Jest nas wielu, leniuszków, którym nie chce się oglądać filmów na komputerze, ani nawet pójść do kina. Takich, którym ktoś musi film puścić - o konkretnej godzinie, mobilizująca, żeby trzeba było włączyć i obejrzeć. Telewizja prowokuje leniuszków do obejrzenia filmów, na które pewnie bez niej nie mieliby czasu. Do czego interesującego sprowokuje nas w ten weekend?
Przygotowałem także zagadki, na które możecie Państwo odpowiedzieć i poszukać rozwiązań na końcu przeglądu.
REKLAMA
1 z 13
"Tajemnice lasu", czyli złe dobro i całkiem dobre zło
reżyseria: Rob Marshall
scenariusz: James Lapine
w rolach głównych: Meryl Streep, Emily Blunt, James Corden, Johnny Depp, Anna Kendrick
Dawno, dawno temu było tak - siadała babcia czy mama i zaczynała snuć baśń, w której zło było złem, dobro dobrem i to pierwsze nie miało najmniejszych szans zwyciężyć drugiego. Następnie podrośliśmy, poszliśmy na ?Gwiezdne wojny?, ale w nich w gruncie rzeczy dowiedzieliśmy się tego samego. Postaci z baśni właśnie dlatego są postaciami z baśni, że składają się albo z samego dobra, albo z jednolitego zła. Dlatego nie istnieją.
Dzisiaj, gdzieś mniej więcej od czasów ?Shreka?, a może nawet wcześniejszych można powiedzieć, że nie da się baśni opowiedzieć tak zwyczajnie. Normalnie. Bez udziwnień, parodii, odniesień do współczesności, przymknięcia oka czy nagłego zwrotu ku widzowi. Nie da się mniej więcej tak, jak nie robi się dzisiaj kina niemego, chyba że dla taniej zgrywy i Oscara, jak w wypadku ''Artysty''.
Baśń jest dzisiaj w filmie ekstrawagancją. Nie ma już formy wariacji, ale zmieniła się we własne lustrzane odbicie. Teraz nie dzieje się już ''dawno, dawno temu'', ale tu i teraz. A żaden książę nie przyjeżdża na białym koniu, ale gniadym, karym i na dodatek ochwaconym.
Potraficie wyobrazić sobie Czerwonego Kapturka, który paraduje nie w szkarłatnej kapocie ale w skórze zdartej z nieszczęsnego drapieżnika? Zgroza!
Znowu - powie ktoś. Znowu coś majstrują przy bajkach, robiąc z nich dziwadło miast zwyczajowego wykładu moralnego, które ma nauczyć dzieci, co dobre, co natomiast przeciwnie.
Tak, ale robią to ''Tajemnice lasu'' właśnie po to, by dojść do morału w istocie osobliwego. ''Uważajcie, czego uczycie dzieci. Przemyślcie to, czym je zarażacie i jakie baśnie dzisiaj dostają z waszych ust. Naprawdę uważajcie, także na to jak definiujecie dobro i zło''. Takiego morału nie ma w żadnej baśni i jest on na tyle ryzykowny, że można odnieść wrażenie, iż postaci z lasu same się w nim gubią. Niby wiedzą, którą dróżką iść przez puszczę, ale gdy przychodzi co do czego, gdy następują niespodziewane okoliczności, nagle wszystko się wali. Oczywista zasada ?Idź prosto, nie zbaczaj? przestaje być taka łatwa do zrealizowania. Zaczyna się relatywizm.
Może spróbujmy zagadkę z historii filmu. Pierwszym pełnometrażowym dziełem aktorskim Walta Disneya był film... propagandowy, na zlecenie wojska w 1943 roku. Pamiętacie Państwo, jaki nosił tytuł i o czym traktował? Odpowiedź na końcu przeglądu.
ocena: 4
emisja: sobota godz. 12.10 (HBO2)
materiały prasowe
2 z 13
"Zabójcy" czyli bum, bum Banderas, bang, bang Stallone
reżyseria: Richard Donner
scenariusz: Brian Helgeland, Andy Wachowski, Laurence (Lana) Wachowski
w rolach głównych: Sylvester Stallone, Antonio Banderas, Julianne Moore
Nim na ekrany kin wejdzie "Creed" i zobaczymy Sylvestra Stallone w sile wieku, jest okazja przypomnieć go sobie z czasów, gdy był królem ekranu. Nie tylko w Rambo i Rockym, ale także w takich filmach jak to bardzo sprawne i niezłe kino akcji. Pojedynek jeden na jednego z Antonio Banderasem z Julianne Moore jako sędzią. I jaśminem. Jak najbardziej!
Proszę też zwrócić uwagę na scenarzystów tego filmu z 1995 roku - Andy i wtedy jeszcze Laurence Wachowscy. Ci od "Matrixa", który - podobnie jak "Zabójców" - zrobili jeszcze jako bracia. Dzisiaj działają już jako rodzeństwo.
PS
Richard Donner, twórca "Zabójców", był w latach 70. reżyserem jednego z najpopularniejszych w Polsce seriali kryminalnych z USA. Pamiętacie Państwo, którego? Odpowiedź na końcu przeglądu.
ocena: 4
emisja: niedziela godz. 20 (TVN7)
materiały prasowe
3 z 13
"Wpuszczony w kanał" czyli to nie Tom Jones, babciu!
reżyseria: David Bowers, Sam Fell
scenariusz: Christopher Lloyd, Joe Keenan, William Davies, Dick Clement, Ian La Frenais
w polskim dubbingu: Jacek Bończyk, Edyta Olszówka, Andrzej Chudy, Krzysztof Stelmaszyk
Brytyjska wytwórnia Aardman Animations zapisała się na kartach filmu animowanego jako chyba najlepsi spece od plasteliny. "Uciekające kurczaki", "Wallace i Gromit: Klątwa królika", "Wściekłe gacie" czy też kultowy dla wielu "Baranek Shaun" - to najbardziej znane dzieci tego studia.
"Wpuszczony w kanał" z 2006 roku przeszedł nieco niezauważony, a szkoda, bo jest całkiem zabawny. Ma jednak pewną wadę - w odróżnieniu od poprzednich i następnych dzieł Aardman Animations, jest zrealizowany nie starą technika poklatkową, ale dzięki komputerowym trikom. To odebrało mu urok typowy dla wszystkich pozostałych plastelinowych filmów Aardmana.
Pozostała historyjka rodem z kanalizacji, styl i humor, w którym główną rolę odgrywać miały zdaje się ślimaki, ale ostatecznie najlepiej wypada chyba szczurza babcia czekająca do końca swych dni na Toma Jonesa - ikony popkultury i seksu z dawnych lat. Dzisiaj mało kto go pamięta, a kiedyś dziewczęta mdlały na dźwięk "What's New Pussycat?"
w rolach głównych: David Duchovny, Michell Forbes, Brad Pitt, Juliette Lewis
To już Francis Ford Coppola w "Ojcu chrzestnym" wykazał, że w micie założycielskim Ameryki, w którym musisz być kimś, obojętnie jak, ale kimś, mieści się także zbrodnia. U Dominica Seny fascynacja zbrodnią ma oblicza zgoła zaskakujące. Połączona intrygująco spójnie z kinem drogi, współgra z nim niczym w "Autostopowiczu", prowadzi do interesujących studiów ludzkiego zachowania.
"Kalifornia" to niezwykłe kino drogi, które więzi niczym w pułapce czworo bohaterów. Bardziej interesujący są ci, z drugiego planu. Brad Pitt, przykrywający czapką (sic!) Davida Duchovnego, starającego się wyjaśnić zagadki równie niemrawo jak w "Archiwum X" i niezwykle intrygująca Juliette Lewis. Kto wie, czy nie najbardziej w tym filmie. Ja wiem, że popaprańców gra się łatwiej, ale tych dwoje robi to szczególnie efektownie.
ocena: 4+
emisja: piątek godz. 23.35 (TV6)
materiały prasowe
5 z 13
"Kochaj albo żyć" czyli ki czort kazał Kolumbowi odkryć Amerykę
reżyseria: Sylwester Chęciński
scenariusz: Andrzej Mularczyk
w rolach głównych: Wacław Kowalski, Władysław Hańcza, Anna Dymna, Duchyll Martin Smith
Wśród wszystkich części trylogii Sylwestra Chęcińskiego (reżyser, który poza nią zrobił też "Wielkiego Szu" i "Rozmowy kontrolowane") o Kargulu i Pawlaku, ta ostatnia z 1977 roku jest chyba szczególnie interesująca. Odpowiada bowiem żywotnym interesom naszej ludowej ojczyzny, jakimi w czasach środkowego Gierka były kontakty ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej. Edward Gierek nawiązał stosunki, wpuścił do Polski pepsi colę, wysłał Iły-62 za ocean. Ameryka stała się bliższa siódmej gospodarki świata!
"Kochaj albo rzuć" to jednak nie tylko konfrontacja polsko-amerykańska w świetle zamiłowania obu krajów do tego, by być dużym. To przede wszystkim absolutny popis Wacława Kowalskiego i Władysława Hańczy, dwóch aktorów z innej półki, na której znajdują się tylko ci do filmów specjalnych.
Kolejnej, czwartej części opowieści o Kargulu i Pawlaku już nie było - Władysław Hańcza, jeden z najwspanialszych głosów tamtej epoki (polecam słuchowiska dla dzieci i audycje radiowe oraz dubbing filmowy), zmarł w listopadzie 1977 roku. Tuż po premierze "Kochaj albo rzuć".
PS
Amerykańska aktorka Duchyll Martin Smith, która gra tu nieślubną córkę brata Pawlaka, Johna, była zawodniczką uprawiającą dość oryginalny sport. Jak on się nazywał? Odpowiedź na kocu przeglądu.
ocena: 4+
emisja: niedziela godz. 11.15 (TVP2)
materiały prasowe
6 z 13
''Bogowie'', czyli serce to jednak sługa
reżyseria: Łukasz Palkowski
scenariusz: Krzysztof Rak
w rolach głównych: Tomasz Kot, Piotr Głowacki, Szymon Piotr Warszawski, Jan Englert, Magdalena Czerwińska, Kinga Preis
W latach 80. Zbigniew Religa wiedział już, że przeszczepy serca są możliwe. Mało tego, wiedział że on potrafi je wykonać. Pozostawało pokonać bariery administracyjne, finansowe, wreszcie moralne. Dzisiaj, 30 lat po pierwszej w Polsce udanej operacji transplantacji serca coraz więcej osób jest gotowe odpowiedzieć "tak" na pytanie, czy w razie śmierci są gotowe oddać swoje organy bądź organy zmarłego bliskiego, by ratować innego człowieka. Wtedy jednak...
Film "Bogowie" pokazuje dość dobrze, jak ważne w tej kwestii jest zadanie odpowiedniego pytania. Jego brzmienie pozwala uświadomić, o czym my w wypadku przeszczepów tak naprawdę mówimy.
Na Zbigniewa Religę granego przez Tomasza Kota, który miota się po ekranie w niezwykłym tempie właśnie tak patrzę - jak na człowieka, który rozumie o czym tak naprawdę tu mówimy i o co w gruncie rzeczy w tym wszystkim chodzi. Zarazem nie rozumie, dlaczego nie pojmują tego inni. Dlatego się spieszy, dlatego tempo staje się tu chwilami szaleńcze.
Gdy psuje się serce, trzeba się przecież spieszyć.
W Polsce pierwszego przeszczepu serca próbowano dokonać już w 1969 roku. Nie udał się wówczas. Pamiętacie Państwo, kto wówczas operował? Był to pewien lekarz pracujący swego czasu także w szpitalu im. Józefa Strusia w Poznaniu. Odpowiedź na końcu przeglądu.
ocena: 5
emisja: piątek godz. 12.25 (HBO)
materiały prasowe
7 z 13
"Dureń" czyli opowieść o prawdziwym człowieku
reżyseria: Jurij Bykow
scenariusz: Jurij Bykow
w rolach głównych: Artiom Bystrow, Natalia Surkowa, Boris Niewzorow, Aleksandr Korszunow
Rosyjskie kino ma niekiedy braki warsztatowe, jest robione jakby bez nadmiernej dbałości o takie drobiazgi, a jednak ma w sobie siłę, która powoduje że człowiek zostaje zupełnie przez nie przeorany i zamieniony w mielonkę...
Zaraz, zaraz, co ja chrzanię? Jakie ''kino rosyjskie''? Przecież ''Dureń'' Jurija Bykowa to już nie po prostu kino, ale Rosja jako taka. To ona potrafi przeorać człowieka. Ja, wielki zwolennik abstrakcyjności kina, oderwania go od rzeczywistości i tworzenia z niego wyraźnej alternatywy życia, w przypadku Rosji muszę zakrzyknąć - to już nie jest alternatywa! Przerażające, ale już nie.
Kino takie jak ?Dureń? jest na tyle dojrzałe i zaawansowane, że wychodzi już z etapu załamywania rąk nad tym, w jaką bestię może zmienić się człowiek, o ile tylko dostanie nieco władzy i bezkarności. Przechodzi na etap pokazania nie tyle zepsucia władzy, ale jej cynizmu właśnie. To jest już nie tylko władza zepsuta, to na dodatek władza owego zepsucia świadoma i w owym zepsuciu ostentacyjna.
Oglądamy bowiem Jurija Bykowa, a zupełnie jak byśmy czytali Czechowa czy Gogola, albo nawet ''Idiotę'' Dostojewskiego, gdzie jedynego sprawiedliwego mesjasza uznaje się za kretyna.
"Pluton" czyli dawno temu była sobie wojna wietnamska
reżyseria: Oliver Stone
scenariusz: Oliver Stone
w rolach głównych: Charlie Sheen, Tom Berenger, Willem Dafoe, Forest Whitaker
Dzisiaj wydaje mi się, że w moim postrzeganiu kina wojennego "Pluton" nie jest aż taki strasznie ważny. Ale to błąd. To zupełnie błędne myślenie. Raczyłem bowiem zapomnieć jak mnie ukształtował. Raczyłem zapomnieć, jakie zrobił na mnie wrażenie. Raczyłem zanurzyć się w tych wszystkich "Szeregowcach Ryanach" czy "Furiach", które dzisiaj są kinem wojennym wersji 2.0, coraz bardziej spychając "Pluton" w głąb dżungli.
Czy nie tak jednak dzieje się z traumami? Czy nie chce się wyprzeć z pamięci czegoś, co nie daje spokoju?
Nawet gdy teraz po raz któryś oglądam lądowanie w Normandii w "Szeregowcu Ryanie", podświadomie wiem, że zaczęło się wszystko od "Plutonu". To wtedy w mojej głowie nastolatka skończyli się "Czterej pancerni", skończył się "pies", a zaczęło patrzenie na kino jako narzędzie penetrujące głowę znacznie mocniej niż mi się zdawało.
Nie wiem, czy "Pluton" nie znosi próby czasu - może i nie znosi. Ale bez niego nie byłoby takiego kina wojennego, jakie się dzisiaj robi i jakie dzisiaj obowiązuje. To tutaj Oliver Stone, którego wojna w ogóle, a wojna wietnamska w szczególności intrygowały od zawsze, dobrał się do niej z całą brutalnością i szczerością, korzystając ze wszystkich narzędzi jakie daje mu kino - obrazu, scen, zdjęć, muzyki.
"Żółty szalik" czyli trzeba się w życiu trzymać czegoś barwnego
reżyseria: Janusz Morgestern
scenariusz: Jerzy Pilch
w rolach głównych: Janusz Gajos, Krystyna Janda, Danuta Szaflarska, Joanna Sienkiewicz
Wśród wszystkich polskich filmów o piciu są pretensjonalne nie do wytrzymania, jak "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Są też takie surrealistyczne, jak "Pod Mocnym Aniołem" - najbardziej kompleksowy chyba film o żołądkowej gorzkiej kupionej znów w nocnym. Zresztą także pod wpływem prozy Jerzego Pilcha, jak "Żółty szalik".
"Żółty szalik" tak kompleksowy nie jest. Nie wgryza się w butelkę wódki zębiskami, nie wbija pazurami i nie wychłeptuje jej całej jak w swym filmie Wojciech Smarzowski. Nie stara się w grubym denku flachy obejrzeć świata całego, który bez wódki jest przecież nie do wytrzymania, a jedynie jego fragment. Nieduży, od jednego krańca szalika do drugiego. Wystarczy jednak, byśmy mieli kaca przez cały następny dzień.
"Żółty szalik" to bowiem picie, jakiego w polskim kinie nie było i pewnie nie będzie. Tak pić może tylko Janusz Gajos do Jerzego Pilcha i Janusza Morgensterna. Ze scenami, które nie porażają swą drastycznością i obrzydliwością, jak u Wojciecha Smarzowskiego, ale i tak są doniosłe. Nie taplają się w błocie, a i tak nie pozwalają się podnieść. Janusz Gajos pije bowiem tak, jak nikt nie chciałby nigdy pić. A wielu pija.
ocena: 5+
emisja: sobota godz. 16 (Kino Polska)
IMPERIAL CINEPIX
10 z 13
"Birdman", czyli film tak prawdziwy, że aż znakomity
reżyseria: Alejandro Gonzalez Inarritu
scenariusz: Alejandro Gonzalez Inarritu, Nicolas Giacobone, Alexander Dineralis, Armando Bo
w rolach głównych: Michael Keaton, Edward Norton, Emma Stone, Naomi Watts, Andrea Riseborough, Zach Galifianakis
Kiedy zakładałem bloga, zapytałem pewnej poznańskiej blogerki jak się go pisze. A ona odrzekła: ''Najważniejsza jest szczerość. Na blogu ludzie chcą przeczytać, co myślisz i co ci się przydarzyło. Nawet jeśli to myśli głupie i niepoukładane, trzeba je wyrazić.''
Szczerość? Przyznać się publicznie do egzaltacji albo właśnie przeciwnie, do emocjonalnej impotencji? Tak przy wszystkich? Wzdychać za czymś, co u innych wywoła jedynie uśmieszek politowania, a krzywić się z kolei na coś innego, co reszta ceni i poważa? Nie wydawało mi się to sprawą prostą, bo każdy ekshibicjonizm wywołuje poważne konsekwencje.
Szczerość... myślę, że ona jest tu słowem kluczowym także w kontekście ''Birdmana''. Dzieło meksykańskiego reżysera Alejandro Gonzaleza Inarritu (za wizytówkę niech wystarczą tytuły ''Amores perros'' czy ''21 gramów''), znanego jako El Negro, albo "Meksykański Tarantino", ma w sobie niezwykły dar wejścia z kamerą tam, gdzie mało kto dotąd docierał. I dosłownie, i w przenośni. Dosłownie, gdyż same zdjęcia w ''Birdmanie'' są perełką i to mimo tego, iż nie należą do specjalnie efektownych. Nie impet tych zdjęć, ale właśnie ich subtelność decydują o jakości.
"Birdman" jest bowiem perfekcyjnie znakomity właśnie w swej niezwykłej szczerości wobec widza. Przez te zdjęcia sprawia wrażenie niedyskretnego, bo zdradzającego kulisy, ale po jego obejrzeniu człowiek dochodzi do wniosku, że w gruncie rzeczy nie ma i nie było powodów, by w kontekście takiego filmu mówić o dyskrecji. - Wszędzie jestem bowiem nienaturalny i nieszczery, ale akurat nie ma scenie - powiada Edward Norton, który w gruncie rzeczy mógłby w tym filmie zagrać samego siebie (a może gra?), podobnie jak i Michael Keaton mógłby wcielić się we własną, pokrytą jeszcze resztkami piór Birdmana skórę. Czy to nie on przecież wyrósł na roli w "Batmanie", by z niej następnie zrezygnować w imię nie wiadomo właściwie czego?
Jest w "Birdmanie" sporo o granicach aktorstwa rozumianego właśnie jako szczerość, ale taka permanentna - wobec widza i odbiorcy, ale i wobec siebie samego. Oznacza ona wtedy konieczność odpowiedzi na kilka ważnych pytań, na które odpowiedzieć trudno, albo wręcz się nie da, z pytaniem o to, co ja właściwie w życiu robię i czy to ma jakąkolwiek wartość, na czele. Przy czym od razu nasuwa się pytanie pogłębiające - a owa "wartość", czym ona właściwie jest? Czym jest wartość twórczości, w której widzieć chce się sztukę, czyli coś jakościowego?
A czy wiecie Państwo, jakiego superbohatera zagrał Michael Keaton, który wciela się tu w być może najlepszą w swym dorobku rolę Birdmana? Odpowiedź na końcu przeglądu.
ocena: 6
emisja: piątek godz. 20 (Canal+)
materiały prasowe
11 z 13
''Interstellar", czyli zagina się zdolność postrzegania
reżyseria: Christopher Nolan
scenariusz: Christopher Nolan, Jonathan Nolan (to brat, gdyby ktoś nie kojarzył)
w rolach głównych: Matthew McConaughey, Anne Hatheway, Jessica Chastain, Michael Caine, Matt Damon, John Lithgow
Motto:
''Bo chociaż był władcą świata, nie był pewien, co robić dalej. Jednak z pewnością coś wymyśli''
(2001 Odyseja kosmiczna)
Napiszę teraz: ?ten film przekracza wszelkie granice? - co wtedy pomyślicie? Stwierdzenie, iż coś przekracza wszelkie granice nie kojarzy się chyba zbyt dobrze, ma pejoratywny wydźwięk. Czyż nie?
''Interstellar'' Christophera Nolana przekracza wszelkie granice, ale w żadnym wypadku nie jest to zarzut ani nic złego. Co najwyżej - olbrzymie ryzyko. Ono zawsze wiąże się z wkraczaniem na tereny, na które nikt dotąd nie dotarł. Matthew McConaughey (gdyby nie było okazji - nie gra źle, ale widziałem już jego lepsze występy na ekranie, to w końcu aktor o potencjale jak stąd do najbliższej galaktyki) powiada: - Nie jestem farmerem, jestem odkrywcą.
Co jak ulał pasuje do całego filmu Christophera Nolana, który pozostawia za sobą całą tę dotychczasową farmerską kinematografię i próbuje coś odkryć. Nie do końca wiemy jeszcze co, a mimo to rusza na taką wyprawę w ciemno.
Przypomniała mi się jedna z wypowiedzi tego reżysera podczas któregoś z wywiadów. Brzmiała ona: ''W dzisiejszych czasach widzowie są zbyt oswojeni z tym, co przynosi kino. A ja lubię zamieszać im w głowach.''
Wkleił Christopher Nolan w kosmiczną pustkę fragmenty jakby do siebie niepasujące, racjonalnie niespójne. Połączył pole kukurydzy z tunelem czasoprzestrzennym, piaskową burzę z gigantycznym tsunami, pokój dziewczynki z transcendencją i przód półki z książkami z siłami nadprzyrodzonymi z jego tyłu, wreszcie miesza w jednym kotle kosmiczną odyseję z rodzinnym melodramatem. Do skomplikowanych wzorów objaśniających możliwości ściągnięcia statku z innej galaktyki czy wręcz innego wymiaru dodał pean na cześć miłości, która jako jedyna w świecie jest w stanie pokonać czas i przestrzeń, pokonując rozum.
To wszystko spowodowało jedynie, że nie uzyskał ani naukowego traktatu, w którym widzowie zgubiliby się po godzinie (zaledwie jednej trzeciej tego filmu), ani paraintelektualnych bajdurzeń w stylu rodzeństwa Wachowskich, maskujących nimi to, że nie mają w gruncie rzeczy niczego sensownego do powiedzenia. Nie stworzył wreszcie kosmicznego dreszczowca i drugiego ''Apollo 13'', ani nie poprzestał na rozkoszowaniu się tym, co przestrzenne jak w ''Grawitacji''. Stworzył coś, co wielu nazwie niespójnym i niekonsekwentnym pomieszaniem stylów, dla mnie natomiast jest to jedyny sposób, aby przeprowadzić widza przez intelektualną czarną dziurę i wrócić stamtąd w jednym kawałku.
"Interstellar" jest filmem, który w sporej mierze oparł się na pewnej teorii czarnych dziur. Wiecie Państwo kto ją sformułował? Odpowiedź w recenzji albo na końcu przeglądu.
ocena: 6
emisja: sobota godz. 11.05 (HBO)
materiały prasowe
12 z 13
"Lot 93" czyli palce aż białe u dłoni
reżyseria: Paul Greengrass
scenariusz: Paul Greengrass
w rolach głównych: David Al Basche, Chip Zien, Omar Berdouni, Khalid Abdalla
Znam takich, którzy próbowali obejrzeć film Paula Greengrassa kilkukrotnie i nigdy im się nie udało. Za każdym razem bowiem napięcie, na jakie w nim napotykali było zbyt trudne do wytrzymania. To jest napięcie, które i ja dobrze pamiętam z kina, kiedy siedziałem w fotelu jak na szpilkach, z dłońmi zaciśniętymi na oparciu. Zaciskałem je tak, że aż bielały kostki i palce.
To, co zrobił Paul Greengrass z tą historią z 11 września 2001 roku jest arcydziełem. W trudnej sytuacji, w której każde ujęcie w swoim filmie musiał traktować z pietyzmem, gdyż z punktu widzenia rodzin ofiar lotu United 93 i wszystkich Amerykanów kręcił relikwię, postawił na paradokument. Stworzył zapis tych dramatycznych chwil, które wielu z nas pamięta z telewizji. Chwil chaosu, konsternacji i braku wiary co do tego, co pokazują nasze własne oczy. Nie poprzestał jednak na tym. Wszedł tam, gdzie wejść mogła jedynie wyobraźnia z jej najbardziej przerażającymi koszmarami. Na pokład samolotu, który chybił wyznaczonego celu, bo pasażerowie podjęli na jego pokładzie walkę z porywaczami.
Wtedy "Lot 93" przestaje być już paradokumentem pełnym szoku i niedowierzania. Staje się wówczas czymś znacznie więcej - niespotykaną, atawistyczną walką o przetrwanie. Na takim poziomie biologicznego instynktu samozachowawczego, jakiego nie znamy z codziennego życia i jaki nie sposób sobie już wyobrazić. Dopiero gdy się to zobaczy, dociera że taki atawizm w istocie istnieje.
Za każdym razem, gdy oglądam "Lot 93", przeżywam z pasażerami boeinga tę walkę raz jeszcze. I znów, i znów. Za każdym razem serce wali mi w pośpiechu i palce bieleją. Nie może być inaczej.
PS
Paul Greengrass w swym filmie odtworzył nie tylko wnętrze samolotu, ale układ siedzeń i miejsca, które w rzeczywistości zajmowali w nim poszczególni pasażerowie. A jaki to był samolot? Odpowiedź na końcu przeglądu, czyli już za chwilę.
ocena: 6
emisja: sobota godz. 14.05 (Ale Kino)
znak zapytania
13 z 13
Odpowiedzi na zagadki
1. Tym pierwszym aktorskim filmem Walta Disneya było "Victory Through Air Power", czyli "Zwycięstwo poprzez użycie sił powietrznych", sławiące udział amerykańskich bombowców w wojnie z Niemcami.
2. Ten serial Richarda Donnera to "Kojak" o łysym jak kolano policjancie (Telly Savalas), który rzucał palenie i dlatego wciąż sięgał po kuliste lizaki. Odtąd w Polsce nie nazywano ich inaczej jak kojakami.
4. Michael Keaton zagrał Batmana w wersjach Tima Burtona z przełomu lat 80. i 90. Potem zrezygnował
5. ''Interstellar'' opiera się na teorii, którą opracował Kip Thorne - zresztą konsultant tego filmu
6. Samolotem linii United Airlines, lot 93 z Newark do San Francisco był wąskokadłubowy Boeing 757
3. Ten sport to rollerball
4. Był to kardiochirurg Jan Moll, absolwent wydziału lekarskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdyż wówczas nie było jeszcze w Poznaniu osobnej Akademii Medycznej.
Wszystkie komentarze