiodło i którą narodową cechą mogę je scharakteryzować. Tą cechą jest dystans.
"Azyl" czyli do pogawędek o zwierzętach doszła historia o ludziach ****
reżyseria: Niki Caro
scenariusz: Angela Workman
w rolach głównych: Jessica Chastain, Johan Heldenbergh, Daniel Brühl, Efrat Dor, Shira Haas
Przez wiele lat wydawało mi się, że to ja wiele zawdzięczam Janowi Żabińskiemu. To w końcu od niego tak wiele dowiedziałem się o zwierzętach. Dopiero z czasem dotarło, że w porównaniu z tymi, których ocalił, ja nie zawdzięczam mu nic.
Nie byłem do końca pewien po zwiastunie, czy nowozelandzka reżyser Niki Caro ("Jeździec wielorybów") zachowa w swym filmie nazwiska Jana i Antoniny Żabińskich, zachowa scenerię warszawskiego zoo i wszystkie fakty związane z ukrywaniem przez nich Żydów na terenie ogrodu. Czy będzie trzymała się faktów, czy też zrobi swoją wersję, luźno jedynie opartą na prawdziwych zdarzeniach? Dla kobiety z dalekiej Nowej Zelandii to przecież mogła być historia poruszająca, ale jednak abstrakcyjna. Wielokrotnie zdarza się, że w filmie autentyczni bohaterowie stają się postaciami fikcyjnymi, a ich historia - parafrazą. Żabińscy mogli łatwo stać się państwem Nowak, Kowalski, Smith albo Ktokolwiek, niezależnie od tego, że dzieło to powstało na podstawie książki Diane Ackerman, a ona w swym opisie była konkretna. To Jan i Antonina Żabińscy otrzymali medal Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata za uratowanie około 300 Żydów, przetrzymywanych w czasie wojny w opuszczonych budynkach i na wybiegach zrujnowanego zoo w Warszawie, a Diane Ackerman to opisała.
Dlatego tak bardzo bałem się, że w "Azylu" nazwisko Żabińskich zostanie zastąpione jakimś substytutem, a historia stanie się uniwersalna, a nie konkretna. Na szczęście tak się nie stało. "Azyl" jest opowieścią właśnie o nich, o ich zoo i o tym, co zrobili w czasie wojny. Bardzo precyzyjną, trzymająca się faktów, uwzględniającą wszelkie detale. I bardzo mnie zawstydzającą.
"Amok" czyli doskonałość morderstwa wcale nie jest doskonała ***
reżyseria: Katarzyna Adamik
scenariusz: Richard Karpala
w rolach głównych: Mateusz Kościukiewicz, Łukasz Simlat, Zofia Wichłacz, Zbigniew Stryj, Mirosław Haniszewski
Zdaję sobie sprawę z tego, że nakręcenie zwykłego kryminału na temat 'Amoku' nie wchodziło w grę, ale Katarzyna Adamik dała nam fantasmagorię w miejsce solidnego dreszczowca.
S
prawa "Amoku" to jedna z najciekawszych i najbardziej tajemniczych historii poszlakowych w dziejach Polski. Być może zresztą nie tylko jej historii, bo tego typu sprawa nadawałaby się na film pod każda szerokością geograficzną. Na znakomity film, w którym sama próba rozwiązania tej zagadki byłaby pasjonująca.
Zastanawiam się bowiem, czy historia Krystiana Bali i jego książki "Amok" zawiera w sobie coś bardziej interesującego niż samo jej rozwiązanie. Niż poszlaki (bo przecież nie dowody), czy skazany za morderstwo pisarz rzeczywiście go dokonał.
Zdaniem Katarzyny Adamik, owszem. Realizując "Amok", postanowiła nie skupiać się aż tak bardzo na tego typu rozterkach. Uznała, że lepiej będzie stworzyć pewną impresję psychologiczną.
"Piękna i Bestia" czyli liczy się wnętrze - to największy z mitów ****
reżyseria: Bill Condon
scenariusz: Stephen Chbosky, Evan Spiliotopoulos
w rolach głównych: Emma Watson, Dan Stevens, Luke Evans, Kevin Kline, Ewan McGregor, Stanley Tucci, Emma Thompson
w polskiej wersji: Olga Kalicka, Kamil Kula, Damian Aleksander, Krzysztof Dracz, Jacek Bończyk, Danuta Stenka, Marian Opania
Disney się rozpędza - przenosi na ekran w wersji aktorskiej swoje kolejne hity animowane sprzed lat. Zupełnie jakby chciałby mi powiedzieć, że właściwie całe życie na to czekał, a animacje tworzył, bo nie miał dawniej możliwości technicznych na nic innego. Trochę mi przez to smutno.
Walt Disney nobilitował animację do roli kinowych hitów pełnometrażowych, wyniósł na poziom sztuki. Najpierw "Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków" w 1937 roku, następnie "Pinokio" w 1940 roku, później "Dumbo", "Bambi", "Alicja w krainie czarów", "Piotruś Pan"... Disney stworzył ze znanych nam wszystkich bajek perełki filmowe, diamenty animacji. Ponadczasowe i nie starzejące się zupełnie.
W ostatniej dekadzie Walt Disney zaczął eksperymentować i proponować widzom swoje klasyczne filmy animowane w wersji aktorskiej. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Spodobała się "Alicja w krainie czarów", podobnie "Kopciuszek", świetnie wypadła "Czarownica" (czyli wersja opowieści o Śpiącej Królewnie), wreszcie w zeszłym roku obejrzeliśmy "Księgę dżungli". Przyznaję, także zwalającą z nóg, głównie dlatego, że Disney przy realizacji filmu sięgnął po najwspanialsze osiągnięcia techniczne. Właściwie cały czas pozostał w świecie animacji, ale tym razem już innej niż wtedy, gdy kreślarze rysowali na celofanie kolejne fazy ruchu księżniczek, czarownic, jelonków i słoników.
Sukces tego typu produkcji sprawił, że Walt Disney zamierza iść dalej. Uznał, że nie ma lepszego pomysłu niż proponowanie ludziom filmów i historii, które doskonale znają, tyle że opowiedzianych raz jeszcze. Czyż nie na tym polega opowiadanie baśni? Czyż nie do tego sprowadza się ich wiekowy żywot? Babcie opowiadały je przed snem wnuczętom, one opowiadały je swoim - wciąż i wciąż to samo.
"Chata" czyli nie tak to wszystko sobie wyobrażałem ***
reżyseria: Stuart Hazeldine
scenariusz: John Fusco, Andrew Lanham, Destin Daniel Cretton
w rolach głównych: Sam Worthington, Octavia Spencer, Graham Greene, Avraham Avis Alush, Sumire Matsubara, Radha Mitchell
Zaproszenie widza do rozmowy o Bogu jest dość trudne, bo poza kościołami mało kto rozmawia na ten temat na serio. W kinie również. Nie przypominam sobie, aby udało się stworzyć na dużym ekranie taki boski wizerunek, bym nie poczuł zakłopotania. Najczęściej trzeba sięgać albo po metafory, albo po przymrużenie oka i humor (Morgan Freeman w filmie 'Bruce Wszechmogący'), albo jakieś inne formy obejścia tematu, niewywołujące skrępowania.
w naszym przedstawianiu Boga jest sporo tandeciarstwa. Kiczowate są obrazy i rysunki, kiczem zalatują także kościelne pieśni. Niedawno usłyszałem na przykład o Chrystusie:
'Rozpięty na ramionach, jak sokół na niebie...'
Aż trudno nie złamać trzeciego przykazania, no naprawdę... Litości!
Rozumiem to, bo owa tandeta jest efektem braku zdolności abstrakcyjnego myślenia. Wszak czytamy w pierwszym liście do Koryntian: 'Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują'. Słowem, żadne ludzkie schematy myślenia nie są w stanie objąć rozmiarów owej nagrody.
Wszelkie próby przedstawienia niebiańskiego życia jako ziemskiej sielanki skazane są na porażkę, skazane są na taki właśnie kicz. Podobnie jak wyobrażamy sobie i przedstawiamy ewentualne życie na innych planetach, posługując się znanymi nam z Ziemi wzorcami, tak też w tym wypadku ludzka wyobraźnia ma swoje ramy, choć właśnie mieć ich nie powinna.
Dostajemy zatem w 'Chacie' obraz fatalnie stereotypiczny. Obraz rajskiego ogrodu, w którym kwiecie wypiera śnieg, ptaszyna kwili, jeżyki spacerują po trawie, sarenki tulą się do siebie, a szczęście zbawionych dusz polega na radosnym bieganiu po łące. Nic tylko chwycić się za ręce i boso zasuwać po rosie. To jest arkadia tak zdziecinniała i tak infantylna w swym wymiarze, że stąd wysnuwam wniosek o pozorach, jakie w 'Chacie' stworzył jedynie Stuart Hazeldine zamiast istotnego nowatorstwa.
ocena: 3
Kong
8 z 12
"Kong. Wyspa Czaszki" czyli Bestia pozostała bez Pięknej ****
'Kong. Wyspa Czaszki' (Kong: Skull Island)
reżyseria: Jordan Vogt-Roberts
scenariusz: Max Borenstein, Dan Gilroy, Derek Connolly
w rolach głównych: Tom Hiddleston, Samuel L. Jackson, Brie Larson, John C. Reilly, John Goodman
Opowieść o kilkunastometrowej małpie siejącej grozę na ulicach Nowego Jorku i wśród mieszkańców Wyspy Czaszki sprawia wrażenie thrillera z udziałem przerażającej Bestii. Tak naprawdę jednak zawsze była historią miłosną, w której Bestię równoważy Piękna. Jordan Vogt-Roberts o tym zapomniał.
Nie ma King Konga bez wielkiego miasta i ogromnego budynku. Nie ma go też bez dziewczyny.
Amerykański reżyser Jordan Vogt-Roberts zrealizował film, w którym oba te fundamenty wysadził w powietrze. Jego Kong nie opiera się na żadnym z nich. Opiera się za to na mozaice współczesnego kina na przestrzeni niedużej, acz niesamowitej Wyspy Czaszki.
Mam wrażenie, że Jordan Vogt-Roberts doszedł do wnioski, że możliwości techniczne współczesnego kina - nawet w porównaniu z tymi, które miał Peter Jackson dwanaście lat temu - są na tyle duże, że powinny służyć przede wszystkim rozrywce. Jego 'Kong' jest zatem przede wszystkim popisem realizacyjnym, który z pewnością przejdzie do historia kina wieloma niezwykłymi ujęciami.
ocena: 4
Agnieszki Holland
9 z 12
"Pokot" czyli czyńcie sobie Ziemię poddaną ****
reżyseria: Agnieszka Holland
scenariusz: Agnieszka Holland, Olga Tokarczuk
w rolach głównych: Agnieszka Mandat, Wiktor Zborowski, Jakub Gierszał, Patricia Volny, Borys Szyc, Andrzej Grabowski, Miroslav Krobot
- Nie spodziewałam się, że ten film i ta tematyka znajdzie się w samym środku ideologicznej wojny - powiedziała o 'Pokocie' Agnieszka Holland podczas środowego pokazu przedpremierowego w Poznaniu, w kinie Helios. To rzadka sytuacja, bowiem film został pokazany poznańskiej publiczności zaraz po tym, jak dostał Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie.
Dostał go za innowacyjność, na której Agnieszce Holland szczególnie zależało. Swój film nazywa często patchworkiem, czyli poskładanym z różnych kawałków, form i pomysłów. Nazywa go też emocjonalnym rollercoasterem, który ma wytrącić widza ze strefy bezpieczeństwa.
Nie wiem, na ile przerysowania były zamiarem Agnieszki Holland, zwiększającym owo wytrącenie widza ze strefy komfortu, a na ile wyszły tak jakoś w trakcie filmu, ale jest ich tu sporo. Przerysowania realizacyjne, bynajmniej nie tematyczne, aczkolwiek dobrze wiemy, że przedstawienie tu wszelkiej polującej władzy, łącznie z tą kościelną (a może właśnie przede wszystkim z jej powodu) sprawiło, że niektórzy komentatorzy nazwali film 'antychrześcijańskim' albo 'łopatologicznym'.
Nie uważam, by Agnieszka Holland szła na skróty, natomiast bez wątpienia jasno i twardo trzyma się obranej ścieżki. Wie, co chce powiedzieć. Szyjąc film z patchworkowych kawałków, ma obok wzór sukienki, która ma powstać. I ostatecznie powstaje, wedle scenariusza Olgi Tokarczuk i jej książki o - przyznam szczerze - bardzo pretensjonalnym tytule 'Prowadź swój pług przez kości umarłych'. Tytule pretensjonalnym, ale książki imponującej, także z tego powodu, że udało się jej znaleźć takie obszary, które dotąd pługiem były nietknięte.
Gdy oglądałem 'Pokot', mniej zastanawiałem się nad niedostatkami i manieryzmem tego filmu, a bardziej nad jego oryginalnością. Tutaj przyznać muszę pani Holland rację - jest innowacyjny, jest zupełnie nowy. Nie dlatego jednak, że tak sprawnie wymieszał konstrukcyjnie thriller z przypowieścią obyczajową, ekologiczny western z manifestem empatii. Przede wszystkim dlatego, że dotknął sfer nieznanych, wdarł się na terra incognita, jaką jest społeczny i emocjonalny wymiar polowań, by tam odnaleźć tematykę ważną.
w rolach głównych: Will Arnett, Zach Galifianakis, Rosario Dawson, Michael Cera, Ralph Fiennes, Mariah Carey
w polskiej wersji: Krzysztof Banaszyk, Waldemar Barwiński, Ewa Prus, Józef Pawłowski, Marek Barbasiewicz
Tym tekstem prawdopodobnie całkowicie skompromituję się w Państwa oczach. Liczę się z tym, ale o 'Lego Batmanie' muszę jednak napisać.
To historia pełna nie tylko solidnego humoru, ale także parodystycznych klimatów o takim zabarwieniu, że łapałem się na tym, iż brakowało mi czegoś takiego w oryginalnym 'Batmanie'. Wyobrażałem sobie, co stałoby się, gdyby Michael Keaton, George Clooney, Val Kilmer, Christian Bale albo Ben Affleck rzeczywiście byli takimi Batmanami, jak ten klockowy.
Otóż to niemożliwe, aczkolwiek byłoby genialnie.
Po kilkudziesięciu latach eksploatacji mitów o superbohaterach doszliśmy do momentu, w których skurczyły się tej tematyce pokłady terra incognita. Doszliśmy do etapu wielkiego uszczegółowienia, w którym powstają filmy zupełnie na serio zajmujące się analizą psychologiczną facetów w pelerynach i rajtuzach, traktujące gości pokąsanych przez pająki na równi z największymi postaciami literatury. Piszemy, czy też kręcimy o tych przebierańcach rozprawki, prace doktorskie, eseje, jakieś przemyślenia na poważnych serwisach informacyjnych. Łączymy ich z terroryzmem, bieżącą polityką, łokciami rozpychamy dla nich współczesną kulturę, by poszukać miejsca dla ananasów w rajtkach. Gdzieś nagle zniknęło wyjściowe założenie - że to tylko klockowe figurki, raczej zabawne niż poważne. Za ich maskami nie kryje się nikt prawdziwy, nigdy nie krył.
w rolach głównych: Emma Stone, Ryan Gosling, John Legend, JK Simmons
Z całą pewnością Emma Stone to fenomen. A 'La La Land' jest na to kolejnym dowodem. Powiedziałbym, że miażdżącym, bo raz jeszcze ta aktorka pojawiła się w filmie, który wywróciła do góry nogami.
Przecież ten nagrodzony niedawno Złotym Globem to musical. A musical opiera się na piosenkach. Powiem więcej, w wypadku wielu filmów muzycznych sama fabuła schodzi w cień, by zrobić miejsce muzyce. To filmy, które opowiadają zdarzenia głównie przy jej pomocy i które lansują przeboje, nucone później przez widzów. Musical pozostaje rodzajem filmowej rewii.
W wypadku 'La La Land' jest jednak inaczej. Chociaż otwierająca scena tego filmu (nawiasem mówiąc - kapitalna!) sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z musicalem, z czasem okazuje się, że to nie do końca tak. I to właśnie z powodu Emmy Stone.
"Sztuka kochania" czyli porozmawiajmy głośno o tym... no wiecie *****
Motto:
'Nie ma kobiet zimnych. Są tylko kobiety nierozbudzone seksualnie'
(Michalina Wisłocka, 'Sztuka kochania')
reżyseria: Maria Sadowska
scenariusz: Krzysztof Rak
w rolach głównych: Magdalena Boczarska, Eryk Lubos, Piotr Adamczyk, Justyna Wasilewska, Karolina Gruszka, Jaśmina Polak
Dzisiaj nie mogę już jej znaleźć, bo też czasy się zmieniły i do uświadamiania przestały już służyć jedynie koleżanki z piaskownicy albo ukradkiem przeczytane strony. Dawniej jednak, przez całe lata 'Sztuka kochania' Michaliny Wisłockiej stała u mnie na półce z książkami, jak chyba w każdym polskim domu. Stała niczym owoc zakazany, pełen informacji i przemyśleń najbardziej intrygujących. Pełna charakterystycznych rysunków, których nie zapomni nikt, kto kiedykolwiek miał ją w rękach.
Nawet pamiętam, w którym dokładnie miejscu na półce należało jej szukać.
Maria Sadowska - którą wielu zna pewnie raczej z działalności muzycznej i zasiadania w jury programu 'Voice of Poland', a nie reżyserii filmowej, którą też się para od lat - zrobiła film, którego osią nie są jedynie kłopoty z wydaniem kontrowersyjnej (ale tylko z pruderyjnego punktu widzenia) książki, ale sama Michalina Wisłocka.
Tę rolę Maria Sadowska powierzyła Magdalenie Boczarskiej, co było zabiegiem dość ryzykownym. Nie miała ona bowiem dotąd żadnych godnych uwagi ról na koncie. Nawet jej występ w słynnej 'Różyczce' aż tak znowu powalający nie był, by ogłosić ją gwiazdą polskiego kina. Owszem, dostała za niego Magdalena Boczarska nagrodę Złotych Lwów, ale ta rola to jednak nic w porównaniu z tym, co pokazała w 'Sztuce kochania'.
Michalina Wisłocka jest bowiem w jej wykonaniu doprawdy gigantyczna. To już nie tylko rola życia Magdalenay Boczarskiej, pełen pokaz jej umiejętności, które dotąd nie znalazły dostatecznego ujścia. To także - bez wahania to powiem - jedna z ciekawszych i istotniejszych ról w całej historii polskiego kina. Rola nie tylko brawurowa (choć ani trochę nie przeszarżowana, o co byłoby przecież dość łatwo), ale bardzo charakterystyczna, rozpoznawalna, stanowiąca rodzaj filmowego stempla, którym można będzie się teraz posługiwać. Po takim zagraniu Michaliny Wisłockiej pozostaje tylko wstać i bić Magdalenie Boczarskiej brawo.
Wszystkie komentarze