Aż do schodów w sobotę. Aż na schody w niedzielę - kolejki do kina były w ostatni weekend bardzo długie. Drugi tydzień z rzędu! "Co się dzieje?" - pomyślałem. Jakiś bum na kino po Nowym Roku? Na to wygląda. I są powody, bo od początku 2016 roku mamy w repertuarach wiele bardzo dobrych filmów.
Postanowiłem zaproponować Państwu kilka z nich, ułożonych od najsłabszych - w mej ocenie - do najlepszych. Ewentualnie przestrzec przed gorszymi. Może się to Państwu przyda. Tylko proszę pamiętać - kolejki są długie!
REKLAMA
MONOLITH
1 z 13
''Słaba płeć?'' czyli nawet bezmiar alkoholu nic nie pomoże *
reżyseria: Krzysztof Lang
scenariusz: Hanna Węsierska, Wojciech Pałys, Katarzyna Gryga
w rolach głównych: Olga Bołądź, Piotr Głowacki, Marieta Żukowska, Katarzyna Figura, Piotr Adamczyk
Obecność tego filmu w zestawieniu to ponure, naprawdę bardzo posępne ostrzeżenie. Od razu na początek, żeby ktoś dobrze pomyślał co czyni, idąc na ten film - prawdopodobnie jeden z najgorszych w polskiej kinematografii XXI wieku. Ja byłem zwiadowcą, wysłanym w straceńczej misji rozpoznania filmu walką. Wracam okaleczony.
W tym filmie złe jest absolutnie wszystko. Nawet tytuł - trudno chyba wymyślić bardziej pretensjonalny. Jeszcze ten znak zapytania... litości! Źle to jest nakręcone, źle napisane, źle zagrane. Z taką stawką aktorów, z taką obsadą wyprodukować coś tak nieskończenie dennego to naprawdę sztuka. Bardziej karygodny jest jednak scenariusz, z którym każdy z twórców tego filmu winien mieć kontakt w życiu tylko dwa razy - pierwszy i ostatni.
Są takie filmy jak "Kac Wawa" czy "Wyjazd integracyjny", o których z gruntu wiemy, że będą fatalne. Że to celuloidowa tragedia z założenia. To rodzaj konwencji, z której zdajemy sobie sprawę. "Słaba płeć?" próbuje udawać, że ma scenariusz komromu (że jak???), sporo humoru (co??) i plejadę dobrych aktorów (to akurat prawda, pytanie co oni tu robią?). Próbuje nas wszystkich nabrać na to, że jest to jakieś kino. Przez to od "Kac Wawy" czy "Wyjazdu integracyjnego" jest po dwakroć gorsza.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino 51, Helios (Gniezno)
materiały prasowe
2 z 13
"Joy" czyli samowyżymający się schemat nie działa ***
reżyseria: David O. Russell
scenariusz: David O. Russell
w rolach głównych: Jennifer Lawrence, Robert De Niro, Bradley Cooper, Edgar Ramirez, Virginia Madsen
David O. Russell doszedł do wniosku, że "Poradnik pozytywnego myślenia" powinien mieć co pewien czas wznowienia. Tak aby się nie zdezaktualizował. Bo zawiera bardzo dobre i skuteczne receptury na kino, które się spodoba. I przyniesie wiele nagród. Szkoda z nich rezygnować.
Zrobił więc "Joy", w której Jennifer Lawrence raz jeszcze spotyka Bradleya Coopera w obecności Roberta De Niro, a wszystkie przeciwności da się pokonać, jeśli ma się w sobie dość uporu i przekonania. Dość siły.
Postawił na pewną rybę. Na dodatek z udziałem złotej rybki, jaką jest Jennifer Lawrence.
Kiedy usłyszałem pierwszy raz o tym, że moja królowa ekranu zagra Joy Mangano, która w 1990 roku wynalazła wspaniałego samowyżymającego się mopa, zaniemówiłem. Cóż może być ciekawego w takim wynalazku? - pomyślałem jak taki idiota, jakbym nie wiedział, że historie nawet bardziej banalnych wynalazków bywają niezwykle ciekawe. I że w gruncie zapewne nie o mopa tu chodzi, ale wszystko co z nim się wiązało. Trud i znój, by gospodyni domowa mopem się całe życie posługujące mogła wreszcie wydobyć się z przypisanej jej roli i zmienić przeznaczenie. Właśnie dzięki mopowi. Wciąż jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ta opowieść wygląda mi na miałką.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino 51, Rialto, Cinema Galeria Tęcza (Kalisz), Cinema (Leszno)
JAAP BUITENDIJK
3 z 13
''Most szpiegów'' czyli jaka zimna ta wojna ***
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Matt Charman, Joel Coen, Ethan Coen
w rolach głównych: Tom Hanks, Mark Rylance, Sebastian Koch, Alan Alda, Austin Stowell
Jeżeli jednostka, na dodatek taka jak Tom Hanks, ma czystością swych intencji rozbroić atomowe arsenały dwóch mocarstw, nie może być inaczej. Film musi się stać stereotypowy i nadzwyczajnie prosty. To dlatego Steven Spielberg rezygnuje w "Moście szpiegów" z wszelkich komplikacji, o które ów film aż się prosi. Mimo wszystko, to jednak szpiegowska intryga. Całkiem ciekawa, muszę przyznać i to - przyznaję - najciekawsza z punktu widzenia komunistycznej strategii negocjacyjnej. To, co próbują ugrać w tym filmie Amerykanie jest oczywiste. Znacznie bardziej interesujące są interesy bloku wschodniego i sposób ich załatwiania w dobrze nam znany sposób, przy wykorzystaniu "bratnich krajów". Bułgarami w swych interesach Związek Radziecki posługiwał się nie raz, nawet w sporcie - przeczytajcie chociażby to. Tutaj do gry wchodzi Niemiecka Republika Demokratyczna, zwłaszcza w osobie znanego z "Życia na podsłuchu" niemieckiego aktora Sebastiana Kocha. A wtedy robi się naprawdę ciekawie, bo całość staje się tym, czym zawsze była wojna szpiegów - grą. Próbą sił i nacisków, sprawdzaniem elastyczności stanowisk i tego, ile można przegiąć by nie pękły.
Kiedy Steven Spielberg zrobił "Monachium", otworzyłem oczy ze zdumienia. Zobaczyłem w nim bowiem reżysera, którym nigdy dotąd nie był. Reżysera, robiącego film demoniczny i niezwykle oryginalny. Bez uproszczeń, jakie dotąd stosował. Bez pardonu, jaki zawsze go charakteryzował. "Monachium" było inne, w pewnym konstrukcyjnym sensie wręcz fenomenalne. Teraz jednak wiem, że stanowiło po prostu dla Stevena Spielberga film niezwykle osobisty. Spielberg zawsze kręcił je o tym, co go osobiście dotyczy, ale akurat "Monachium" dotyczyło go szczególnie.
"Most szpiegów" już taki nie jest. Nie jest to kino szpiegowskie w stylu Tomasa Alfredsona. To klasyczne kino spielbergowskie, dość gładko rozdzielające mrok od światła. I tak jak lubię Spielberga i jego filmy, tak tutaj w sumie mi tego szkoda. Wychodzę bowiem z kina z przeświadczeniem, że dałoby się z tego filmu wyciągnąć znacznie więcej niż tylko lekcję historii i przypowieść o stojącym człowieku.
"Sekret w ich oczach" czyli Julia Roberts 13 lat później ****
reżyseria: Billy Ray
scenariusz: Billy Ray
w rolach głównych: Chiwetel Ejiofor, Julia Roberts, Nicole Kidman, Dean Norris, Alfred Molina
Już nawet nie o to chodzi, że Julia Roberts dobrze zagrała policjantkę, która traci zamordowaną córkę. Córkę, o której sama mówi "ona definiowała mnie jako osobę". Nie tylko w tym rzecz, choć kiedy widzę pozornie łatwą (z aktorskiego punktu widzenia, rzecz jasna) do zagrania scenę, w której dowiaduje się ona o stracie i rozpacza, to dopiero Julia Roberts pokazuje mi, jak niełatwe to jest do zagrania. Jakie to niszczące, wypalające, przenikające człowieka przez skórę, mięśnie aż po wnętrze kości, wyrywające duszę.
Zabrzmi to może idiotycznie, proszę wybaczyć, ale Julia Roberts rozpacza w sposób absolutnie niesamowity. Profesjonalny, ale i prawdziwy zarazem. Trzeba mieć wielki kunszt, by tak rozpaczać na ekranie.
''Sufrażystka'' czyli kobieto, ty puchu marny ****
reżyseria: Sarah Gavron
scenariusz: Abi Morgan
w rolach głównych: Carey Mulligan, Helena Bonham Carter, Ann-Marie Duff, Meryl Streep, Brendan Gleeson, Ben Whishaw
"Nie jestem ani gorsza, ani lepsza od pana" - mówi w filmie Sarah Gavron młoda sufrażystka grana przez Carey Mulligan, uzasadniając o co jej właściwie chodzi. Po czym dodaje uzasadnienie jeszcze bardziej dobitne: "Popieram to, bo uważam, że moje życie mogłoby być lepsze". Ta walka, którą oglądany w "Sufrażystce" nie jest bowiem żadną fanaberią czy ekstrawagancją. W niej idzie o życie, nie tylko jego jakość, ale wręcz o przetrwanie. To nie przypadek, że rzecz dotyczy zwykłej londyńskiej pralni, w której kobiety pracują więcej niż mężczyźni, ciężej niż mężczyźni i (nie muszę chyba dodawać) za mniejsze pieniądze niż mężczyźni. Przez całe lata kolejne pokolenia kobiet godziły się z tym losem, ale teraz protestują. Dlaczego? Bo dotarło do nich, że inaczej nie przetrwają.
Kobiety z filmu Sarah Gavron nie narażają się jedynie na obmowy, pośmiechiwania, kpiny czy lekceważenie, tak jak współczesne aktywistki. To, co jest siłą "Sufrażystki", to właśnie pokazanie ceny. Faktury, jaką życie wystawia za podążanie za podobnymi ideałami w czasach, gdy bycie idealistą oznaczało poświęcenie. Ta cena powoduje, że robi się z "Sufrażystki" film bardzo mocny, walący na odlew bez pardonu.
''Igrzyska śmierci. Kosogłos 2'' czyli gdy niewolnik zaczyna decydować ****
reżyseria: Francis Lawrence
scenariusz: Danny Strong, Peter Craig
w rolach głównych: Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson, Donald Sutherland, Julianne Moore, Woody Harrelson
W chwili, gdy terroryści wysadzają ładunki wybuchowe w Paryżu, gdy płonie Bliski Wschód, a bezpieczny nie jest żaden samolot, ani żaden stadion i nie wiadomo jak to wytłumaczyć nastolatkom, wkraczają ''Igrzyska śmierci''. I bez pardonu powiadają im: świat jest cyniczny.
Twórcy ''Igrzysk śmierci'', podobnie jak twórcy wielu innych kultowych i dzielonych na sztuki filmów, wychodzą z założenia, że to historia już tak popkulturowo mocna, że wszyscy z grubsza wiedzą, o co w niej chodzi. Nie trudzą się zatem, by robić jakieś streszczenia, by podawać co się dotąd wydarzyło. Ot, po prostu puszczają kolejny odcinek opowieści. Tym razem ostatni.
Umówmy się, z grona wszystkich filmów czy sag pokazywanych nastolatkom, ''Igrzyska śmierci'' są jednymi z najbrutalniejszych. I nie mam tu na myśli jedynie samego zabijania się, nawet masowych nalotów na cywilów, na kobiety i dzieci, które widzimy w tym filmie, a które jako żywo przypominają obrazki z codziennych dzienników telewizyjnych. Nie mam na myśli nawet samych igrzysk, jakby przeniesionych w czasie z epoki Spartakusa. Chodzi mi po głowie właśnie owa brutalność polityki, pokazana tu z całą mocą.
''Zupełnie Nowy Testament" czyli Bóg dla średnio zaawansowanych ****
reżyseria: Jaco Van Dormael
scenariusz: Jaco Van Dormael
w rolach głównych: Pili Groyne, Benoit Poelvoorde, Catherine Deneuve, Yolande Moreau
Bóg mieszka w Brukseli, jest wyjątkowo złośliwym draniem, spędzającym cały czas na wymyślaniu dla ludzi rozmaitych dolegliwości i drobnych, acz irytujących sprawek prawideł typu "sąsiednia kolejka zawsze porusza się wolniej". Ma żonę, córkę i wredny śmiech.
Obrazoburcze?
Otóż wiele na to wskazuje, a jednak nie! Belgijski reżyser Jaco Van Dormael zdołał stworzyć film dotykający spraw naprawdę ryzykownych, wprowadzający córkę Boga i sześciu dodatkowych apostołów, z których jeden jest seksualnym maniakiem, a jednak nie narusza ani uczuć religijnych, ani nawet nie zbliża się do takiej obrazy. Stąpa pewnie, w sposób niezwykle zabawny, zdystansowany, pogodny i konwencją swego filmu nawiązujący mocno do słynnej "Amelii".
Słowem - robi film nie o tym jaki to Bóg wredny, ale o nieobecności Boga w ludzkim życiu. Powołuje do życia apostołów, pisze testament, a jednak nie poucza i nie wygłasza kazań. Boskie dzieło odnajduje w najprostszych historiach, opowiedzianych na dodatek w sposób niezwykle ujmujący, bo z dziecięcego punktu widzenia. Dzieci zaś są specjalistami od szczegółów.
A to przecież diabeł tkwi w szczegółach, nie Bóg - prawda?
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino 51, Apollo, Charlie Monroe Malta
PALKA ROBERT
8 z 13
"Moje córki krowy" czyli póki masz się z kim kłócić *****
reżyseria: Kinga Dębska
scenariusz: Kinga Dębska
w rolach głównych: Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel, Małgorzata Niemirska, Marcin Dorociński, Łukasz Simlat, Maria Dębska
W samym środku filmowej dyskusji o tym, jak należy robić filmy o umieraniu i kresie tego, co kresu zdawało się nie mieć, do rozmowy zgłasza się Kinga Dębska i robi film zupełnie w tej sprawie nowy. I zaskakujący, choć najbardziej zaskakujące jest w nim to, że zaskakuje.
Zastanawiałem się, jakie określenie pasowałoby najlepiej do tego filmu. Pewnie użyłbym słowa "przeciętny", gdyby nie fakt, że ma ono określenie pejoratywne. Przeciętny, czyli nijaki, bezbarwny, średni taki.
"Moje córki krowy" tymczasem to film przeciętny, bo pokazuje sprawy nam przeciętne. Pospolite, codzienne i przez to niezwykle bieżące. Jego przeciętność oznacza, że dotyka kwestii uniwersalnych dla każdego. Prawd wszechstronnych.
Odejście bliskich, najczęściej rodziców. Któż z nas, przeciętnych, tego nie przeżył. Albo przeżyje. Doświadczy końca pewnego świata, który przez tyle lat zdawał się nie mieć końca. Takiego świata, którego ramy wyznaczali rodzice. Przeżyje zawalenie się go i redefinicję związanych z nim wartości. To jest właśnie największa uniwersalność tego typu filmu - dotyczy każdego.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino 51, Charlie Monroe Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piłą), Helios (Konin), Centrum (Kalisz), Cinema Galeria Tęcza (Kalisz), Cinema (Leszno), Komeda (Ostrów Wlkp.), Baszta (Środa Wlkp.), Światowid (Czarnków), Sokolnia (Słupca)
materiały prasowe
9 z 13
"Big Short" czyli kłamstwo ma bardzo niestabilne nogi *****
reżyseria: Adam McKay
scenariusz: Adam McKay, Charles Randolph
w rolach głównych: Steve Carrell, Christian Bale, Ryan Gosling, Brad Pitt, Jerermy Strong, Melissa Leo
Poczęstowany cytatem z nieśmiertelnego Marka Twaina "Kłopoty mają nie ci, którzy czegoś nie wiedzą, ale ci, którzy uważają, że wiedzą, tymczasem się mylą", pomyślałem że "Big Short" będzie filmem o pomyłce. Straszliwej pomyłce całej ludzkości, zwłaszcza lwiej części światowej finansjery, która oparta na wadliwych przesłankach uznała, że wszystko na świecie jest ok. A było cholernie od tego ok daleko. Świat runął, w 2008 roku wielki kryzys - największy od 1929 roku - zaatakował z olbrzymią siłą i w jednej chwili zamiast słuchać muzyki w radiu albo oglądać programy o modelkach, śpiewaniu i gotowaniu, zaczęliśmy szukać w mediach serwisów gospodarczych.
Tak myślałem i przez długi czas "Big Short" upewniał mnie, że tak właśnie jest. Że to historia kilku ludzi, którzy wbrew wszystkim przewidzieli wielki kryzys 2008 roku. Przewidzieli, gdyż był on absolutnie logiczny. Wynikał z liczb, z prawideł, z obserwacji. Jak to zrobili? Jak im się udało? Jak wytrzymali presję?
"Big Short" jednak w pewnym momencie z opowiastki o przewidywaniu, analizach, przekonaniu o własnym zdaniu na przekór wszystkim i takim tam drobiazgach przeistacza się w coś znacznie poważniejszego. W pełnokrwisty thriller o ogromnej sile przerażania widza. Nie trwożą tu bowiem wymysły wyobraźni, ale rzeczy, które miały i mają miejsce wokół nas codziennie i w każdej chwili. Trwożą przekręty na niewielką skalę. Nie dlatego, że opiewają na gigantyczne sumy, ale dlatego że są powszechne. Wszechobecne kłamstwo na niesłychaną skalę. Kłamstwo, które stanowi fundament wylany pod świat.
''Przebudzenie Mocy'' czyli wielka kariera pewnej zdrady *****
reżyseria: JJ Abrams
scenariusz: Lawrence Kasdan, JJ Abrams, Michael Arndt
w rolach głównych: Harrison Ford, Carrie Fisher, Mark Hamill, Daisy Ridley, John Boyega, Adam Driver
W siódmym, najnowszym epizodzie "Przebudzenie Mocy" 73-letni już (sic!) Han Solo (Harrison Ford) powiada znamienne słowa: "Moc. Jej Ciemna Strona. Rycerze Jedi... też myślałem, że to jakieś bujdy. Ale to szczerza prawda. Każde słowo. To wszystko istniało."
Gdy patrzę na swoich siostrzeńców, fascynujących się postaciami z "Gwiezdnych wojen" zanim jeszcze obejrzeli film, mam ochotę powiedzieć im to samo, co Han Solo. Opowiedzieć im o tym wszystkim, co wydarzyło się w związku z "Gwiezdnymi wojnami" w ostatnich 36 latach. O tym, co się działo i co wydarzyło się z nami, ludźmi którzy zanurzyli się w ten świat i dobrze im w nim. Trudno komuś spoza tego świata wyjaśnić, dlaczego się to zrobiło i że taki świat "Gwiezdnych wojen" jednak istnieje w alternatywnej rzeczywistości, a jednak to wszystko prawda. Każde słowo.
Jak to wszystko opowiedzieć tym maluchom? Jak im streścić 36 lat tej epopei? Nie da się. Świat "Gwiezdnych wojen" muszą odkryć sobie sami. Krok po kroku.
- To jest to! - powiadają fani, którzy po zupełnej alternatywie jaką były "Mroczne widmo", "Atak klonów", "Zemsta Sithów", dostają teraz "Gwiezdne wojny" w starym stylu. Bezpieczne, bez mielizn i dziwnych eksperymentów. Takie, na jakie czekali. Nie dziwię się, że są zadowoleni.
Ja też w gruncie rzeczy jestem, choć nie do końca. To, co stanowi o sile i prawdopodobnie wielkim sukcesie "Przebudzenia Mocy" w mojej ocenie także przyczynia się do jego słabości. Ma po prostu również Ciemną Stronę.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Imax, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Cinema Tęcza (Kalisz), Helios (Konin), Oskard (Konin), Cinema (Leszno), Helios (Piła), Tur (Turek)
materiały prasowe
11 z 13
"Creed: Narodziny legendy" czyli Rocky VII nokautem kończy sagę *****
reżyseria: Ryan Coogler
scenariusz: Ryan Coogler, Aaron Covingtoni
w rolach głównych: Michael B. Jordan, Sylvester Stallone, Tessa Thompson
- Ja jestem przeszłością, ty przyszłością - powiedział do niespełna trzydziestoletniego reżysera Ryana Cooglera niespełna siedemdziesięcioletni mistrz Sylvester Stallone. Wniósł do tego filmu wszystkie pasy mistrzowskie, jakie zdobył podczas swej aktorskiej kariery.
Swoją drogą to niezwykłe, jak w epoce Sylvestra Stallone dało się wykreować postaci popkultury z prawdziwego zdarzenia. Postaci niekwestionowane do dzisiaj jak Rambo czy Rocky.
"Creed: Narodziny legendy" to nie tylko sentymentalna podróż do początków legendy o Rockym Balboa, bokserze z Filadelfii, zwanym "Włoskim Ogierem". To także zwieńczenie całej 40-letniej już sagi opowieścią o tym jak pretendent został mistrzem, jak z ringowego zawadiaki przemienił się w skruszonego, pokornego już niezwykle wobec życia trenera. Tylko w ten sposób mógł przygotować następcę, granego przez Michaela B. Jordana (nie mylić z koszykarzem Chicago Bulls) synem dawnego rywala i największego przyjaciela, Apollo Creeda.
Człowieka, który odegrał niezwykle istotną rolę w opowieści o Rockym, ale o którym mało kto pamięta, iż prawdopodobnie to on był najlepszym pięściarzem jacy się przez siedem już części sagi przewinęli.
Zwieńczenie sagi wydawać by się mogło jedynie zwykłym pasożytem, który na zbudowanej legendzie Rocky'ego Balboa i Apollo Creeda żeruje. Zakrawać może na podróbkę, na jaką zakrawa młody Adonis Creed, podążający śladem ojca. Tak jak on jednak staje się jakością samą w sobie. Nie tylko dodaną do całości, ale własną.
Nie wyobrażałem sobie, że historię o Rockym można zwieńczyć tak pięknie i tak dojrzale, budując kto wie czy nie najlepsze walki bokserskie w dziejach kina (sami zobaczcie gdzie), kto wie czy nie najciekawszą opowieść, kto wie czy nie najbardziej dojrzałą relację międzyludzką, jaką kiedykolwiek w "Rocky'm" widzieliśmy.
I kto wie, czy ostatecznie nie najlepszą kinowo część całości. Nie tak legendarną, nie tak symboliczną (spodenki Apolla, schody przed filadelfijskim Muzeum Sztuki Współczesnej), ale jednak ewolucyjnie najdoskonalszą.
ocena: 5
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Światowid (Czarnków), Cinema Galera Tęcza (Kalisz), Cinema (Leszno)
materiały prasowe
12 z 13
"Córki dancingu" czyli teledysk, w który aż trudno uwierzyć *****
reżyseria: Agnieszka Smoczyńska
scenariusz: Robert Bolesto
w rolach głównych: Kinga Preis, Michalina Olszańska, Marta Mazurek, Andrzej Konopka, Jakub Gierszał, Magdalena Cielecka
Od nowego, ożywczego pomysłu na film, który w polskim (i nie tylko polskim kinie) jest mandragorą, do szaleńczej szarży na złamanie karku droga niedaleka, a granica niezwykle cienka. ''Córki dancingu'' Agnieszki Smoczyńskiej chwilami bardzo ostro szarżują, wręcz straceńczo. Mimo tego pozostają wciąż owym nowym, ożywczym pomysłem na film, przy którym widz otwiera szeroko oczy. Czy to zdumiony, czy zbulwersowany, czy też - jak ja - niezwykle zaciekawiony. Ale otwiera.
Ten film zawiera bowiem właściwie wszystko, na czym można się wyłożyć twarzą do ziemi. Ma ryzykowny scenariusz, pełen symbolicznych mielizn. Ma istotny w nim udział bardzo młodych aktorek, które niemalże więcej w nim zagrać muszą nago niż w odzieniu (ryzyko?- ktoś spyta. Ano dla mnie to bardzo poważne ryzyko). Ma historię mityczną osadzoną w czasach PRL, którym w polskim kinie od lat żongluje się nader niezdarnie. Ma wreszcie muzykę, tworzącą z niego nieomal film muzyczny. Nieomal musical.
Przy takim nagromadzeniu ryzyka to się właściwie nie mogło udać. A jednak po wyjściu z kina, zupełnie zdezorientowany tym filmem, mam wrażenie że się jednak udało. Agnieszka Smoczyńska ryzyko podjęła i opłaciło się. Agnieszka Smoczyńska dzięki nim tworzy ze swego filmu rodzaj wielkiego teledysku i właśnie owa teledyskowa forma stanowi w pierwszorzędny sposób o jej ekspresji i sposobie opowiadania tego filmu. Stanowi o jego filmowym języku, niezwykle oryginalnym. Do tego stopnia, że dość szybko kobiety o rybich ogonach, bez wagin, za to z ogromnym libido, budzą równie małe zdziwienie jak erotyczny taniec z milicjantką w mroku pereelowskiej ulicy.
''Makbet'' czyli umarł król, niech żyje król! ******
reżyseria: Justin Kurzel
scenariusz: Jacob Koskoff, Todd Louiso, Michael Lesslie
w rolach głównych: Michael Fassbender, Marion Cotillard, Paddy Considine, Sean Harris, Jack Reynor
Motto:
"Wszystko stracone i na nic wszystko,
gdy drżymy o skutek, któreśmy odnieśli"
Lady Makbet
W pewnym filmie (może Państwo w ramach zagadki przytoczą jego tytuł) ciemnowłosa brytyjska studentka adorowana przez pewnego Francuza nakazuje mu milczeć z tymi jego wszystkimi miłosnymi wyznaniami. Jeśli chce mówić jej o miłości, powinien nauczyć się "Romea i Julii". Na blachę. I tak nic sensowniejszego nie wymyśli. Zirytowany Francuz stuka się w głowę i rzuca wariatkę, ale tylko po to, by Szekspira wykuć i wyrecytować go na stacji metra, gdy luba zechce wyjechać.
Z "Makbetem" jest podobnie. Po nim już także tylko potop. Po nim daremny trud, by spłodzić cokolwiek nowego o żądzy, władzy, spirali zazdrości, kompleksów i owego skutku, któryśmy odnieśli i o który drżymy. O życiu, które cieniem jedynie ruchomym niczym nędzny aktorzyna miota się po scenie, by zamilknąć po tym krótkim akcie na wieki. I jest w istocie jedynie powieścią idioty, pełną wrzasków i krzyków, które nic nie znaczą.
Przerażał mnie "Makbet" bezwzględnością swego przekazu i dynamiką autentyczności. Nie przypuszczałem, że może być jeszcze bardziej okropny. Okazuje się, że może - u Justina Kurzela, mało mi znanego reżysera z Australii.
Tak znanych sztuk nie wystawia się dzisiaj już dosłownie. Zbyt dobrze je wszyscy znamy, by studiować tekst po raz setny takim, jakim on jest. Pozostają wariacje, interpretacje, uwspółcześnienie, spektakle na motywach itd itp. Tak wystawia się "Hamleta", "Dziady" po amerykańsku, "Balladynę" na motorach, "Romeo i Julia" w dżinsach i staffem w ustach. Justin Kurzel tego jednak nie zrobił z "Makbetem". Pozostawił go w chmurnej, deszczowej i mglistej Szkocji, bo doskonale wiedział, że dzięki niej zyska na ekranie to, czego nie jest w stanie dostarczyć widzowi żaden teatr. Zyska plener, a wraz z nim klimat tego filmu.
Efekt jest piorunujący. Tu już nie tekst Szekspira mrozi skórę, nie aktorzy nawet, ale cała ta ponurość, mglistość i posępność tego filmu na skraju nocy prawującej się z dniem.
Wszystkie komentarze