Po Oscarowej obfitości przyszedł czas flauty w kinach, co nie znaczy, że nie można znaleźć w nich ciekawych propozycji. Frekwencja nadal jest bardzo wysoka, zwłaszcza na wysokobudżetowych filmach. Co zatem w kinach w ten weekend? Oto przegląd, który przygotowałem.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 14
"Bogowie Egiptu" czyli Gerard Butler pozostał w wąwozie termopilskim **
reżyseria: Alex Proyas
scenariusz: Matt Sazama, Burk Sharpless
w rolach głównych: Brenton Thwaites, Nikolaj Coster-Waldau, Gerard Butler, Elodie Young, Courtney Eaton
Mitologię grecką od dziesiątków lat pokazuje się w formie fantasy - to właściwie jedyna rozsądna interpretacja niebywałych opowieści, jakie w niej znajdujemy. O bogach, którzy są gorsi niż ludzie - bandzie wrednych, olimpijskich sukinsynów, pełnych zawiści, gniewu, pragnienia zemsty i zwierzęcej chuci. Każdy, kto czytał mity greckie wie, że to w gruncie rzeczy kawał solidnego porno z elementami baśni. A jednak owo mityczne porno stanowi fundament kulturowy wszystkiego, co po Grecji nastąpiło.
O egipskiej tego powiedzieć nie możemy, gdyż ona zwyczajnie ... nie ma tak mocno sfabularyzowanej mitologii. Te kilka historyjek spisanych hieroglifami na ścianach grobowców trudno uznać za opowieści z pogranicza, jak u Greków. Co jednak nie znaczy, że nie można z tego złożyć historii typu porno fantasy, w której co bóg to gnojek. I od ludzi różni się jedynie tym, że ma supermoce oraz ze dwa i pół metra wzrostu. Można.
Tylko po co?
Filmowi "Bogowie Egiptu" właśnie takie pytanie należy postawić. Po co? Odpowiedź jasna: dla feerii efektów wizualnych, dla pokazu sztuczek magicznych, na jakie stać kino, dla wyśrubowania poziomu realizacji.
Tylko czego, w takim razie, szuka tu Gerard Butler? Zwariował czy co?
w rolach głównych: Ryan Reynolds, Morena Baccarin, Ed Skrein
Historie o superbohaterach od zarania dziejów były całkowicie niepoważne. No bo jak poważnie traktować faceta, który przebiera się za nietoperza albo zakłada rajstopy, pelerynkę i czesze się w loczek? Parodiowanie czy też autoparodiowanie tego gatunku przypomina nieco tłumaczenie dowcipu komuś, kto zupełnie już nic nie jarzy. Taki właśnie jest ''Deadpool''.
''Deadpool'' jest prostacki, ale bynajmniej nie dlatego, że humor tu wulgarny, często po bandzie i bez ogródek. Nie dlatego, że nader sporo tu o masturbacji i połykaniu, wszak dla wielu widzów to nadal szalenie zabawne i wystarczy coś takiego palnąć z ekranu, a pół kina od razu zaczyna rżeć. Tak już jest. Bądźmy jednak sprawiedliwi, w filmie Tima Millera da się też odnaleźć sporo żartów wykraczających poza wydzieliny i defekację. Są nawet inteligentne odniesienia do współczesnego kina popkulturowego, sprawne szpileczki wetknięte w mapę dzisiejszego kina i gdyby to do nich sprowadzał się luźny styl bycia bohatera zwanego Deadpool, mielibyśmy do czynienia być może z perełką kina rozrywkowego.
No ale tak nie jest.
''Deadpool'' jest bowiem kinem ordynarnym. Nie ze względu na rodzaj kloacznego humoru, jaki prezentuje. Jego ordynarność jest dużo gorszego sortu - prostactwo tego dzieła zasadza się przede wszystkim na próbie stworzenia wrażenia, jakoby luz pozwalał mu zespolić się z widzem, dotrzeć do niego łatwiej niż w wypadku innych filmów tego typu. Tak jakby to wszystko miało ułatwić konsumpcję.
kina: Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Malta
mat. promocyne
3 z 14
"Wstrząs" czyli uderzenie w głowę powinno być mocniejsze" **
reżyseria: Peter Landesman
scenariusz: Peter Landesman
w rolach głównych: Will Smith, Alec Baldwin, Gugu Mbatha-Raw, David Morse
Amerykanie wyspecjalizowali się w filmach obywatelskich, jak nazywam to kino, którego im szczególnie zazdroszczę, ale którego - przyznaję - nie za bardzo lubię. Kino z misją, kino śledczo-tropiące, kino rzucające ów "spotlight", czyli światło na sprawy. Kino jako narzędzie społeczne.
A ja właśnie niespecjalnie lubię, gdy kino traktowane jest jako narzędzie. I gdy zbyt oddala się od sztuki chociażby w stronę dziennikarstwa.
Jednakże docenić dobrze zrobione kino obywatelskie umiem i zamierzam. Kilka dzieł w tym nurcie to autentyczne arcydzieła sztuki - "Wszyscy ludzie prezydenta" czy kapitalny, po prostu kapitalny "Informator", film który swego czasu zmiótł mnie z powierzchni. Ten dotyczący słynnych w latach 90. w Ameryce procesów z producentami tytoniu i papierosów, pamiętacie Państwo? Z Alem Pacino i Russellem Crowe.
We "Wstrząsie" znajdziemy nawet wspomnienie owych procesów tytoniowych. Zupełnie jakby twórcy tego filmu chcieli ustawić się w tym samym szeregu, co "Informator".
Mowy nie ma! To zupełnie inna półka i inna jakość. Szczerze powiedziawszy, jestem wręcz zdumiony jak można zrobić tak nudny film na tak pasjonujący temat. Kwestia wpływu zderzeń głowami na psychikę graczy w futbol amerykański zakrawa wręcz na wyśmienity thriller medyczny w stylu "Krytycznej terapii" (może obecność na ekranie Davida Morse'a mnie skłoniła do takiej refleksji). To jest trzęsienie ziemi, które gaśnie już po chwili, pozostawiając widza w głębokim niedosycie i z pragnieniem, aby ktoś film na ten temat nakręcił raz jeszcze, na nowo, lepiej.
kina: Cinema City Kinepolis, Echo (Jarocin), Sokolnia (Słupca)
materiały prasowe
4 z 14
"Psy mafii" czyli sfora, która bierze w łapę ***
reżyseria: John Hillcoat
scenariusz: Matt Cook
w rolach głównych: Chiwetel Ejiofor, Casey Affleck, Anthony Mackie, Woody Harrelson, Kate Winslet
Angielski tytuł filmu, czyli Triple 9 oznacza policyjny kod określający nadzwyczajną mobilizację. Alarm 999 ogłaszany jest wówczas, gdy zginie policjant. Wszystkie możliwe środki i siły rzucane są w takim momencie do znalezienia sprawców. Wtedy można się przemknąć niepostrzeżenie.
Zabójstwo policjanta jako wab stanowi pomysł na dramat sensacyjny już nie intrygujący, ale zgoła upiorny. A czy uwierzą Państwo, że to nie koniec upiorności tego filmu?
Sfora niesłychanie wręcz skundlonych "psów" w tym filmie nie jest równocześnie watahą wilków w owczej skórze. Runo owe jest tu raczej porwane, spod niego cały czas błyskają odznaki i pistolety. Śmiem twierdzić, że już Denzel Washington był w "Dniu próby" większym sukinsynem niż oni. To nie niedoróbka, ale celowy zabieg, który ma na celu zbudowanie postaci znacznie ciekawszych niż policjant, który działa na rzecz gangsterów, bo zwyczajnie wziął w łapę. Tutaj, jak mniemam, chodzi o coś więcej. O rodzaj kontroli nad skomplikowaną siatką zależności, w jakie wpadają kolejni funkcjonariusze niczym w sieć pajęczą. Wyswobodzić się z niej nie sposób, a każdy kolejny ruch jedynie pęta ruchy jeszcze bardziej.
Dobrze to zatem wszystko wygląda? Otóż niedobrze. Film o potencjale sięgającym "Dnia próby", a może i nawet "Gorączki", ostatecznie jednak ten potencjał marnuje ze względy na poważne wady fabularne. Owa kulejąca fabuła bowiem, nie dość że dość słabiutka (kreśli historię dość marnej jakości), to jeszcze zawiła. Zbyt zawiła. Z owych zakrętasów scenariusza w gruncie rzeczy bowiem łatwo się zgubić, wnosi on do sprawy jedynie zamieszanie. Nie mam lęku przed tym, żeby przyznać: ja się w pewnym momencie pogubiłem.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
mat. promocyjne
5 z 14
"Zmartwychwstały" czyli popularne kino z grobu Chrystusa ***
reżyseria: Kevin Reynolds
scenariusz: Kevin Reynolds, Paul Aiello
w rolach głównych: Joseph Fiennes, Peter Firth, Cliff Curtis, Maria Botto
Robienie jakiejkolwiek wariacji na temat Starego, a zwłaszcza Nowego Testamentu jest niezwykle trudne. Trudności są prozaiczne - otóż nie da się tego uczynić, nie dopisując doń nowych treści. Nie dopisując chociażby nowych kwestii Chrystusowi, który wszak - wedle dogmatów wiary - co miał powiedzieć, już powiedział. Nic dodać, nic ująć.
To torpeduje wszelkie wariacje fabularne, pozwala jedynie na te interpretacyjne jak "Pasja" mela Gibsona. Torpeduje, ale nie uniemożliwia. Dowodem na to jest "Mistrz i Małgorzata", dowodem jest "Piłat i inni" oraz wiele podobnych dzieł, których dogmatyczność przeplata się z ludzką wyobraźnią.
"Zmartwychwstały" to film jeszcze trudniejszy, bowiem mamy do czynienia z kinem popularnym. Z wariacją takiej natury, na jaką nikt się nie porwał. To nie dodanie do Nowego testamentu nowych wątków, to zrobienie z historii męki Pańskiej i jego zmartwychwstania ... kryminału.
Mówcie Państwo co chcecie, ale to pomysł wyśmienity!
Historia widziana z tej strony grobu Pańskiego, z jakiej dotąd nikt jej nie pokazał. Śledztwo prowadzone przez Poncjusza Piłata (ciekawa rola Petera Firtha - takiego Piłata dotąd nie widzieliśmy; Piłata, u którego mocno rozbudowano wątek umytych rąk) i jego trybuna Klawiusza (w tej roli Joseph Fiennes - patologicznie zmęczony, intrygujący, ale nieprzekonujący) w celu wyjaśnienia okoliczności zniknięcia ciała Chrystusa z grobu.
Aż przebierałem nóżkami, by to zobaczyć.
I choć "Zmartwychwstały" nie jest "Mistrzem i Małgorzatą", nie niesie za sobą przemyśleń i ujęć tego rodzaju, to na gruncie kina popularnego się sprawdza. Na dodatek twórcy tego filmu jakoś wybrnęli z pułapki, jaką stanowi konieczność dodania do Biblii wątków, których tam nie ma. Wybrnęli bez narażania się na zarzut o niedozwoloną kreację.
Z tym jednak zastrzeżeniem, że choć prezentuje nam zagadkę, to jest ona pozorna, a jej rozwiązanie oczywiste i jasne od dwóch tysięcy lat. Czy zatem w ogóle możemy mówić o kryminale?
ocena: 3+
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Malta, Helios (Kalisz)
Fot. mat. prasowe
6 z 14
"Pitbull. Nowe porządki" czyli nowe porządki są już znacznie łatwiejsze ***
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Piotr Stramowski, Bogusław Linda, Maja Ostaszewska, Andrzej Grabowski, Krzysztof Czeczot
Popularność pierwszego "Pitbulla" z 2005 roku wynikała nie tylko z jego autentyczności, stanowiącej bez wątpienia największy walor tego filmu, ale również z powiewu świeżości. Kino kryminalne - zdawałoby się najbardziej wyeksploatowany temat świata (choć nie tak jak w literaturze), odmieniony przez wszystkie przypadki w dziełach wielkoekranowych, ale chyba jeszcze bardziej w serialach. Co tu dodać? A Patryk Vega dodał. "Pitbull" był powiewem świeżości. To duża umiejętność obsadzić płodami dawno zaoraną ziemię.
"Nowe porządki" to kontynuacja hitu kinowego sprzed 10 lat. I już nie tak udana, ze znacznie słabszą obsadą, dzięki której Patryk Vega mógł budować wielowątkowość swego dzieła.
Jest w drugiej części "Pitbulla" wracający do kina akcji Bogusław Linda, tym razem jako bezwzględny szef grupy mokotowskiej. Porażający okrutną prostotą swego działania, w sporej mierze bezczelnego i wyzywającego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to postać przeciekawa, jakiej w "Pitbullu" nigdy nie było, w stylu dawnych seriali gangsterskich lat 90. takich jak "Ekstradycja". Bogusław Linda jednak, ten król kina akcji, cesarz przeładowanej giwery i faraon "zrobię porządek z wami wszystkimi" tym razem jednak okrutnie zawodzi, jakby rzeczywiście wyszedł z obiegu raz na zawsze.
Z punktu widzenia Poznania i Wielkopolski ciekawe jest też to, że Bogusław Linda gra tu kibica Legii Warszawa, którego przestępcza mentalność wykuła się na tle konfliktu z chuligańskimi bojówkami Lecha Poznań. To wtedy skomplikowała mu się sytuacja rodzinna, to wówczas uznał, że zawiódł jako ojciec, człowiek, na całej linii. Wątek ustawek między Legią a Lechem został tu przez Patryka Vegę wykorzystany, nawet chwilami chyba prześwietlony i przerysowany, przez co stał się nieczytelny. Wygląda tu na intruza. Ale jest i odgrywa w filmie bardzo ważną rolę.
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
ANNA WLOCH KINO ŚWIAT
7 z 14
"Niewinne" czyli zgwałcona wiara, złamane tabu ****
reżyseria: Anne Fontaine
scenariusz: Sabrina B. Karine, Pascal Bonitzer, Anne Fontaine, Alice Vial
w rolach głównych: Lou de Laage, Agata Kulesza, Agata Buzek, Joanna Kulig, Katarzyna Dąbrowska, Anna Próchniak, Vincent Macaigne
"Niewinne" są bowiem filmem nie tyle o samym gwałcie, ale o jego konsekwencjach i o tym, jak odcisnął się on na kobietach, dla których stanowił nie tyle przerażające, trudne do uzmysłowienia sobie przeżycie, ale równocześnie próbę. Drastyczną, skrajną próbę wiary.
"Żadna z zakonnic po gwałcie nie straciła wiary" - słyszymy w filmie. Żadna jednak równocześnie się od niego nigdy nie uwolniła. Skutki nieakceptowalnego okrucieństwa są aż nadto widoczne, a kontrast dla nich stanowi właśnie klasztor. To w jego murach, to w kontekście habitów i modlących się w płaczu zakonnic widać owe skutki szczególnie mocno, nad wyraz wyraźnie.
Hm... czy jednak na pewno?
"Niewinne" to historia niezwykle mocna. Jedna z mocniejszych, jakie można sobie wyobrazić. Tak mocna, że trudno pojąć otaczającą ją tajemnicę. Rozpacz, krzyk, przerażenie wydają się bowiem silniejsze od jakiegokolwiek tabu, ich skala sprawia wrażenie, jakby miały przebić je bez trudu i wydostać się na zewnątrz. Nic z tego jednak.
To dodatkowo potęguje siłę tego przekazu i sprawia, że mamy do czynienia z silnym tematem, który jednak został poddany kwarantannie. Pochodząca z Luksemburga reżyserka Anne Fontaine stara się bowiem za wszelką cenę oszczędzić widza i nie epatować okrucieństwem. Jej film to nie dzieło w stylu Wojciecha Smarzowskiego, który kobiety z całą bezwzględnością układa w "Róży" w rządku masowego gwałtu, jedna przy drugiej, niczym worki albo produkty w sklepie. U Anne Fontaine mocna opowieść odbija się jedynie echem od murów klasztoru i tylko to echo pobrzmiewa przez cały film. Echo natrętne i wszechobecne, o którym grająca tu jedną z sióstr Agata Buzek powiada "cały czas przeżywam to na nowo, cały czas czuję ich smród". A jednak jedynie echo, nie same zdarzenia par excellence.
Jest zatem to film okrutny, ale nie brutalny (wyłączając kilka wyjątków, chociażby scenę z udziałem samej Lou de Laage, grającej tu lekarkę z francuskiego Czerwonego Krzyża). Brutalności Anne Fontaine unika, zupełnie jakby chciała powiedzieć tym samym "wystarczy już", "assez!".
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Charlie Monroe Malta, Helios (Gniezno), Centrum (Kalisz), Kino nad Wartą (Koło), Centrum (Leszno)
materiały prasowe
8 z 14
"Batman vs Superman. Świt sprawiedliwości" czyli o co walczymy?
reżyseria: Zack Snyder
scenariusz: Chris Terrio, David S. Goyer
w rolach głównych: Henry Cavill, Ben Affleck, Jesse Eisenberg, Gal Gadot, Amy Adams, Jeremy Irons
Jakby na to nie patrzeć, to kiedyś były standardowe pytania zadawane w piaskownicy. "A kogo wolisz - Hana Solo czy Luke'a Skywalkera? Arnolda Schwarzeneggera czy Sylvestra Stallone? Alaina Prosta czy Ayrtona Sennę? Janka Kosa czy Gustlika?". Pytania zupełnie w wieku dziecięcym fundamentalne, bo wyznaczające pewną przynależność do grona identyfikujących się.
O Batmana i Supermana nikt wtedy nie pytał, bowiem w czasach mojej kultury piaskownicowej w ogóle oni nie występowali. Był Heman walczący ze Szkieletorem (bo akurat szedł w telewizji), Była Dżana z dżungli (o tym za chwilę), były Godzille i Gamery. Nie było natomiast dwóch postaci dla popkultury komiksowej archetypicznych - Batmana i Supermana.
Głównie dlatego, że ja i moi rówieśnicy nie mieliśmy okazji ich oglądać.
Batman i Superman nie tylko żyli w równoległych i nieprzenikających się światach. Na dodatek mieli ... wiele ze sobą wspólnego. Owszem, jeden kosmita, drugi człowiek z krwi i kości. Jeden dziennikarz z loczkiem, drugi arystokrata z traumami. Jeden z dziewczyną, drugi z Alfredem. A jednak obydwaj po jasnej stronie mocy. Obydwaj za cel swój stawiający sobie walkę ze złem, bez względu na koszty, jakie w takiej walce ponieść miałoby dobro.
O co zatem chodzi z owym "versus"? Dlaczego "versus"? Dlaczego ktoś chce ich konfrontować? Po cóż mieliby stanąć naprzeciw niczym przed bokserskim straszonkiem wagi ciężkiej? I po jaką cholerę mieliby ze sobą walczyć?
Po odpowiedź odsyłam zatem Państwa do filmu, chociaż mam wrażenie, że nawet przed emisją możecie mieć Państwo swoje typy.
"Planeta singli" czyli największy strach to iść na komedię ****
reżyseria: Mitja Okorn
scenariusz: Sam Akina, Jules Jones, Mitja Okorn, Łukasz Światowiec, Michał Chaciński
w rolach głównych: Agnieszka Więdłocha, Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, Weronika Książkiewicz, Katarzyna Bujakiewicz, Piotr Głowacki, Michał Czernecki
Są takie gatunki filmowe, które w polskim kinie właściwie w ogóle nie istnieją - horror, western (to oczywiste, chociaż z drugiej strony westerny robiła kiedyś nawet NRD), science-fiction (interesujące jeszcze w latach 80.). Komedie romantyczne natomiast istnieją, ale w takiej kondycji, że lepiej aby w ogóle ich nie było. Od lat rozczarowywały nas bowiem poziomem.
Kiedy doszliśmy w ich wypadku do poziomu depresji, pojawił się Mitja Okorn.
Najpierw zrobił serial "39 i pół" z Tomaszem Karolakiem. Mówcie co chcecie, ale to był udany film. Po serialu przyszedł czas na "Listy do M.", czyli projekt, który nie miał prawa się udać. Wtórny, bo oparty na inspiracji twórczością Richarda Curtissa, zwłaszcza jego "To właśnie miłość" - kanonie romantycznego kina komediowego. Ckliwy i wyprodukowany na Boże Narodzenie, co już samo w sobie sygnalizowało skok na kasę. Złożony z połączonych z sobą scenek, choć takie próby w Polsce kończyły się dotąd katastrofą. A jednak się udał!
Po obejrzeniu "Planety singli" zrobiło mi się trochę... przykro. Bo wychodzi na to, że rzeczywiście musi do Polski przyjechać ktoś z zewnątrz (Mitja Okorn jest Słoweńcem, mieszkającym od dziewięciu lat w Polsce), aby zrobić to jak należy. Nie, nie doskonale, ale po prostu jak należy. Od lat nikomu poza słoweńskim twórcą się to nie udało. Co się z nami dzieje? To naprawdę problem ze scenariuszami, które akurat w wypadku komedii romantycznych są sprawą zupełnie kluczową?
"Planeta singli" nie jest filmem pozbawionym mielizn. Jednakże wśród komromów niewiele jest filmów bez nich, bez scen i wątków słabych, bez spadków jakości i tętna. Jeśli się nad tym zastanowić, to nawet "To właśnie miłość" takowe mielizny ma. Chyba tylko "Kiedy Harry poznał Sally" jest ich pozbawiony.
- Chcieliśmy po tych festiwalach spróbować czegoś innego. Chcieliśmy robić kino. Nie autorskie jednak, bo z tym nie ma w Polsce problemu. Postanowiliśmy spróbować czegoś trudniejszego - powiedzieli producenci "Planety singli".
Tak, drodzy Państwo, nie mylicie się. Zrobienie udanej komedii romantycznej, którą zaakceptują widzowie jest dzisiaj znacznie trudniejszym zadaniem niż nakręcenie kina autorskiego. To jest prawdziwie głęboka woda, bez choćby jednej nuty ironii.
A ja - nie uwierzycie Państwo - śmiałem się. Nie dacie wiary, ale wielokrotnie. I na koniec dobiję Państwa ostatecznie - na głos!!
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
Fot. mat. prasowe
10 z 14
"Zjawa" czyli sam na sam na ekranie z niedźwiedzicą grizli ****
reżyseria: Alejandro Inárritu
scenariusz: Alejandro Inárritu, Mark L. Smith
w rolach głównych: Leonardo Di Caprio, Tom Hardy, Domhall Gleeson, Will Poulter, Forrest Goodluck
Cały film Alejandro Inárritu oparty jest na dygresjach, nie tylko zresztą fabularnych, ale i scenograficznych, krajobrazowych, wszelkich. To sprawia, że "Zjawa" nie koncentruje się jedynie na mitycznych zdarzeniach sprzed niemal 200 lat. Na zemście porzuconego na pewną śmierć przez kompanów człowieka, który dzięki temu, że kilka lat życia spędził u Indian, miał nad ściganymi przewagę znajomości terenu i przyrody.
Właśnie przyroda - to ona u Alejandro Inárritu jest główną dygresją, co (przynajmniej z mojego punktu widzenia) jest właściwie zachwycające. Pokazać ładne widoczki między Missouri a Yellowstone to jedno, ale pokazać je tak, jak to zrobił Meksykanin - to już co innego. Alejandro Inárritu oparł się na przyrodzie, uznał że to dobry - nomen omen - trop. Postąpił słusznie, bo to ona uniosła mu ten film i dzięki niej zyskał wspaniałą głębię. Zarówno jej piękno, jak brzydota, cud natury i jej groza, w sumie bezpośrednio z tego cudu wynikająca.
Dla większości z nas, widzów "Zjawy", w pamięci zostanie z pewnością atak niedźwiedzicy grizli, przydybanej przez Leonardo Di Caprio w lesie z dwójką niedźwiedziątek. Zapadnie, gdyż nigdy w dziejach kina nie widzieliśmy czegoś podobnego. Niezwykle brutalny, bardzo dynamiczny, a jednocześnie zawierający w sobie nie tyle epatowanie okrucieństwem, ale również jakieś perwersyjne, surowe piękno. Grizli utożsamia tu całą przyrodę i jej nieuchronne prawa - nie da się jej przebłagać, nie da się odwoływać do uczuć, litości, czegokolwiek podobnego. Tutaj po A jest B, a 1 dodać 1 równa się 2. Przydybana z młodymi niedźwiedzica atakuje i na dodatek atakuje do skutku.
Hugh Glass, którego odgrywa Leonardo Di Caprio, jest języczkiem u wagi całego filmu. Mówimy wszak o występie aktora, który nigdy dotąd nie dostał Oscara i ponownie będzie się o niego ubiegał. Jeśli tym razem nie dostanie, jeśli atak niedźwiedzia, szereg ran i wszelkie cierpienia mu nie pomogą, jeżeli Oscara nie przyniesie mu wygrzebanie się z własnego grobu, to będzie to znaczyło, że nie ma już dla Leonardo Di Caprio nadziei.
Zadanie, jakie postawił przed nim Alejandro Inárritu było przecież bardzo trudne. Pamiętajmy, że to niezwykle długi film, w którym przez szmat czasu Leonardo Di Caprio jest na ekranie sam ze sobą. Bardzo trudno to zagrać, bardzo trudno nie znużyć tym widza. Tenże widz, nawet rozparty wygodnie w fotelu, męczy się także i każde tego typu kino obłożone jest podobnym ryzykiem. Twierdzę, że Alejandro Inárritu nie do końca się przed tym niebezpieczeństwem ustrzegł. Nie zbilansował do końca zniewalającego piękna, czy też raczej oryginalności piękna tego filmu z jego fabularną warstwą emocjonalną.
Zrobił film, jakiego dotąd nie było, ale bynajmniej nie taki prosty i gładki do oglądania. Nie da się tego zrobić bez zmęczenia. Jeżeli uzna się jednak, że to "boskie zmęczenie", które szybko minie, wówczas można być pewnym, że cała reszta pozostanie.
"Syn Szawła" czyli Antygona z działem utylizacji zwłok ****
reżyseria: László Nemes
scenariusz: László Nemes, Clara Royer
w rolach głównych: Géza Röhrig, Levente Molnár, Urs Rechn, Jerzy Walczak
"Syn Szawła" - zdobywca Oscara - to film o Holokauście, a ta tematyka w Akademii Filmowej cieszy się wielkim uznaniem. Mimo tego, że wydaje się iż jest to temat wyeksploatowany. Co nie znaczy, że należy go odłożyć do lamusa. O Holokauście będzie się kręciło i - co ważne - powinno się kręcić wciąż i wciąż, aby popioły nigdy na dobre nie rozwiały się na wietrze i nie rozpuściły w rzece.
Pytanie jednak jak to robić, skoro kino to nie sala do nauki historii. Jak pokazać Holokaust i obóz koncentracyjny, aby z punktu widzenia sztuki filmowej okazał się to temat nie tylko ważny, ale również ciekawy. Jedno starannie trzeba bowiem oddzielić od drugiego, bo przecież gdy powstają nieciekawe filmy na ważne tematy, dzieje się coś szczególnie niepokojącego.
Węgrom udało się stworzyć film, w którym obóz koncentracyjny wygląda w tle niemal jak wielki zakład pracy. Jak korpo, w którym wszyscy uwijają się jak mrówki, by nadążyć z obowiązkami. Po zwłoki zagazowanych właśnie ludzi, po ich rzeczy i ubrania biegają jak po spinacze na drugie piętro, a popiół z ludzkich ciał wysypują jak węgiel do piwnicy. To jest efekt porażający i iście po nowemu sfilmowany.
"Pokój" czyli świat jest taki wielki, a ja taki malutki *****
reżyseria: Lenny Abrahamson
scenariusz: Emma Donoghue
w rolach głównych: Brie Larson, Jacob Tremblay, Joan Allen, William H. Macy
Kino nieustannie mnie zaskakuje. Gdy już wydaje się, że wszelkie możliwości koncepcyjne zostały wyczerpane i nie da się poszerzyć obszaru jego postrzegania, pojawia się taki film jak ?Pokój?. Nigdy nie spotkałem czegoś równie klaustrofobicznego i równie szerokiego.
"Pokój" jest o zmianie perspektywy postrzegania świata. O jednym z najbardziej niesamowitych i fascynujących zjawisk, jakie istnieją na świecie. Mam jednak wrażenie, że w wypadku tego niezwykłego filmu perspektywa oznacza jednak także co innego.
Otóż "Pokój" był na bardzo dobrej drodze ku temu, by pokazać świat w całości z perspektywy dziecka. Zrobić zatem coś, co chyba nikomu dotąd się nie udało. Gdyby się tak poważnie nad tym zastanowić, mogłoby się okazać, że świat dzieci jest nam całkowicie niedostępny. To rozumowanie, ten punkt widzenia, to definiowanie i pojmowanie, oparte na odrębnych kategoriach i związkach pojęciowych, wypełniające luki w wiedzy najcenniejszym budulcem jakim dysponują dzieci, czyli wyobraźnią - wszystko to jest poza zasięgiem dorosłych. Tych dorosłych, którzy wcześniej sami byli dziećmi, gdyż z wiekiem każdy z nas gubi klucze do dziecięcego świata.
Jack nie jest dzieckiem nieszczęśliwym, gdyż żyje w nieświadomości. Nie jest świadom istnienia czegoś poza Pokojem. Czy to źle? "Pokój" nie jest filmem, który w swej ponurej dosłowności domagałby się rozliczenia tego stanu rzeczy i który pochylałby się z troską za odizolowanym od świata oseskiem. To film, który raczej stawia pytania o znaczenie świadomości. A raczej powiedziałbym - nie tyle świadomości, co momentu, w której jej doświadczamy.
"Zwierzogród" czyli najbardziej bieżąca bajka świata *****
reżyseria: Byron Howard, Rich Moore
scenariusz: Jared Bush, Phil Johnston
w polskiej wersji językowej: Julia Kamińska, Paweł Domagała, Krzysztof Stelmaszyk, Barbara Kurdej-Szatan, Wiktor Zborowski, Sebastian Perdek
Wytwórnia Disneya słynęła niegdyś z filmów uniwersalnych, absolutnie ponadczasowych, tak samo aktualnych przed kilkudziesięciu laty, jak i teraz. Cóż bowiem może zdezaktualizować się w bajce? Od dawna jednak disneyowska wytwórnia nie trzyma się już jednak tej zasady i robi filmy na bieżące tematy, odpowiadające aktualnej sytuacji na świecie. Mam wrażenie, że żaden dotychczasowy nie był tak współczesny jak "Zwierzogród". Film, którego oglądanie jest jak lektura gazet albo włączenie telewizji. A może właśnie w tym tkwi uniwersalizm najlepszego animowanego filmu od czasów "W głowie się nie mieści"?
Wszak morał jest w bajce najważniejszy, czyż nie?
Kiedyś tak było, owszem. Baśń bez morału nie miała racji bytu. Ale czy to nie aby Dreamworks oraz Pixar (czyli teraz w istocie Walt Disney) nie nauczyli nas, że dzisiaj animowana baśń to przede wszystkim kawał dobrej zabawy. I to nie tylko dla dzieci, ale zwłaszcza dla dorosłych, którzy zawłaszczyli maluchom całe połacie tego gatunku. To jest dopiero morał!
Disney w "Zwierzogrodzie" postanowił coś z tym zrobić i zadać zasadnicze pytanie: a dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Dobra zabawa z morałem to optimum.
W tego typu filmach animowanych dużą pożywkę dla humoru stanowi często drugi plan. To tam odbywa się najlepsza zabawa, to tam wyłowić można najbardziej smakowite kąski. W "Zwierzogrodzie" też jest on niezły i warto się przyjrzeć wszystkim jego niuansom (zwłaszcza genialnemu wątkowi z urzędnikami wydziału komunikacji), jednakże to nie "Madagaskar" ani "Gdzie jest Nemo" - tu nie przyćmiewa on planu pierwszego. Wynika to stąd, że najnowszy film Disneya jest po prostu perfekcyjnie zaplanowany i zrealizowany.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Piła), Cinema Galeria Tęcza (Kalisz), Helios (Kalisz), Cinema (Leszno), Sokolnia (Słupca)
Fot. KERRY HAYES/mat. prasowe
14 z 14
"Spotlight" czyli rzecz o nieodwracaniu głowy ******
reżyseria: Tom McCarthy
scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer
w rolach głównych: Michael Keaton, Mark Ruffalo, Liev Schreiber, Rachel McAdams, Stanley Tucci
Spośród wszystkich filmów, jakie dotąd zrealizowano - łącznie z ''Wszystkimi ludźmi prezydenta'' - żaden nie jest tak wielkim hołdem dla dziennikarstwa jak ''Spotlight''. Dziennikarstwa rozumianego jako nieodwracanie głowy.
Serial "Newsroom" to jeden z tych nielicznych przypadków, przypominający o tym, że swego czasu Amerykanie uwielbiali redakcje gazet jako scenerię i dziennikarzy jako bohaterów swych filmów. Lubowali się w filmach, których akcja toczy się na sali sądowej, ale przepadali też za mediami. "Wszyscy ludzie prezydenta" o udziale dziennikarzy w aferze Watergate (z Dustinem Hoffmanem i Robertem Redfordem w rolach głównych) stał się klasyką kina nie tylko ze względu na grę i konstrukcję tego filmu, ale w dużej mierze ze względu na rangę tematu.
Od tamtej pory minęło 40 lat i dzisiaj "Spotlight" przypomina: nic się nie zmieniło. W czasach przeklikiwania się przez internet przez kilometry pierdół, w czasach kolorowych czasopism o niczym, w dziennikarstwie w zasadzie nie zmieniło się nic. Nadal jest po to, by pilnować każdego i wszystkiego, co chciałoby ujść ludzkiemu oku i uchu. Pozostało niezauważone. Nie zmieniło się to, że dziennikarze są ogarami spuszczonymi przez społeczeństwa ze smyczy, by wciągnąć powietrze i wytropić.
Co więcej, nie zmieniło się także to, że jest to wciąż niezwykle ważne. Niezbędne, by społeczeństwo mogło w ogóle funkcjonować.
Na dziennikarzy się psioczy. Pośpiech, literówki, błędy, te wszystkie slajdy, przez które się trzeba przeklikiwać i mało poważne materiały, dzięki którym jednak mogą zdobyć środki na to, by nadal istnieć. A póki istnieją, cisza nie zawsze będzie cnotą.
Wszystkie komentarze