Po wręczeniu Oscarów w kinach często następuje flauta - na ekrany wchodzi coraz mniej interesujących premier. To jednak wyśmienita okazja, by nadrobić zaległości. Nie wierzę bowiem, że obejrzeli Państwo absolutnie wszystko, co wchodziło na afisz. Ja nie zdołałem i teraz z chęcią nadrabiam. Na co się zatem razem wybierzemy? Oto krótki przegląd.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 13
"Deadpool" czyli why so serious? **
reżyseria: Tim Miller
scenariusz: Rhett Reese, Paul Wernick
w rolach głównych: Ryan Reynolds, Morena Baccarin, Ed Skrein
Historie o superbohaterach od zarania dziejów były całkowicie niepoważne. No bo jak poważnie traktować faceta, który przebiera się za nietoperza albo zakłada rajstopy, pelerynkę i czesze się w loczek? Parodiowanie czy też autoparodiowanie tego gatunku przypomina nieco tłumaczenie dowcipu komuś, kto zupełnie już nic nie jarzy. Taki właśnie jest ?Deadpool?.
?Deadpool? jest prostacki, ale bynajmniej nie dlatego, że humor tu wulgarny, często po bandzie i bez ogródek. Nie dlatego, że nader sporo tu o masturbacji i połykaniu, wszak dla wielu widzów to nadal szalenie zabawne i wystarczy coś takiego palnąć z ekranu, a pół kina od razu zaczyna rżeć. Tak już jest. Bądźmy jednak sprawiedliwi, w filmie Tima Millera da się też odnaleźć sporo żartów wykraczających poza wydzieliny i defekację. Są nawet inteligentne odniesienia do współczesnego kina popkulturowego, sprawne szpileczki wetknięte w mapę dzisiejszego kina i gdyby to do nich sprowadzał się luźny styl bycia bohatera zwanego Deadpool, mielibyśmy do czynienia być może z perełką kina rozrywkowego.
No ale tak nie jest.
?Deadpool? jest bowiem kinem ordynarnym. Nie ze względu na rodzaj kloacznego humoru, jaki prezentuje. Jego ordynarność jest dużo gorszego sortu - prostactwo tego dzieła zasadza się przede wszystkim na próbie stworzenia wrażenia, jakoby luz pozwalał mu zespolić się z widzem, dotrzeć do niego łatwiej niż w wypadku innych filmów tego typu. Tak jakby to wszystko miało ułatwić konsumpcję.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno)
mat. promocyne
2 z 13
"Wstrząs" czyli uderzenie w głowę powinno być mocniejsze" **
reżyseria: Peter Landesman
scenariusz: Peter Landesman
w rolach głównych: Will Smith, Alec Baldwin, Gugu Mbatha-Raw, David Morse
Amerykanie wyspecjalizowali się w filmach obywatelskich, jak nazywam to kino, którego im szczególnie zazdroszczę, ale którego - przyznaję - nie za bardzo lubię. Kino z misją, kino śledczo-tropiące, kino rzucające ów "spotlight", czyli światło na sprawy. Kino jako narzędzie społeczne.
A ja właśnie niespecjalnie lubię, gdy kino traktowane jest jako narzędzie. I gdy zbyt oddala się od sztuki chociażby w stronę dziennikarstwa.
Jednakże docenić dobrze zrobione kino obywatelskie umiem i zamierzam. Kilka dzieł w tym nurcie to autentyczne arcydzieła sztuki - "Wszyscy ludzie prezydenta" czy kapitalny, po prostu kapitalny "Informator", film który swego czasu zmiótł mnie z powierzchni. Ten dotyczący słynnych w latach 90. w Ameryce procesów z producentami tytoniu i papierosów, pamiętacie Państwo? Z Alem Pacino i Russellem Crowe.
We "Wstrząsie" znajdziemy nawet wspomnienie owych procesów tytoniowych. Zupełnie jakby twórcy tego filmu chcieli ustawić się w tym samym szeregu, co "Informator".
Mowy nie ma! To zupełnie inna półka i inna jakość. Szczerze powiedziawszy, jestem wręcz zdumiony jak można zrobić tak nudny film na tak pasjonujący temat. Kwestia wpływu zderzeń głowami na psychikę graczy w futbol amerykański zakrawa wręcz na wyśmienity thriller medyczny w stylu "Krytycznej terapii" (może obecność na ekranie Davida Morse'a mnie skłoniła do takiej refleksji). To jest trzęsienie ziemi, które gaśnie już po chwili, pozostawiając widza w głębokim niedosycie i z pragnieniem, aby ktoś film na ten temat nakręcił raz jeszcze, na nowo, lepiej.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar
ANNA WLOCH KINO ŚWIAT
3 z 13
"Niewinne" czyli zgwałcona wiara, złamane tabu ****
reżyseria: Anne Fontaine
scenariusz: Sabrina B. Karine, Pascal Bonitzer, Anne Fontaine, Alice Vial
w rolach głównych: Lou de Laage, Agata Kulesza, Agata Buzek, Joanna Kulig, Katarzyna Dąbrowska, Anna Próchniak, Vincent Macaigne
"Niewinne" są bowiem filmem nie tyle o samym gwałcie, ale o jego konsekwencjach i o tym, jak odcisnął się on na kobietach, dla których stanowił nie tyle przerażające, trudne do uzmysłowienia sobie przeżycie, ale równocześnie próbę. Drastyczną, skrajną próbę wiary.
"Żadna z zakonnic po gwałcie nie straciła wiary" - słyszymy w filmie. Żadna jednak równocześnie się od niego nigdy nie uwolniła. Skutki nieakceptowalnego okrucieństwa są aż nadto widoczne, a kontrast dla nich stanowi właśnie klasztor. To w jego murach, to w kontekście habitów i modlących się w płaczu zakonnic widać owe skutki szczególnie mocno, nad wyraz wyraźnie.
Hm... czy jednak na pewno?
"Niewinne" to historia niezwykle mocna. Jedna z mocniejszych, jakie można sobie wyobrazić. Tak mocna, że trudno pojąć otaczającą ją tajemnicę. Rozpacz, krzyk, przerażenie wydają się bowiem silniejsze od jakiegokolwiek tabu, ich skala sprawia wrażenie, jakby miały przebić je bez trudu i wydostać się na zewnątrz. Nic z tego jednak.
To dodatkowo potęguje siłę tego przekazu i sprawia, że mamy do czynienia z silnym tematem, który jednak został poddany kwarantannie. Pochodząca z Luksemburga reżyserka Anne Fontaine stara się bowiem za wszelką cenę oszczędzić widza i nie epatować okrucieństwem. Jej film to nie dzieło w stylu Wojciecha Smarzowskiego, który kobiety z całą bezwzględnością układa w "Róży" w rządku masowego gwałtu, jedna przy drugiej, niczym worki albo produkty w sklepie. U Anne Fontaine mocna opowieść odbija się jedynie echem od murów klasztoru i tylko to echo pobrzmiewa przez cały film. Echo natrętne i wszechobecne, o którym grająca tu jedną z sióstr Agata Buzek powiada "cały czas przeżywam to na nowo, cały czas czuję ich smród". A jednak jedynie echo, nie same zdarzenia par excellence.
Jest zatem to film okrutny, ale nie brutalny (wyłączając kilka wyjątków, chociażby scenę z udziałem samej Lou de Laage, grającej tu lekarkę z francuskiego Czerwonego Krzyża). Brutalności Anne Fontaine unika, zupełnie jakby chciała powiedzieć tym samym "wystarczy już", "assez!".
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Charlie Monroe Malta, Rialto, Baszta (Środa Wlkp.)
Fot. mat. prasowe
4 z 13
"Pitbull. Nowe porządki" czyli nowe porządki są już znacznie łatwiejsze ***
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Piotr Stramowski, Bogusław Linda, Maja Ostaszewska, Andrzej Grabowski, Krzysztof Czeczot
Popularność pierwszego "Pitbulla" z 2005 roku wynikała nie tylko z jego autentyczności, stanowiącej bez wątpienia największy walor tego filmu, ale również z powiewu świeżości. Kino kryminalne - zdawałoby się najbardziej wyeksploatowany temat świata (choć nie tak jak w literaturze), odmieniony przez wszystkie przypadki w dziełach wielkoekranowych, ale chyba jeszcze bardziej w serialach. Co tu dodać? A Patryk Vega dodał. "Pitbull" był powiewem świeżości. To duża umiejętność obsadzić płodami dawno zaoraną ziemię.
"Nowe porządki" to kontynuacja hitu kinowego sprzed 10 lat. I już nie tak udana, ze znacznie słabszą obsadą, dzięki której Patryk Vega mógł budować wielowątkowość swego dzieła.
Jest w drugiej części "Pitbulla" wracający do kina akcji Bogusław Linda, tym razem jako bezwzględny szef grupy mokotowskiej. Porażający okrutną prostotą swego działania, w sporej mierze bezczelnego i wyzywającego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to postać przeciekawa, jakiej w "Pitbullu" nigdy nie było, w stylu dawnych seriali gangsterskich lat 90. takich jak "Ekstradycja". Bogusław Linda jednak, ten król kina akcji, cesarz przeładowanej giwery i faraon "zrobię porządek z wami wszystkimi" tym razem jednak okrutnie zawodzi, jakby rzeczywiście wyszedł z obiegu raz na zawsze.
Z punktu widzenia Poznania i Wielkopolski ciekawe jest też to, że Bogusław Linda gra tu kibica Legii Warszawa, którego przestępcza mentalność wykuła się na tle konfliktu z chuligańskimi bojówkami Lecha Poznań. To wtedy skomplikowała mu się sytuacja rodzinna, to wówczas uznał, że zawiódł jako ojciec, człowiek, na całej linii. Wątek ustawek między Legią a Lechem został tu przez Patryka Vegę wykorzystany, nawet chwilami chyba prześwietlony i przerysowany, przez co stał się nieczytelny. Wygląda tu na intruza. Ale jest i odgrywa w filmie bardzo ważną rolę.
kina: Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
mat. promocyjne
5 z 13
"Zmartwychwstały" czyli popularne kino z grobu Chrystusa ***
reżyseria: Kevin Reynolds
scenariusz: Kevin Reynolds, Paul Aiello
w rolach głównych: Joseph Fiennes, Peter Firth, Cliff Curtis, Maria Botto
Robienie jakiejkolwiek wariacji na temat Starego, a zwłaszcza Nowego Testamentu jest niezwykle trudne. Trudności są prozaiczne - otóż nie da się tego uczynić, nie dopisując doń nowych treści. Nie dopisując chociażby nowych kwestii Chrystusowi, który wszak - wedle dogmatów wiary - co miał powiedzieć, już powiedział. Nic dodać, nic ująć.
To torpeduje wszelkie wariacje fabularne, pozwala jedynie na te interpretacyjne jak "Pasja" mela Gibsona. Torpeduje, ale nie uniemożliwia. Dowodem na to jest "Mistrz i Małgorzata", dowodem jest "Piłat i inni" oraz wiele podobnych dzieł, których dogmatyczność przeplata się z ludzką wyobraźnią.
"Zmartwychwstały" to film jeszcze trudniejszy, bowiem mamy do czynienia z kinem popularnym. Z wariacją takiej natury, na jaką nikt się nie porwał. To nie dodanie do Nowego testamentu nowych wątków, to zrobienie z historii męki Pańskiej i jego zmartwychwstania ... kryminału.
Mówcie Państwo co chcecie, ale to pomysł wyśmienity!
Historia widziana z tej strony grobu Pańskiego, z jakiej dotąd nikt jej nie pokazał. Śledztwo prowadzone przez Poncjusza Piłata (ciekawa rola Petera Firtha - takiego Piłata dotąd nie widzieliśmy; Piłata, u którego mocno rozbudowano wątek umytych rąk) i jego trybuna Klawiusza (w tej roli Joseph Fiennes - patologicznie zmęczony, intrygujący, ale nieprzekonujący) w celu wyjaśnienia okoliczności zniknięcia ciała Chrystusa z grobu.
Aż przebierałem nóżkami, by to zobaczyć.
I choć "Zmartwychwstały" nie jest "Mistrzem i Małgorzatą", nie niesie za sobą przemyśleń i ujęć tego rodzaju, to na gruncie kina popularnego się sprawdza. Na dodatek twórcy tego filmu jakoś wybrnęli z pułapki, jaką stanowi konieczność dodania do Biblii wątków, których tam nie ma. Wybrnęli bez narażania się na zarzut o niedozwoloną kreację.
Z tym jednak zastrzeżeniem, że choć prezentuje nam zagadkę, to jest ona pozorna, a jej rozwiązanie oczywiste i jasne od dwóch tysięcy lat. Czy zatem w ogóle możemy mówić o kryminale?
ocena: 3+
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Malta, Noteć (Czarnków)
poznan.sport.pl
6 z 13
''Listy do M. 2'' czyli post scriptum staje się pointą ***
reżyseria: Maciej Dejczer
scenariusz: Marcin Baczyński, Mariusz Kuczewski
w rolach głównych: Tomasz Karolak, Agnieszka Dygant, Piotr Adamczyk, Maciej Stuhr, Roma Gąsiorowska, Maciej Zakościelny, Marta Żmuda Trzebiatowska
Wśród wielu innych gatunków filmowych, co więcej, nawet wśród wielu komromów, czyli komedii romantycznych powstał niepostrzeżenie zupełnie nowy nurt, który na potrzeby tej recenzji nazwijmy kinem wigilijnym. Niegdyś kinem wigilijnym był "Kevin sam w domu" albo chociażby niezrównany Chevy Chase czy inni bohaterowie, zapraszający na święta do domu swoją rodzinę, a z nią masę kłopotów. Naszpikowane gagami jak kabaretowe skecze. Dzisiaj ten nurt wyznaczają filmy o miłości, bardziej bajkowe niż komediowe.
Jedno je łączy - idą święta, więc ma być miło. Żadnych nie wiadomo jakich zawiłych opowieści, dramatów i tragedii. Ludzie mają się kochać, wszystko ma się dobrze kończyć, bo Boże Narodzenie to magiczna różdżką, która zmienia życie w baśń.
Wigilijne komromy triumfalnie wkroczyły pod choinkę mniej więcej od 2003 roku, kiedy to fenomenem na skalę światową stał się film "To właśnie miłość" - absolutna perełka w gronie komedii romantycznych. "Listy do M." to nic innego jak polska próba wpisania się w ten trend, tak abyśmy mieli swoją, własną "To właśnie miłość". To także jeden z większych sukcesów polskiego kina ostatnich lat. Nie tylko w znaczeniu finansowym, ale także odbioru przez krytyków i widzów. Zupełnie udany film, sporządzony przy zastosowaniu tej samej recepty co "To właśnie miłość". I z udanym rezultatem.
Maciej Dejczer, który tym razem stworzył ten film, postawił nie tylko na tę samą recepturę i te same składniki. On poszedł dalej, bo dopisał właściwie dalszy ciąg. W jego "Listach do M. 2" niewiele jest nowych wątków, przytłaczającą część stanowią znane już opowieści teraz dopowiedziane jak w serialu. Jak w odpowiedzi na pytanie "co dalej z naszymi bohaterami?". Taka druga część siłą rzeczy przykrywa wówczas pierwowzór, staje się jego post scriptum i zaraz pointą.
w rolach głównych: Wojciech Mecwaldowski, Paulina Chapko, Richard Dormer, Dawid Ogrodnik, Andrzej Chyra, Piotr Głowacki, Agata Buzek
Woody Allen powiedział niegdyś: "If you want to make God laugh, tell him about your plans". Jeżeli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach. Jerzy Skolimowski robi właśnie film o rozśmieszaniu Boga. O suwerenności każdych 11 minut naszego życia.
Wgryza się w te minuty, celebruje każdą z nich z namaszczeniem, jakby specjalnie sprawdza co chwilę zegarek. Już dwie po, już pięć po, już siedem po... Miałaś być za piętnaście... O kwadrans przecież nie chodzi... Chodzi, chodzi...
Nie doceniamy upływu czasu. Właściwie w ogóle nie doceniamy czasu. Przecieka przez palce, umyka, pędzi. "To już siedemnasta?" - pytamy zaskoczeni tym, co stało się z całym dniem. "Jak ten czas leci". Dopiero było rano. Jakże cholernie leci... Z niczym nie zdążę.
Jerzy Skolimowski bodaj umyślnie czyni ze swych splątanych wątków historie niezwykle banalne. Tak banalne, że na dobrą sprawę można by w miejsce każdej z tych poszczególnych opowieści wstawić dowolną inną. Chociaż rozumiem, dlaczego tak robi, to jednak niezmiernie mnie to irytuje.
"Planeta singli" czyli największy strach to iść na komedię ****
reżyseria: Mitja Okorn
scenariusz: Sam Akina, Jules Jones, Mitja Okorn, Łukasz Światowiec, Michał Chaciński
w rolach głównych: Agnieszka Więdłocha, Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, Weronika Książkiewicz, Katarzyna Bujakiewicz, Piotr Głowacki, Michał Czernecki
Są takie gatunki filmowe, które w polskim kinie właściwie w ogóle nie istnieją - horror, western (to oczywiste, chociaż z drugiej strony westerny robiła kiedyś nawet NRD), science-fiction (interesujące jeszcze w latach 80.). Komedie romantyczne natomiast istnieją, ale w takiej kondycji, że lepiej aby w ogóle ich nie było. Od lat rozczarowywały nas bowiem poziomem.
Kiedy doszliśmy w ich wypadku do poziomu depresji, pojawił się Mitja Okorn.
Najpierw zrobił serial "39 i pół" z Tomaszem Karolakiem. Mówcie co chcecie, ale to był udany film. Po serialu przyszedł czas na "Listy do M.", czyli projekt, który nie miał prawa się udać. Wtórny, bo oparty na inspiracji twórczością Richarda Curtissa, zwłaszcza jego "To właśnie miłość" - kanonie romantycznego kina komediowego. Ckliwy i wyprodukowany na Boże Narodzenie, co już samo w sobie sygnalizowało skok na kasę. Złożony z połączonych z sobą scenek, choć takie próby w Polsce kończyły się dotąd katastrofą. A jednak się udał!
Po obejrzeniu "Planety singli" zrobiło mi się trochę... przykro. Bo wychodzi na to, że rzeczywiście musi do Polski przyjechać ktoś z zewnątrz (Mitja Okorn jest Słoweńcem, mieszkającym od dziewięciu lat w Polsce), aby zrobić to jak należy. Nie, nie doskonale, ale po prostu jak należy. Od lat nikomu poza słoweńskim twórcą się to nie udało. Co się z nami dzieje? To naprawdę problem ze scenariuszami, które akurat w wypadku komedii romantycznych są sprawą zupełnie kluczową?
"Planeta singli" nie jest filmem pozbawionym mielizn. Jednakże wśród komromów niewiele jest filmów bez nich, bez scen i wątków słabych, bez spadków jakości i tętna. Jeśli się nad tym zastanowić, to nawet "To właśnie miłość" takowe mielizny ma. Chyba tylko "Kiedy Harry poznał Sally" jest ich pozbawiony.
- Chcieliśmy po tych festiwalach spróbować czegoś innego. Chcieliśmy robić kino. Nie autorskie jednak, bo z tym nie ma w Polsce problemu. Postanowiliśmy spróbować czegoś trudniejszego - powiedzieli producenci "Planety singli".
Tak, drodzy Państwo, nie mylicie się. Zrobienie udanej komedii romantycznej, którą zaakceptują widzowie jest dzisiaj znacznie trudniejszym zadaniem niż nakręcenie kina autorskiego. To jest prawdziwie głęboka woda, bez choćby jednej nuty ironii.
A ja - nie uwierzycie Państwo - śmiałem się. Nie dacie wiary, ale wielokrotnie. I na koniec dobiję Państwa ostatecznie - na głos!!
kina: Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
Fot. mat. prasowe
9 z 13
"Zjawa" czyli sam na sam na ekranie z niedźwiedzicą grizli ****
reżyseria: Alejandro Inárritu
scenariusz: Alejandro Inárritu, Mark L. Smith
w rolach głównych: Leonardo Di Caprio, Tom Hardy, Domhall Gleeson, Will Poulter, Forrest Goodluck
Cały film Alejandro Inárritu oparty jest na dygresjach, nie tylko zresztą fabularnych, ale i scenograficznych, krajobrazowych, wszelkich. To sprawia, że "Zjawa" nie koncentruje się jedynie na mitycznych zdarzeniach sprzed niemal 200 lat. Na zemście porzuconego na pewną śmierć przez kompanów człowieka, który dzięki temu, że kilka lat życia spędził u Indian, miał nad ściganymi przewagę znajomości terenu i przyrody.
Właśnie przyroda - to ona u Alejandro Inárritu jest główną dygresją, co (przynajmniej z mojego punktu widzenia) jest właściwie zachwycające. Pokazać ładne widoczki między Missouri a Yellowstone to jedno, ale pokazać je tak, jak to zrobił Meksykanin - to już co innego. Alejandro Inárritu oparł się na przyrodzie, uznał że to dobry - nomen omen - trop. Postąpił słusznie, bo to ona uniosła mu ten film i dzięki niej zyskał wspaniałą głębię. Zarówno jej piękno, jak brzydota, cud natury i jej groza, w sumie bezpośrednio z tego cudu wynikająca.
Dla większości z nas, widzów "Zjawy", w pamięci zostanie z pewnością atak niedźwiedzicy grizli, przydybanej przez Leonardo Di Caprio w lesie z dwójką niedźwiedziątek. Zapadnie, gdyż nigdy w dziejach kina nie widzieliśmy czegoś podobnego. Niezwykle brutalny, bardzo dynamiczny, a jednocześnie zawierający w sobie nie tyle epatowanie okrucieństwem, ale również jakieś perwersyjne, surowe piękno. Grizli utożsamia tu całą przyrodę i jej nieuchronne prawa - nie da się jej przebłagać, nie da się odwoływać do uczuć, litości, czegokolwiek podobnego. Tutaj po A jest B, a 1 dodać 1 równa się 2. Przydybana z młodymi niedźwiedzica atakuje i na dodatek atakuje do skutku.
Hugh Glass, którego odgrywa Leonardo Di Caprio, jest języczkiem u wagi całego filmu. Mówimy wszak o występie aktora, który nigdy dotąd nie dostał Oscara i ponownie będzie się o niego ubiegał. Jeśli tym razem nie dostanie, jeśli atak niedźwiedzia, szereg ran i wszelkie cierpienia mu nie pomogą, jeżeli Oscara nie przyniesie mu wygrzebanie się z własnego grobu, to będzie to znaczyło, że nie ma już dla Leonardo Di Caprio nadziei.
Zadanie, jakie postawił przed nim Alejandro Inárritu było przecież bardzo trudne. Pamiętajmy, że to niezwykle długi film, w którym przez szmat czasu Leonardo Di Caprio jest na ekranie sam ze sobą. Bardzo trudno to zagrać, bardzo trudno nie znużyć tym widza. Tenże widz, nawet rozparty wygodnie w fotelu, męczy się także i każde tego typu kino obłożone jest podobnym ryzykiem. Twierdzę, że Alejandro Inárritu nie do końca się przed tym niebezpieczeństwem ustrzegł. Nie zbilansował do końca zniewalającego piękna, czy też raczej oryginalności piękna tego filmu z jego fabularną warstwą emocjonalną.
Zrobił film, jakiego dotąd nie było, ale bynajmniej nie taki prosty i gładki do oglądania. Nie da się tego zrobić bez zmęczenia. Jeżeli uzna się jednak, że to "boskie zmęczenie", które szybko minie, wówczas można być pewnym, że cała reszta pozostanie.
kina: Cinema City Plaza, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
10 z 13
"Syn Szawła" czyli Antygona z działem utylizacji zwłok ****
reżyseria: László Nemes
scenariusz: László Nemes, Clara Royer
w rolach głównych: Géza Röhrig, Levente Molnár, Urs Rechn, Jerzy Walczak
"Syn Szawła" - zdobywca Oscara - to film o Holokauście, a ta tematyka w Akademii Filmowej cieszy się wielkim uznaniem. Mimo tego, że wydaje się iż jest to temat wyeksploatowany. Co nie znaczy, że należy go odłożyć do lamusa. O Holokauście będzie się kręciło i - co ważne - powinno się kręcić wciąż i wciąż, aby popioły nigdy na dobre nie rozwiały się na wietrze i nie rozpuściły w rzece.
Pytanie jednak jak to robić, skoro kino to nie sala do nauki historii. Jak pokazać Holokaust i obóz koncentracyjny, aby z punktu widzenia sztuki filmowej okazał się to temat nie tylko ważny, ale również ciekawy. Jedno starannie trzeba bowiem oddzielić od drugiego, bo przecież gdy powstają nieciekawe filmy na ważne tematy, dzieje się coś szczególnie niepokojącego.
Węgrom udało się stworzyć film, w którym obóz koncentracyjny wygląda w tle niemal jak wielki zakład pracy. Jak korpo, w którym wszyscy uwijają się jak mrówki, by nadążyć z obowiązkami. Po zwłoki zagazowanych właśnie ludzi, po ich rzeczy i ubrania biegają jak po spinacze na drugie piętro, a popiół z ludzkich ciał wysypują jak węgiel do piwnicy. To jest efekt porażający i iście po nowemu sfilmowany.
"Moje córki krowy" czyli póki masz się z kim kłócić *****
reżyseria: Kinga Dębska
scenariusz: Kinga Dębska
w rolach głównych: Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel, Małgorzata Niemirska, Marcin Dorociński, Łukasz Simlat, Maria Dębska
W samym środku filmowej dyskusji o tym, jak należy robić filmy o umieraniu i kresie tego, co kresu zdawało się nie mieć, do rozmowy zgłasza się Kinga Dębska i robi film zupełnie w tej sprawie nowy. I zaskakujący, choć najbardziej zaskakujące jest w nim to, że zaskakuje.
Zastanawiałem się, jakie określenie pasowałoby najlepiej do tego filmu. Pewnie użyłbym słowa "przeciętny", gdyby nie fakt, że ma ono określenie pejoratywne. Przeciętny, czyli nijaki, bezbarwny, średni taki.
"Moje córki krowy" tymczasem to film przeciętny, bo pokazuje sprawy nam przeciętne. Pospolite, codzienne i przez to niezwykle bieżące. Jego przeciętność oznacza, że dotyka kwestii uniwersalnych dla każdego. Prawd wszechstronnych.
Odejście bliskich, najczęściej rodziców. Któż z nas, przeciętnych, tego nie przeżył. Albo przeżyje. Doświadczy końca pewnego świata, który przez tyle lat zdawał się nie mieć końca. Takiego świata, którego ramy wyznaczali rodzice. Przeżyje zawalenie się go i redefinicję związanych z nim wartości. To jest właśnie największa uniwersalność tego typu filmu - dotyczy każdego.
''Przebudzenie Mocy'' czyli wielka kariera pewnej zdrady *****
reżyseria: JJ Abrams
scenariusz: Lawrence Kasdan, JJ Abrams, Michael Arndt
w rolach głównych: Harrison Ford, Carrie Fisher, Mark Hamill, Daisy Ridley, John Boyega, Adam Driver
W siódmym, najnowszym epizodzie "Przebudzenie Mocy" 73-letni już (sic!) Han Solo (Harrison Ford) powiada znamienne słowa: "Moc. Jej Ciemna Strona. Rycerze Jedi... też myślałem, że to jakieś bujdy. Ale to szczerza prawda. Każde słowo. To wszystko istniało."
Gdy patrzę na swoich siostrzeńców, fascynujących się postaciami z "Gwiezdnych wojen" zanim jeszcze obejrzeli film, mam ochotę powiedzieć im to samo, co Han Solo. Opowiedzieć im o tym wszystkim, co wydarzyło się w związku z "Gwiezdnymi wojnami" w ostatnich 36 latach. O tym, co się działo i co wydarzyło się z nami, ludźmi którzy zanurzyli się w ten świat i dobrze im w nim. Trudno komuś spoza tego świata wyjaśnić, dlaczego się to zrobiło i że taki świat "Gwiezdnych wojen" jednak istnieje w alternatywnej rzeczywistości, a jednak to wszystko prawda. Każde słowo.
Jak to wszystko opowiedzieć tym maluchom? Jak im streścić 36 lat tej epopei? Nie da się. Świat "Gwiezdnych wojen" muszą odkryć sobie sami. Krok po kroku.
- To jest to! - powiadają fani, którzy po zupełnej alternatywie jaką były "Mroczne widmo", "Atak klonów", "Zemsta Sithów", dostają teraz "Gwiezdne wojny" w starym stylu. Bezpieczne, bez mielizn i dziwnych eksperymentów. Takie, na jakie czekali. Nie dziwię się, że są zadowoleni.
Ja też w gruncie rzeczy jestem, choć nie do końca. To, co stanowi o sile i prawdopodobnie wielkim sukcesie "Przebudzenia Mocy" w mojej ocenie także przyczynia się do jego słabości. Ma po prostu również Ciemną Stronę.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikono Malta
Fot. KERRY HAYES/mat. prasowe
13 z 13
"Spotlight" czyli rzecz o nieodwracaniu głowy ******
reżyseria: Tom McCarthy
scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer
w rolach głównych: Michael Keaton, Mark Ruffalo, Liev Schreiber, Rachel McAdams, Stanley Tucci
Spośród wszystkich filmów, jakie dotąd zrealizowano - łącznie z ''Wszystkimi ludźmi prezydenta'' - żaden nie jest tak wielkim hołdem dla dziennikarstwa jak ''Spotlight''. Dziennikarstwa rozumianego jako nieodwracanie głowy.
Serial "Newsroom" to jeden z tych nielicznych przypadków, przypominający o tym, że swego czasu Amerykanie uwielbiali redakcje gazet jako scenerię i dziennikarzy jako bohaterów swych filmów. Lubowali się w filmach, których akcja toczy się na sali sądowej, ale przepadali też za mediami. "Wszyscy ludzie prezydenta" o udziale dziennikarzy w aferze Watergate (z Dustinem Hoffmanem i Robertem Redfordem w rolach głównych) stał się klasyką kina nie tylko ze względu na grę i konstrukcję tego filmu, ale w dużej mierze ze względu na rangę tematu.
Od tamtej pory minęło 40 lat i dzisiaj "Spotlight" przypomina: nic się nie zmieniło. W czasach przeklikiwania się przez internet przez kilometry pierdół, w czasach kolorowych czasopism o niczym, w dziennikarstwie w zasadzie nie zmieniło się nic. Nadal jest po to, by pilnować każdego i wszystkiego, co chciałoby ujść ludzkiemu oku i uchu. Pozostało niezauważone. Nie zmieniło się to, że dziennikarze są ogarami spuszczonymi przez społeczeństwa ze smyczy, by wciągnąć powietrze i wytropić.
Co więcej, nie zmieniło się także to, że jest to wciąż niezwykle ważne. Niezbędne, by społeczeństwo mogło w ogóle funkcjonować.
Na dziennikarzy się psioczy. Pośpiech, literówki, błędy, te wszystkie slajdy, przez które się trzeba przeklikiwać i mało poważne materiały, dzięki którym jednak mogą zdobyć środki na to, by nadal istnieć. A póki istnieją, cisza nie zawsze będzie cnotą.
Wszystkie komentarze