To szczególny weekend, bo Oscarowy. Po nim dowiemy się, kto otrzymał najbardziej prestiżowe nagrody w świecie filmu. Nie wszystkie nominowane filmy możemy oglądać na ekranach naszych kin, ale wiele - tak. Oto krótki przegląd propozycji wraz z zagadkami, których rozwiązanie znajduje się na końcu.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 12
"Deadpool" czyli why so serious? **
reżyseria: Tim Miller
scenariusz: Rhett Reese, Paul Wernick
w rolach głównych: Ryan Reynolds, Morena Baccarin, Ed Skrein
Historie o superbohaterach od zarania dziejów były całkowicie niepoważne. No bo jak poważnie traktować faceta, który przebiera się za nietoperza albo zakłada rajstopy, pelerynkę i czesze się w loczek? Parodiowanie czy też autoparodiowanie tego gatunku przypomina nieco tłumaczenie dowcipu komuś, kto zupełnie już nic nie jarzy. Taki właśnie jest ?Deadpool?.
?Deadpool? jest prostacki, ale bynajmniej nie dlatego, że humor tu wulgarny, często po bandzie i bez ogródek. Nie dlatego, że nader sporo tu o masturbacji i połykaniu, wszak dla wielu widzów to nadal szalenie zabawne i wystarczy coś takiego palnąć z ekranu, a pół kina od razu zaczyna rżeć. Tak już jest. Bądźmy jednak sprawiedliwi, w filmie Tima Millera da się też odnaleźć sporo żartów wykraczających poza wydzieliny i defekację. Są nawet inteligentne odniesienia do współczesnego kina popkulturowego, sprawne szpileczki wetknięte w mapę dzisiejszego kina i gdyby to do nich sprowadzał się luźny styl bycia bohatera zwanego Deadpool, mielibyśmy do czynienia być może z perełką kina rozrywkowego.
No ale tak nie jest.
?Deadpool? jest bowiem kinem ordynarnym. Nie ze względu na rodzaj kloacznego humoru, jaki prezentuje. Jego ordynarność jest dużo gorszego sortu - prostactwo tego dzieła zasadza się przede wszystkim na próbie stworzenia wrażenia, jakoby luz pozwalał mu zespolić się z widzem, dotrzeć do niego łatwiej niż w wypadku innych filmów tego typu. Tak jakby to wszystko miało ułatwić konsumpcję.
Konsumpcję może i tak, ale nie strawienie.
PS
Komiksowy Deadpool to postać, która była plagiatem. Pamiętacie Państwo, czego? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno)
Fot. mat. prasowe
2 z 12
"Pitbull. Nowe porządki" czyli nowe porządki są już znacznie łatwiejsze ***
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Piotr Stramowski, Bogusław Linda, Maja Ostaszewska, Andrzej Grabowski, Krzysztof Czeczot
Popularność pierwszego "Pitbulla" z 2005 roku wynikała nie tylko z jego autentyczności, stanowiącej bez wątpienia największy walor tego filmu, ale również z powiewu świeżości. Kino kryminalne - zdawałoby się najbardziej wyeksploatowany temat świata (choć nie tak jak w literaturze), odmieniony przez wszystkie przypadki w dziełach wielkoekranowych, ale chyba jeszcze bardziej w serialach. Co tu dodać? A Patryk Vega dodał. "Pitbull" był powiewem świeżości. To duża umiejętność obsadzić płodami dawno zaoraną ziemię.
"Nowe porządki" to kontynuacja hitu kinowego sprzed 10 lat. I już nie tak udana, ze znacznie słabszą obsadą, dzięki której Patryk Vega mógł budować wielowątkowość swego dzieła.
Jest w drugiej części "Pitbulla" wracający do kina akcji Bogusław Linda, tym razem jako bezwzględny szef grupy mokotowskiej. Porażający okrutną prostotą swego działania, w sporej mierze bezczelnego i wyzywającego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to postać przeciekawa, jakiej w "Pitbullu" nigdy nie było, w stylu dawnych seriali gangsterskich lat 90. takich jak "Ekstradycja". Bogusław Linda jednak, ten król kina akcji, cesarz przeładowanej giwery i faraon "zrobię porządek z wami wszystkimi" tym razem jednak okrutnie zawodzi, jakby rzeczywiście wyszedł z obiegu raz na zawsze.
Z punktu widzenia Poznania i Wielkopolski ciekawe jest też to, że Bogusław Linda gra tu kibica Legii Warszawa, którego przestępcza mentalność wykuła się na tle konfliktu z chuligańskimi bojówkami Lecha Poznań. To wtedy skomplikowała mu się sytuacja rodzinna, to wówczas uznał, że zawiódł jako ojciec, człowiek, na całej linii. Wątek ustawek między Legią a Lechem został tu przez Patryka Vegę wykorzystany, nawet chwilami chyba prześwietlony i przerysowany, przez co stał się nieczytelny. Wygląda tu na intruza. Ale jest i odgrywa w filmie bardzo ważną rolę.
PS
Bogusłąw Linda debiutował w kinie jako 21-latek. Statystował wtedy w bardzo popularenym serialu. Jakim? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno)
materiały prasowe
3 z 12
"Na granicy" czyli na występie syna w szkolnym chórze
reżyseria: Wojciech Kasperski
scenariusz: Wojciech Kasperski
w rolach głównych: Marcin Dorociński, Andrzej Chyra, Andrzej Grabowski, Bartosz Bielenia, Kuba Henriksen
Siedzę przed komputerem po seansie "Na granicy" i piekielnie się boję. Bo czuję się trochę jakbym poszedł na występ swojego syna w szkolnym górze. I chociaż on sporo by fałszował, to jednak mój syn!
Podobnie jest z polskim thrillerem. Chuchać na niego mam ochotę i dmuchać niczym w ręce zmrożone bieszczadzkim śniegiem. To w końcu rarytas. Polska kinematografia grozy przypomina bowiem ten las w "Na granicy", z jedną strażnicą pośród samotnego lasu. Trochę tu po prostu odludnie...
Wojciech Kasperski - młody, kaszubski twórca znany dotąd z filmów krótkometrażowych - miał do dyspozycji świetne narzędzia. Począwszy od obsady, która jest kapitalna. Miał także idealny do tej tematyki plener. Bieszczadzkie odludzie - bodaj ostatnie, jakie się w Polsce uchowało - ma w sobie ogromny potencjał. Iluż z nas, krocząc z plecakiem połoninami czy Działem z Wetliny na Małą Rawkę, nie rozważało w głowie trzymających za gardło scenariuszy?
Do tego doszedł pomysł - całkiem zgrabny, przyznaję. Odludna strażnica, zapomniana przez Boga i wojska ochrony pogranicza. Do tego tematyka związana z mrocznym przemytem ludzi przez granicę. Interesem ciemnym i podejrzanym, który sam w sobie wieje grozą.
Teraz będę narzekał, że zmarnowano taki potencjał - myślicie Państwo zapewne. Otóż trochę w tym racji, ale nie do końca.
Przyznam się jednak Państwu, że nie mam aż tak wielkiej ochoty na kręcenie nosem czy sarkanie na "Na granicy". Po pierwsze z powodu owego szkolnego chóru, o którym wspomniałem na wstępie. Po drugie - to nie jest aż tak zły film, żeby od razu drżeć na nim z zimna. Owszem, są spadki napięcia i temperatura jest zmienna, ale to jeszcze nie powód, żeby na widok tego filmu zawołać "Drzwiiii!".
w rolach głównych: Josh Brolin, George Clooney, Tilda Swinton, Alden Ehrenreich, Scarlett Johansson
Niesamowite, co tkwi w tych dwóch facetach! To chyba najsłabszy film braci Coen. A i tak piekielnie interesujący!
Bracie Coen nie tyle są mistrzami kina, co kinowej symboliki. Opanowali ją do perfekcji i potrafią z jednego kadru, z jednej sceny zrobić niemal znak drogowy. Taki, który rozpoznają wszyscy, na całym świecie. "Ave, Cezar" nie ma w sobie filmowej jakości ich wcześniejszych dzieł, za to symboliką jest naszpikowany jak dobrze zmontowany film sklejką i klejem.
Pod tym względem "Ave, Cezar" najbardziej przypomina "Bracie, gdzie jesteś?", w którym bracia Coen przenieśli George'a Clooneya i całą grecką epopeję na amerykańskie Południe lat 20. i 30. "Odyseja" w takim wydaniu wskazywała na to, że Coenowie dobrze się czują w podobnej stylistyce.
Tym razem przeszli samych siebie.
W porównaniu do "Bracie, gdzie jesteś?" i innych filmów Coenów, ten jest najmniej spójny. Klei się z trudem, jakby zmontowany naprędce przez kogoś, komu apaszka wkręciła się w trakcie pracy w taśmę (kapitalna, po prostu rewelacyjna scena w montażowni z udziałem Frances McDormand, żony Joela Coena). Za to symboli tu bez liku. Na dodatek takich, które zakrawają na istny fenomen krótkiej formy.
PS
Wielka produkcja "Ave, Cezar", jaką kręcą bohaterowie filmu Coenów nawiązuje do Oscarowego rekordzisty sprzed pół wieku. Jaki tytuł nosił ten film? Odpowiedź na końcu przeglądu.
Ten film przypomniał mi mundial 1994 roku. Jak Państwo pamiętacie, odbywał się on w Stanach Zjednoczonych, co wydawało się pomysłem zupełnie chorym. Amerykanie bowiem kochają koszykówkę, hokej na lodzie, baseball, swój futbol amerykański, ale nie soccer - tak się wydawało. Okazało się, że to nonsens. Kiedyś sam spotkałem w Page w Arizonie recepcjonistę hotelowego, który twierdził, że wszystkie sporty to nuda przy soccerze. Otóż tamten mundial nie tylko się udał, ale pobił rekordy frekwencji na trybunach.
18 czerwca 1994 roku na stadionie nowojorskich Gigantów spotkały się w pierwszym meczu grupowym dwie reprezentacje - Włoch i Irlandii. Powiadano wtedy, że to "derby Nowego Jorku", bo na trybunach zasiedli przedstawiciele dwóch największych diaspor tego miasta - włoskiej i irlandzkiej. Irlandczycy wygrali wówczas z późniejszymi wicemistrzami świata 1:0 po golu Raya Houghtona. Była to jedyna przegrana Włochów w regulaminowym czasie na tym mundialu. Ot, Irlandia, po prostu!
"Brooklyn" sprawia wrażenie historii miłosnej w staroświeckim stylu. Płynie w rytmie, jaki rzadko spotykany jest dzisiaj w kinach, a jaki charakteryzował raczej kino uwielbiane przez nasze mamy, babki i ciotki. Ostatni tak staromodnym filmem było "Z dala od zgiełku z Carey Mulligan. Wydawało się, że jest on z tak innej planety, od dawna już opuszczonej przez widzów, że zwyczajnie nie ma racji bytu. Okazało się, że bynajmniej. Że tego rodzaje opowieści wciąż mają wiele uroku, stanowiąc alternatywę dla oper mydlanych.
PS
Czy wiecie Państwo, ilu Amerykanów deklaruje irlandzkie pochodzenie i jaki to jest odsetek amerykańskiego społeczeństwa? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
6 z 12
"Planeta singli" czyli największy strach to iść na komedię ****
reżyseria: Mitja Okorn
scenariusz: Sam Akina, Jules Jones, Mitja Okorn, Łukasz Światowiec, Michał Chaciński
w rolach głównych: Agnieszka Więdłocha, Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, Weronika Książkiewicz, Katarzyna Bujakiewicz, Piotr Głowacki, Michał Czernecki
Są takie gatunki filmowe, które w polskim kinie właściwie w ogóle nie istnieją - horror, western (to oczywiste, chociaż z drugiej strony westerny robiła kiedyś nawet NRD), science-fiction (interesujące jeszcze w latach 80.). Komedie romantyczne natomiast istnieją, ale w takiej kondycji, że lepiej aby w ogóle ich nie było. Od lat rozczarowywały nas bowiem poziomem.
Kiedy doszliśmy w ich wypadku do poziomu depresji, pojawił się Mitja Okorn.
Najpierw zrobił serial "39 i pół" z Tomaszem Karolakiem. Mówcie co chcecie, ale to był udany film. Po serialu przyszedł czas na "Listy do M.", czyli projekt, który nie miał prawa się udać. Wtórny, bo oparty na inspiracji twórczością Richarda Curtissa, zwłaszcza jego "To właśnie miłość" - kanonie romantycznego kina komediowego. Ckliwy i wyprodukowany na Boże Narodzenie, co już samo w sobie sygnalizowało skok na kasę. Złożony z połączonych z sobą scenek, choć takie próby w Polsce kończyły się dotąd katastrofą. A jednak się udał!
Po obejrzeniu "Planety singli" zrobiło mi się trochę... przykro. Bo wychodzi na to, że rzeczywiście musi do Polski przyjechać ktoś z zewnątrz (Mitja Okorn jest Słoweńcem, mieszkającym od dziewięciu lat w Polsce), aby zrobić to jak należy. Nie, nie doskonale, ale po prostu jak należy. Od lat nikomu poza słoweńskim twórcą się to nie udało. Co się z nami dzieje? To naprawdę problem ze scenariuszami, które akurat w wypadku komedii romantycznych są sprawą zupełnie kluczową?
"Planeta singli" nie jest filmem pozbawionym mielizn. Jednakże wśród komromów niewiele jest filmów bez nich, bez scen i wątków słabych, bez spadków jakości i tętna. Jeśli się nad tym zastanowić, to nawet "To właśnie miłość" takowe mielizny ma. Chyba tylko "Kiedy Harry poznał Sally" jest ich pozbawiony.
- Chcieliśmy po tych festiwalach spróbować czegoś innego. Chcieliśmy robić kino. Nie autorskie jednak, bo z tym nie ma w Polsce problemu. Postanowiliśmy spróbować czegoś trudniejszego - powiedzieli producenci "Planety singli".
Tak, drodzy Państwo, nie mylicie się. Zrobienie udanej komedii romantycznej, którą zaakceptują widzowie jest dzisiaj znacznie trudniejszym zadaniem niż nakręcenie kina autorskiego. To jest prawdziwie głęboka woda, bez choćby jednej nuty ironii.
A ja - nie uwierzycie Państwo - śmiałem się. Nie dacie wiary, ale wielokrotnie. I na koniec dobiję Państwa ostatecznie - na głos!!
kina: Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno)
Fot. mat. prasowe
7 z 12
"Zjawa" czyli sam na sam na ekranie z niedźwiedzicą grizli ****
reżyseria: Alejandro Inárritu
scenariusz: Alejandro Inárritu, Mark L. Smith
w rolach głównych: Leonardo Di Caprio, Tom Hardy, Domhall Gleeson, Will Poulter, Forrest Goodluck
Cały film Alejandro Inárritu oparty jest na dygresjach, nie tylko zresztą fabularnych, ale i scenograficznych, krajobrazowych, wszelkich. To sprawia, że "Zjawa" nie koncentruje się jedynie na mitycznych zdarzeniach sprzed niemal 200 lat. Na zemście porzuconego na pewną śmierć przez kompanów człowieka, który dzięki temu, że kilka lat życia spędził u Indian, miał nad ściganymi przewagę znajomości terenu i przyrody.
Właśnie przyroda - to ona u Alejandro Inárritu jest główną dygresją, co (przynajmniej z mojego punktu widzenia) jest właściwie zachwycające. Pokazać ładne widoczki między Missouri a Yellowstone to jedno, ale pokazać je tak, jak to zrobił Meksykanin - to już co innego. Alejandro Inárritu oparł się na przyrodzie, uznał że to dobry - nomen omen - trop. Postąpił słusznie, bo to ona uniosła mu ten film i dzięki niej zyskał wspaniałą głębię. Zarówno jej piękno, jak brzydota, cud natury i jej groza, w sumie bezpośrednio z tego cudu wynikająca.
Dla większości z nas, widzów "Zjawy", w pamięci zostanie z pewnością atak niedźwiedzicy grizli, przydybanej przez Leonardo Di Caprio w lesie z dwójką niedźwiedziątek. Zapadnie, gdyż nigdy w dziejach kina nie widzieliśmy czegoś podobnego. Niezwykle brutalny, bardzo dynamiczny, a jednocześnie zawierający w sobie nie tyle epatowanie okrucieństwem, ale również jakieś perwersyjne, surowe piękno. Grizli utożsamia tu całą przyrodę i jej nieuchronne prawa - nie da się jej przebłagać, nie da się odwoływać do uczuć, litości, czegokolwiek podobnego. Tutaj po A jest B, a 1 dodać 1 równa się 2. Przydybana z młodymi niedźwiedzica atakuje i na dodatek atakuje do skutku.
Hugh Glass, którego odgrywa Leonardo Di Caprio, jest języczkiem u wagi całego filmu. Mówimy wszak o występie aktora, który nigdy dotąd nie dostał Oscara i ponownie będzie się o niego ubiegał. Jeśli tym razem nie dostanie, jeśli atak niedźwiedzia, szereg ran i wszelkie cierpienia mu nie pomogą, jeżeli Oscara nie przyniesie mu wygrzebanie się z własnego grobu, to będzie to znaczyło, że nie ma już dla Leonardo Di Caprio nadziei.
Zadanie, jakie postawił przed nim Alejandro Inárritu było przecież bardzo trudne. Pamiętajmy, że to niezwykle długi film, w którym przez szmat czasu Leonardo Di Caprio jest na ekranie sam ze sobą. Bardzo trudno to zagrać, bardzo trudno nie znużyć tym widza. Tenże widz, nawet rozparty wygodnie w fotelu, męczy się także i każde tego typu kino obłożone jest podobnym ryzykiem. Twierdzę, że Alejandro Inárritu nie do końca się przed tym niebezpieczeństwem ustrzegł. Nie zbilansował do końca zniewalającego piękna, czy też raczej oryginalności piękna tego filmu z jego fabularną warstwą emocjonalną.
Zrobił film, jakiego dotąd nie było, ale bynajmniej nie taki prosty i gładki do oglądania. Nie da się tego zrobić bez zmęczenia. Jeżeli uzna się jednak, że to "boskie zmęczenie", które szybko minie, wówczas można być pewnym, że cała reszta pozostanie.
PS
Czy grizli jest największym żyjącym niedźwiedziem? Odpowiedź na końcu przeglądu.
kina: Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
8 z 12
"Ojcowie i córki" czyli odsunięte w czasie skutki traumy *****
reżyseria: Gabriele Muccino
scenariusz: Brad Desch
w rolach głównych: Amanda Seyfried, Russell Crowe, Kylie Rogers, Aaron Paul, Diane Kruger, Bruce Greenwood
Z Gabriele Muccino jest tak, że robi on filmy stanowiące pozornie rodzaj ckliwego sonetu, do wyśpiewania pod balkonem ukochanej czy domem ukochanego. Gdy się jednak temu bliżej przyjrzeć, okaże się że te grające na najczulszych strunach filmy się bronią.
Tak było chociażby z jego filmem "Siedem dusz" z Willem Smithem i uroczą Rosario Dawson. To pozornie tani wyciskacz łez, opierający się na prostych chwytach zakrawających o nonsensowną bajkę. A jednak działa!
W wypadku "Ojców i córek" jest nieco inaczej, bo nie jest to wygrywany na lutrze czy mandolinie prosty liryk o potędze miłości, jej uroku, słodkich oczach, gili-gili i "jakże bardzo cię kocham", o zwycięstwie ducha nad materią. Nie jest to hymn pochwalny ani klasyczny łzawy dramat. To film, w którym miłość istnieje, ale ma problemy by przeżyć, napotyka wiele przeszkód, ale nie w harlequinowskim układzie bynajmniej.
I nie jest to miłość prosto zdefiniowana. Ma kilka tu form i wiele skutków. Ma wreszcie wiele powiązań, z których za najciekawsze uważam te prowadzące od relacji między rodzicem a dzieckiem wprost do stosunków damsko-męskich. Przełożenie jednych na drugie, którym Gabriele Muccino nie przygląda się nazbyt dokładnie, ale wyprowadza z nich dość interesujące paralele.
Najpoważniejszą z nich są traumy.
To jedno z najbardziej osobliwych i najbardziej niebezpiecznych zjawisk w życiu. Demony, których egzorcyzmy odbywają się potem na kozetkach terapeutów albo przy kieliszkach alkoholu. Nader często są one jednak egzorcyzmowane najprostszą bronią, jaka po traumatycznych przejściach przychodzi do głowy - ucieczką i unikiem.
Proszę jednak nie sądzić, że "Ojcowie i córki" to głęboki psychologiczny traktat o traumach, obdarty z walentynkowej i cudownie miłosnej poetyki tego weekendu. Nie jest tak. Gabriele Muccino nie wychodzi ostatecznie poza jedyne znane sposoby rozwiązania takiej historii, czyli traktuje miłość jako lekarstwo... nie, tym razem nie na poprzednią, nieudaną miłość, ale jako lek przed stratą i wyrokami losu. Stawia jednak trzy kropki, bo przecież tego typu opowieści nie da się spointować. Spointowanie ich byłoby szczytem banału.
"Moje córki krowy" czyli póki masz się z kim kłócić *****
reżyseria: Kinga Dębska
scenariusz: Kinga Dębska
w rolach głównych: Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel, Małgorzata Niemirska, Marcin Dorociński, Łukasz Simlat, Maria Dębska
W samym środku filmowej dyskusji o tym, jak należy robić filmy o umieraniu i kresie tego, co kresu zdawało się nie mieć, do rozmowy zgłasza się Kinga Dębska i robi film zupełnie w tej sprawie nowy. I zaskakujący, choć najbardziej zaskakujące jest w nim to, że zaskakuje.
Zastanawiałem się, jakie określenie pasowałoby najlepiej do tego filmu. Pewnie użyłbym słowa "przeciętny", gdyby nie fakt, że ma ono określenie pejoratywne. Przeciętny, czyli nijaki, bezbarwny, średni taki.
"Moje córki krowy" tymczasem to film przeciętny, bo pokazuje sprawy nam przeciętne. Pospolite, codzienne i przez to niezwykle bieżące. Jego przeciętność oznacza, że dotyka kwestii uniwersalnych dla każdego. Prawd wszechstronnych.
Odejście bliskich, najczęściej rodziców. Któż z nas, przeciętnych, tego nie przeżył. Albo przeżyje. Doświadczy końca pewnego świata, który przez tyle lat zdawał się nie mieć końca. Takiego świata, którego ramy wyznaczali rodzice. Przeżyje zawalenie się go i redefinicję związanych z nim wartości. To jest właśnie największa uniwersalność tego typu filmu - dotyczy każdego.
''Przebudzenie Mocy'' czyli wielka kariera pewnej zdrady *****
reżyseria: JJ Abrams
scenariusz: Lawrence Kasdan, JJ Abrams, Michael Arndt
w rolach głównych: Harrison Ford, Carrie Fisher, Mark Hamill, Daisy Ridley, John Boyega, Adam Driver
W siódmym, najnowszym epizodzie "Przebudzenie Mocy" 73-letni już (sic!) Han Solo (Harrison Ford) powiada znamienne słowa: "Moc. Jej Ciemna Strona. Rycerze Jedi... też myślałem, że to jakieś bujdy. Ale to szczerza prawda. Każde słowo. To wszystko istniało."
Gdy patrzę na swoich siostrzeńców, fascynujących się postaciami z "Gwiezdnych wojen" zanim jeszcze obejrzeli film, mam ochotę powiedzieć im to samo, co Han Solo. Opowiedzieć im o tym wszystkim, co wydarzyło się w związku z "Gwiezdnymi wojnami" w ostatnich 36 latach. O tym, co się działo i co wydarzyło się z nami, ludźmi którzy zanurzyli się w ten świat i dobrze im w nim. Trudno komuś spoza tego świata wyjaśnić, dlaczego się to zrobiło i że taki świat "Gwiezdnych wojen" jednak istnieje w alternatywnej rzeczywistości, a jednak to wszystko prawda. Każde słowo.
Jak to wszystko opowiedzieć tym maluchom? Jak im streścić 36 lat tej epopei? Nie da się. Świat "Gwiezdnych wojen" muszą odkryć sobie sami. Krok po kroku.
- To jest to! - powiadają fani, którzy po zupełnej alternatywie jaką były "Mroczne widmo", "Atak klonów", "Zemsta Sithów", dostają teraz "Gwiezdne wojny" w starym stylu. Bezpieczne, bez mielizn i dziwnych eksperymentów. Takie, na jakie czekali. Nie dziwię się, że są zadowoleni.
Ja też w gruncie rzeczy jestem, choć nie do końca. To, co stanowi o sile i prawdopodobnie wielkim sukcesie "Przebudzenia Mocy" w mojej ocenie także przyczynia się do jego słabości. Ma po prostu również Ciemną Stronę.
PS
W postać Kylo Rena początkowo miał się wcielić jeden z tegorocznych kandydatów do Oscara za najlepszą rolę męską. Który? Odpowiedź na końcu przeglądu.
"Spotlight" czyli rzecz o nieodwracaniu głowy ******
reżyseria: Tom McCarthy
scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer
w rolach głównych: Michael Keaton, Mark Ruffalo, Liev Schreiber, Rachel McAdams, Stanley Tucci
Spośród wszystkich filmów, jakie dotąd zrealizowano - łącznie z ''Wszystkimi ludźmi prezydenta'' - żaden nie jest tak wielkim hołdem dla dziennikarstwa jak ''Spotlight''. Dziennikarstwa rozumianego jako nieodwracanie głowy.
Serial "Newsroom" to jeden z tych nielicznych przypadków, przypominający o tym, że swego czasu Amerykanie uwielbiali redakcje gazet jako scenerię i dziennikarzy jako bohaterów swych filmów. Lubowali się w filmach, których akcja toczy się na sali sądowej, ale przepadali też za mediami. "Wszyscy ludzie prezydenta" o udziale dziennikarzy w aferze Watergate (z Dustinem Hoffmanem i Robertem Redfordem w rolach głównych) stał się klasyką kina nie tylko ze względu na grę i konstrukcję tego filmu, ale w dużej mierze ze względu na rangę tematu.
Od tamtej pory minęło 40 lat i dzisiaj "Spotlight" przypomina: nic się nie zmieniło. W czasach przeklikiwania się przez internet przez kilometry pierdół, w czasach kolorowych czasopism o niczym, w dziennikarstwie w zasadzie nie zmieniło się nic. Nadal jest po to, by pilnować każdego i wszystkiego, co chciałoby ujść ludzkiemu oku i uchu. Pozostało niezauważone. Nie zmieniło się to, że dziennikarze są ogarami spuszczonymi przez społeczeństwa ze smyczy, by wciągnąć powietrze i wytropić.
Co więcej, nie zmieniło się także to, że jest to wciąż niezwykle ważne. Niezbędne, by społeczeństwo mogło w ogóle funkcjonować.
Na dziennikarzy się psioczy. Pośpiech, literówki, błędy, te wszystkie slajdy, przez które się trzeba przeklikiwać i mało poważne materiały, dzięki którym jednak mogą zdobyć środki na to, by nadal istnieć. A póki istnieją, cisza nie zawsze będzie cnotą.
PS
W jakiej gazecie został opublikowany tekst, który stanowi kanwę tego filmu? Odpowiedź na końcu przeglądu.
1. Deadpool był plagiatem postaci zwanej Deathstroke. Nawet imię dostał podobne - Wade Wilson (w nawiązaniu do Slade Wilson)
2. Bogusław Linda w 1973 roku był statystą w serialu "czarne chmury"
3. Tym filmem był "Ben Hur" z 1959 roku, zdobywca jedenastu statuetek Oscara. Pod tym względem dorównały mu później jedynie "Titanic" oraz "Władca Pierścieni. Powrót króla"
4. Ponad 33 mln Amerykanów deklaruje pochodzenie irlandzkie, czyli ok. 10 procent amerykańskiego społeczeństwa. Sama Irlandia ma zaledwie 4,5 mln mieszkańców.
5. Osiągający 500-600 kg wagi grizli (ale samiec, bo samice mają najwyżej 200 kg) nie jest nawet największym niedźwiedziem brunatnym, bo przebija go niedźwiedź kodiak z Alaski (przeszło 700 kg). Największe rozmiary osiąga i tak niedźwiedź polarny. Rekordzistą w dziejach był natomiast wymarły w czwartorzędzie amerykański niedźwiedź krótkopyski, który ważył nawet 1 tonę.
6. Do roli Kylo Rena pretendował Michael Fassbender, nominowany za rolę w filmie "Steve Jobs". Co Państwo na to?
7. Tekst ukazał się w gazecie "Boston Globe", a opublikowano go w niedzielę 6 stycznia 2002 roku.
Wszystkie komentarze