Majówka kojarzy nam się z grillem, wyjazdem za miasto i odpoczynkiem na zielonej trawce. Nie znaczy to jednak, że nie można wybrać kina. Ja w każdym razie nie potrafię pozostać bez niego na długo. A Państwo? Oto krótki przegląd propozycji, ustawionych od - w mojej ocenie - najsłabszych po najlepsze
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 13
"Deadpool" czyli why so serious? **
reżyseria: Tim Miller
scenariusz: Rhett Reese, Paul Wernick
w rolach głównych: Ryan Reynolds, Morena Baccarin, Ed Skrein
Historie o superbohaterach od zarania dziejów były całkowicie niepoważne. No bo jak poważnie traktować faceta, który przebiera się za nietoperza albo zakłada rajstopy, pelerynkę i czesze się w loczek? Parodiowanie czy też autoparodiowanie tego gatunku przypomina nieco tłumaczenie dowcipu komuś, kto zupełnie już nic nie jarzy. Taki właśnie jest ''Deadpool''.
''Deadpool'' jest prostacki, ale bynajmniej nie dlatego, że humor tu wulgarny, często po bandzie i bez ogródek. Nie dlatego, że nader sporo tu o masturbacji i połykaniu, wszak dla wielu widzów to nadal szalenie zabawne i wystarczy coś takiego palnąć z ekranu, a pół kina od razu zaczyna rżeć. Tak już jest. Bądźmy jednak sprawiedliwi, w filmie Tima Millera da się też odnaleźć sporo żartów wykraczających poza wydzieliny i defekację. Są nawet inteligentne odniesienia do współczesnego kina popkulturowego, sprawne szpileczki wetknięte w mapę dzisiejszego kina i gdyby to do nich sprowadzał się luźny styl bycia bohatera zwanego Deadpool, mielibyśmy do czynienia być może z perełką kina rozrywkowego.
No ale tak nie jest.
''Deadpool'' jest bowiem kinem ordynarnym. Nie ze względu na rodzaj kloacznego humoru, jaki prezentuje. Jego ordynarność jest dużo gorszego sortu - prostactwo tego dzieła zasadza się przede wszystkim na próbie stworzenia wrażenia, jakoby luz pozwalał mu zespolić się z widzem, dotrzeć do niego łatwiej niż w wypadku innych filmów tego typu. Tak jakby to wszystko miało ułatwić konsumpcję.
Opowieść o miłości i mroku" czyli co jest gorsze niż spełnione marzenie? ***
reżyseria: Natalie Portman
scenariusz: Natalie Portman
w rolach głównych: Natalie Portman, Gilad Kahana, Amir Tessler
Powiada Natalie Portman, że być aktorem i grać to realizować czyjąś wizję. A ona zawsze marzyła o własnej. Postanowiła to marzenie zrealizować. Nakręciła marzenie o realizacji marzeń na podstawie prozy Amosa Oza.
Marzeniem Natalii Portman był film. Marzeniem Żydów było własne państwo Izrael. Marzeniem Natalii Portman stał się zatem film o państwie Izrael. Nie zapomniała bowiem, że jest Żydówką. Nie zapomniała, jakie są jej korzenie. Że naprawdę nazywa się Natalie Hershlag i urodziła się w Jerozolimie, ale w wieku trzech lat przeniosła się do Stanów Zjednoczonych.
Erec Israel. Ziemia Obiecana. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Która to z nich?
Amos Oz zawsze wzywał do pojednania żydowsko-arabskiego. Pojednania dwóch bitych przez ojca braci. Dlatego tak cni mu się za czasami, gdy było to jeszcze możliwe - zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej aż do powstania Izraela. Natalie Portman nie udało się jednak wydobyć tego delikatnego balansu między Żydami a Arabami. Tego stąpania po kruchym lodzie, który mógł skruszyć jeden nieopatrzny ruch. Nie zdołała pokazać owego napięcia, które nieuchronnie prowadziło do wojny - niechcianej przez nikogo, a jednak koniecznej niczym przeznaczenie.
Szczerze mówiąc, w ogóle niewiele się jej udało. Nie udało jej się zapanować nad aktorami, co więcej - także nad samą sobą. Z tego co wiem, bynajmniej nie chciała zagrać głównej roli we własnym filmie. A jednak to zrobiła. Wyszło nie najlepiej, bo Natalie Portman strywializowała swą postać.
Najważniejsze jednak, co nie udało się Natalie Portman, to żonglerka gatunkami. Żonglerka - złe słowo. Mieszanie gatunków. Chwile głęboko liryczne, wręcz eteryczne przeplata ona bowiem prozą kolejek po ćwiartki kurczaka i zbierania butelek. Poezję wiąże z codziennym życiem. Przy dobrym, zmyślnym reżyserze powinno to wyjść całkiem interesująco. Wyszło kiepsko.
kina: Charlie Monroe Malta, Helios(Gniezno), Baszta (Środa Wlkp.)
materiały prasowe
3 z 13
"Łowca i Królowa Lodu" czyli bez Kristen Stewart to inna bajka ***
reżyseria: Cedric Nicolas-Troyan
scenariusz: Evan Spiliotopoulos, Craig Mazin
w rolach głównych: Chris Hemsworth, Jessica Chastain, Emily Blunt, Charlize Theron, Nick Frost
I żyli długo i szczęśliwe, można by powiedzieć o grającej rolę Śnieżki Kristen Stewart oraz reżyserze "Królewny Śnieżki i Łowcy" Rupercie Sandersie, gdyby nie fakt, że ich obydwoje wyrzucono z tego filmu na pysk. Za romans na planie.
No było grubo, nie oszukujmy się. Kristen Stewart zdradziła swego wampirka, bo przecież po współpracy na planie sagi "Zmierzch", w której grała zakochaną w wampirze Bellę Swan, rzeczywiście związała się z filmowym kochankiem Robertem Pattinsonem. Scenariusz stał się ciałem. Potem jednak przyszła rola Śnieżki w filmie "Królewna Śnieżka i Łowca", romans z reżyserem owego dziełka, który ujawniły tabloidy i skandal, który wybuchł. W ramach tego skandalu Kristen Stewart i Rupert Sanders nazwali ów romans "grubą pomyłką". Tyle wyczytałem przynajmniej w śliskich gazetach plotkarskich, w których - jak wiadomo - nigdy nie jest do końca jasne, co prawdą jest, a co nakreślonym scenariuszem.
Cała ta afera miała jednak swój happy end. Zarówno Kristen Stewart, jak i Ruperta Sandersa nie zostali dopuszczeni do realizacji kontynuacji -"Łowcy i Królowej Lodu". Całe szczęście!
Tytuł nie kłamie. Rzeczywiście, to na nim spoczywa środek ciężkości. Na nim oraz na Jessice Chastain, dodanej mu do pary Łowczyni. Ten duecik radzi sobie na ekranie dość zgrabnie, na tyle przynajmniej, na ile pozwalają kajdany scenariusza. Nie oni jednak mieli być siłą napędową tego filmu, ale owe królowe - Charlize Theron, a nader wszystko wartość dodana, Emily Blunt jako Królowa Lodu.
Emily Blunt w podobnym ujęciu dotąd nie widzieliśmy, a ta aktorka jeśli tylko zechce, potrafi pokazać niemało. Tutaj jednak poszła dokładnie śladami swej filmowej siostry, krok po kroku zagłębiając się w maniere Charlize Theron ze "Śnieżki". Zupełnie jakby manieryczność i pretensjonalność musiały stanowić o baśniowych władcach, bo taka wszak konwencja.
W konsekwencji niezwykle ciekawie zapowiadające się (znacznie bardziej niż w pierwszej części) zmagania dobra ze złem zamieniły się w groteskę. Interesujące - powiedziałem, gdyż w tym wypadku dobro i zło oznaczają w istocie miłość i jej brak, wrażliwość i ambiwalencję. A zatem nie są to zmagania klasycznego bajkowego czarnego i białego, a raczej bieli z jej przyszarzałymi nieco na skutek rozmaitych zdarzeń odcieniami. Zmagania, w których brakuje postaci dobrych i złych, za to od cholery postaci tragicznych.
I to podobało mi się bardzo, dopóki nie stało się groteskowe. Dopóki nie przypomniałem sobie, że głupi oczekiwałem, iż dostanę dobry film fantasy na podstawie baśni, zamiast od początku wiedzieć, że w baśniach zawsze jest tak samo. Zawsze dobro musi zwyciężyć zło, a maniera musi zatriumfować nad opowieścią.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Baszta (Środa Wlkp.), Noteć (Czarnków), Sokolnia (Słupca)
Fot. mat. prasowe
4 z 13
"Pitbull. Nowe porządki" czyli nowe porządki są już znacznie łatwiejsze ***
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Piotr Stramowski, Bogusław Linda, Maja Ostaszewska, Andrzej Grabowski, Krzysztof Czeczot
Popularność pierwszego "Pitbulla" z 2005 roku wynikała nie tylko z jego autentyczności, stanowiącej bez wątpienia największy walor tego filmu, ale również z powiewu świeżości. Kino kryminalne - zdawałoby się najbardziej wyeksploatowany temat świata (choć nie tak jak w literaturze), odmieniony przez wszystkie przypadki w dziełach wielkoekranowych, ale chyba jeszcze bardziej w serialach. Co tu dodać? A Patryk Vega dodał. "Pitbull" był powiewem świeżości. To duża umiejętność obsadzić płodami dawno zaoraną ziemię.
"Nowe porządki" to kontynuacja hitu kinowego sprzed 10 lat. I już nie tak udana, ze znacznie słabszą obsadą, dzięki której Patryk Vega mógł budować wielowątkowość swego dzieła.
Jest w drugiej części "Pitbulla" wracający do kina akcji Bogusław Linda, tym razem jako bezwzględny szef grupy mokotowskiej. Porażający okrutną prostotą swego działania, w sporej mierze bezczelnego i wyzywającego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to postać przeciekawa, jakiej w "Pitbullu" nigdy nie było, w stylu dawnych seriali gangsterskich lat 90. takich jak "Ekstradycja". Bogusław Linda jednak, ten król kina akcji, cesarz przeładowanej giwery i faraon "zrobię porządek z wami wszystkimi" tym razem jednak okrutnie zawodzi, jakby rzeczywiście wyszedł z obiegu raz na zawsze.
Z punktu widzenia Poznania i Wielkopolski ciekawe jest też to, że Bogusław Linda gra tu kibica Legii Warszawa, którego przestępcza mentalność wykuła się na tle konfliktu z chuligańskimi bojówkami Lecha Poznań. To wtedy skomplikowała mu się sytuacja rodzinna, to wówczas uznał, że zawiódł jako ojciec, człowiek, na całej linii. Wątek ustawek między Legią a Lechem został tu przez Patryka Vegę wykorzystany, nawet chwilami chyba prześwietlony i przerysowany, przez co stał się nieczytelny. Wygląda tu na intruza. Ale jest i odgrywa w filmie bardzo ważną rolę.
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
5 z 13
"Dziewczyna z portretu" czyli i Bóg stworzył kobietę ****
reżyseria: Tom Hooper
scenariusz: Lucinda Coxon
w rolach głównych: Eddie Redmayne, Alicia Vikander, Matthias Schoenaerts, Ben Whishaw, Sebastian Koch
Młoda i utalentowana Szwedka Alicia Vikander kandyduje za ten film do Oscara za zagranie Gerdy, żony duńskiego malarza Einara Wegenera - mężczyzny, który nieco dla żartu przebrany przez żonę w kobiece fatałaszki odkrywa w sobie transseksualną naturę. Skryta dotąd, wychodzi na wierzch i doprowadza go do pierwszej w dziejach świata, historycznej operacji zmiany płci, do której doszło w Dreźnie w Niemczech w 1930 roku.
Owszem, Einar Wegener alias Lily Elbe to postać historyczna. Cała ta opowieść oparta jest na faktach, choć mało znanych. O wielu najważniejszych i przełomowych operacjach w dziejach medycyny wiemy sporo, ta była dotąd pomijana. Choć z punktu widzenia Lily Elbe ratowała jej życie, a przynajmniej jego sens.
Tom Hooper, autor świetnego "Jak zostać królem" z Colinem Firthem w roli króla Jerzego VI, nie zrobił jednak filmu ściśle historycznego. Bynajmniej. Jego dzieło, rozgrywane w świecie kopenhaskich, a z czasem także paryskich malarzy i twórców, samo jest bardziej namalowane niż nakręcone.
I nie Lily Elbe alias Einar Wegener jest tutaj jedyną bohaterką/bohaterem. To film w dużej mierze o jego żonie. To film, w którym Alicia Vikander odgrywa rolę pierwszoplanową jak rzadko kiedy. To z pewnością najpoważniejszy walor "Dziewczyny z portretu", bowiem emocje rozkochanej w swym mężu żony, która dowiaduje się, że w głębi duszy jest on kobietą, są - wybaczcie mi - nawet bardziej interesujące niż sama Lily.
PS
W którym roku przeprowadzono pierwszą operację zmiany płci w Polsce? Odpowiedź na końcu przeglądu.
"Niewinne" czyli zgwałcona wiara, złamane tabu ****
reżyseria: Anne Fontaine
scenariusz: Sabrina B. Karine, Pascal Bonitzer, Anne Fontaine, Alice Vial
w rolach głównych: Lou de Laage, Agata Kulesza, Agata Buzek, Joanna Kulig, Katarzyna Dąbrowska, Anna Próchniak, Vincent Macaigne
"Niewinne" są bowiem filmem nie tyle o samym gwałcie, ale o jego konsekwencjach i o tym, jak odcisnął się on na kobietach, dla których stanowił nie tyle przerażające, trudne do uzmysłowienia sobie przeżycie, ale równocześnie próbę. Drastyczną, skrajną próbę wiary.
"Żadna z zakonnic po gwałcie nie straciła wiary" - słyszymy w filmie. Żadna jednak równocześnie się od niego nigdy nie uwolniła. Skutki nieakceptowalnego okrucieństwa są aż nadto widoczne, a kontrast dla nich stanowi właśnie klasztor. To w jego murach, to w kontekście habitów i modlących się w płaczu zakonnic widać owe skutki szczególnie mocno, nad wyraz wyraźnie.
Hm... czy jednak na pewno?
"Niewinne" to historia niezwykle mocna. Jedna z mocniejszych, jakie można sobie wyobrazić. Tak mocna, że trudno pojąć otaczającą ją tajemnicę. Rozpacz, krzyk, przerażenie wydają się bowiem silniejsze od jakiegokolwiek tabu, ich skala sprawia wrażenie, jakby miały przebić je bez trudu i wydostać się na zewnątrz. Nic z tego jednak.
To dodatkowo potęguje siłę tego przekazu i sprawia, że mamy do czynienia z silnym tematem, który jednak został poddany kwarantannie. Pochodząca z Luksemburga reżyserka Anne Fontaine stara się bowiem za wszelką cenę oszczędzić widza i nie epatować okrucieństwem. Jej film to nie dzieło w stylu Wojciecha Smarzowskiego, który kobiety z całą bezwzględnością układa w "Róży" w rządku masowego gwałtu, jedna przy drugiej, niczym worki albo produkty w sklepie. U Anne Fontaine mocna opowieść odbija się jedynie echem od murów klasztoru i tylko to echo pobrzmiewa przez cały film. Echo natrętne i wszechobecne, o którym grająca tu jedną z sióstr Agata Buzek powiada "cały czas przeżywam to na nowo, cały czas czuję ich smród". A jednak jedynie echo, nie same zdarzenia par excellence.
Jest zatem to film okrutny, ale nie brutalny (wyłączając kilka wyjątków, chociażby scenę z udziałem samej Lou de Laage, grającej tu lekarkę z francuskiego Czerwonego Krzyża). Brutalności Anne Fontaine unika, zupełnie jakby chciała powiedzieć tym samym "wystarczy już", "assez!".
"10 Cloverfield Lane" czyli ciekawe, co jest na zewnątrz ****
reżyseria: Dan Trachtenberg
scenariusz: Matthew Stuecken, Josh Campbell, Damien Chazelle
w rolach głównych: John Goodman, Mary Elizabeth Winstead, John Gallagher Jr
No dobrze, trudno - trzeba być ze sobą szczerym. Kręcą mnie takie historie. Kręcił mnie ''Projekt Monster'', czyli pierwszy ''Cloverfield''. Uważam, to jeden z najlepszych found footage, jakie zrealizowano w dziejach kina - znakomite połączenie kinowego eksperymentu z historią dla dużych chłopców o kaiju, apokalipsie w samym środku imprezy i uczestnictwie w czymś nadzwyczajnym, godnym nakręcenie. Bo ''Cloverfield'' w stylu współczesnych programów informacyjnych na żywo. Czy nie takie sceny oglądamy nakręcone amatorskimi telefonami i iphonami z kolejnych zamachów, trzęsień ziemi czy innych kataklizmów? Dzisiaj to przecież standardowa forma przekazu
JJ Abrams zdecydował, że ten film będzie nim nawiązywał do ''Cloverfield'', ale nie zyska wprost tytułu ''Cloverfield 2''. Nawiązanie miało być równie luźne, jak fabuła obu tych filmów. Stąd ''10- Cloverfield Lane'', czyli adres.
Jeżeli jednak ktoś po obejrzeniu tego filmu dojdzie do wniosku, że mamy do czynienia z zupełnie odrębną, niezależną i niezwiązaną z pierwowzorem jednostką, wielce się nie pomyli. Moje widzenie związku ''10 Cloverfield Lane'' z ''Cloverfield'' sprowadza się jedynie do sposobu widzenia apokalipsy. Bo choć w ''Projekcie Monster'' została ona przedstawiona w narracji pierwszej osoby, tu zaś - klasycznie, trzeciej, to jednak widzę związek.
Jest nim owa indywidualizacja.
Mówiąc inaczej, ''10 Cloverfield Lane'' nie jest ani prequelem, ani sequelem, ani nawet spin-offem ''Projektu Monster''. Stąpa jednak wyraźnie po tych samych śladach. Choć jemu akurat bliżej do ''Wojny światów'' Wellsa niż ''Godzilli'' Hondy.
Nie zmieniło się także to, że film pozostał w sferze eksperymentu. Bo chociaż tego typu klaustrofobiczne dzieła dziejące się w zamknięciu przed grozą czyhającą na zewnątrz (choć w gruncie rzeczy także wewnątrz) już były, to jednak nie takie. Sam jestem zdumiony niezwykłą oryginalnością ''10 Cloverfield Lane'' przy tak nieoryginalnym schemacie.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Piła)
materiały prasowe
8 z 13
"Batman vs Superman. Świt sprawiedliwości" czyli o co walczymy? ****
reżyseria: Zack Snyder
scenariusz: Chris Terrio, David S. Goyer
w rolach głównych: Henry Cavill, Ben Affleck, Jesse Eisenberg, Gal Gadot, Amy Adams, Jeremy Irons
Jakby na to nie patrzeć, to kiedyś były standardowe pytania zadawane w piaskownicy. "A kogo wolisz - Hana Solo czy Luke'a Skywalkera? Arnolda Schwarzeneggera czy Sylvestra Stallone? Alaina Prosta czy Ayrtona Sennę? Janka Kosa czy Gustlika?". Pytania zupełnie w wieku dziecięcym fundamentalne, bo wyznaczające pewną przynależność do grona identyfikujących się.
O Batmana i Supermana nikt wtedy nie pytał, bowiem w czasach mojej kultury piaskownicowej w ogóle oni nie występowali. Był Heman walczący ze Szkieletorem (bo akurat szedł w telewizji), Była Dżana z dżungli (o tym za chwilę), były Godzille i Gamery. Nie było natomiast dwóch postaci dla popkultury komiksowej archetypicznych - Batmana i Supermana.
Głównie dlatego, że ja i moi rówieśnicy nie mieliśmy okazji ich oglądać.
Batman i Superman nie tylko żyli w równoległych i nieprzenikających się światach. Na dodatek mieli ... wiele ze sobą wspólnego. Owszem, jeden kosmita, drugi człowiek z krwi i kości. Jeden dziennikarz z loczkiem, drugi arystokrata z traumami. Jeden z dziewczyną, drugi z Alfredem. A jednak obydwaj po jasnej stronie mocy. Obydwaj za cel swój stawiający sobie walkę ze złem, bez względu na koszty, jakie w takiej walce ponieść miałoby dobro.
O co zatem chodzi z owym "versus"? Dlaczego "versus"? Dlaczego ktoś chce ich konfrontować? Po cóż mieliby stanąć naprzeciw niczym przed bokserskim straszonkiem wagi ciężkiej? I po jaką cholerę mieliby ze sobą walczyć?
Po odpowiedź odsyłam zatem Państwa do filmu, chociaż mam wrażenie, że nawet przed emisją możecie mieć Państwo swoje typy.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Konin), Kino Nad Wartą (Koło)
materiały prasowe
9 z 13
"Planeta singli" czyli największy strach to iść na komedię ****
reżyseria: Mitja Okorn
scenariusz: Sam Akina, Jules Jones, Mitja Okorn, Łukasz Światowiec, Michał Chaciński
w rolach głównych: Agnieszka Więdłocha, Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, Weronika Książkiewicz, Katarzyna Bujakiewicz, Piotr Głowacki, Michał Czernecki
Są takie gatunki filmowe, które w polskim kinie właściwie w ogóle nie istnieją - horror, western (to oczywiste, chociaż z drugiej strony westerny robiła kiedyś nawet NRD), science-fiction (interesujące jeszcze w latach 80.). Komedie romantyczne natomiast istnieją, ale w takiej kondycji, że lepiej aby w ogóle ich nie było. Od lat rozczarowywały nas bowiem poziomem.
Kiedy doszliśmy w ich wypadku do poziomu depresji, pojawił się Mitja Okorn.
Najpierw zrobił serial "39 i pół" z Tomaszem Karolakiem. Mówcie co chcecie, ale to był udany film. Po serialu przyszedł czas na "Listy do M.", czyli projekt, który nie miał prawa się udać. Wtórny, bo oparty na inspiracji twórczością Richarda Curtissa, zwłaszcza jego "To właśnie miłość" - kanonie romantycznego kina komediowego. Ckliwy i wyprodukowany na Boże Narodzenie, co już samo w sobie sygnalizowało skok na kasę. Złożony z połączonych z sobą scenek, choć takie próby w Polsce kończyły się dotąd katastrofą. A jednak się udał!
Po obejrzeniu "Planety singli" zrobiło mi się trochę... przykro. Bo wychodzi na to, że rzeczywiście musi do Polski przyjechać ktoś z zewnątrz (Mitja Okorn jest Słoweńcem, mieszkającym od dziewięciu lat w Polsce), aby zrobić to jak należy. Nie, nie doskonale, ale po prostu jak należy. Od lat nikomu poza słoweńskim twórcą się to nie udało. Co się z nami dzieje? To naprawdę problem ze scenariuszami, które akurat w wypadku komedii romantycznych są sprawą zupełnie kluczową?
"Planeta singli" nie jest filmem pozbawionym mielizn. Jednakże wśród komromów niewiele jest filmów bez nich, bez scen i wątków słabych, bez spadków jakości i tętna. Jeśli się nad tym zastanowić, to nawet "To właśnie miłość" takowe mielizny ma. Chyba tylko "Kiedy Harry poznał Sally" jest ich pozbawiony.
- Chcieliśmy po tych festiwalach spróbować czegoś innego. Chcieliśmy robić kino. Nie autorskie jednak, bo z tym nie ma w Polsce problemu. Postanowiliśmy spróbować czegoś trudniejszego - powiedzieli producenci "Planety singli".
Tak, drodzy Państwo, nie mylicie się. Zrobienie udanej komedii romantycznej, którą zaakceptują widzowie jest dzisiaj znacznie trudniejszym zadaniem niż nakręcenie kina autorskiego. To jest prawdziwie głęboka woda, bez choćby jednej nuty ironii.
A ja - nie uwierzycie Państwo - śmiałem się. Nie dacie wiary, ale wielokrotnie. I na koniec dobiję Państwa ostatecznie - na głos!!
"Pokój" czyli świat jest taki wielki, a ja taki malutki *****
reżyseria: Lenny Abrahamson
scenariusz: Emma Donoghue
w rolach głównych: Brie Larson, Jacob Tremblay, Joan Allen, William H. Macy
Kino nieustannie mnie zaskakuje. Gdy już wydaje się, że wszelkie możliwości koncepcyjne zostały wyczerpane i nie da się poszerzyć obszaru jego postrzegania, pojawia się taki film jak ?Pokój?. Nigdy nie spotkałem czegoś równie klaustrofobicznego i równie szerokiego.
"Pokój" jest o zmianie perspektywy postrzegania świata. O jednym z najbardziej niesamowitych i fascynujących zjawisk, jakie istnieją na świecie. Mam jednak wrażenie, że w wypadku tego niezwykłego filmu perspektywa oznacza jednak także co innego.
Otóż "Pokój" był na bardzo dobrej drodze ku temu, by pokazać świat w całości z perspektywy dziecka. Zrobić zatem coś, co chyba nikomu dotąd się nie udało. Gdyby się tak poważnie nad tym zastanowić, mogłoby się okazać, że świat dzieci jest nam całkowicie niedostępny. To rozumowanie, ten punkt widzenia, to definiowanie i pojmowanie, oparte na odrębnych kategoriach i związkach pojęciowych, wypełniające luki w wiedzy najcenniejszym budulcem jakim dysponują dzieci, czyli wyobraźnią - wszystko to jest poza zasięgiem dorosłych. Tych dorosłych, którzy wcześniej sami byli dziećmi, gdyż z wiekiem każdy z nas gubi klucze do dziecięcego świata.
Jack nie jest dzieckiem nieszczęśliwym, gdyż żyje w nieświadomości. Nie jest świadom istnienia czegoś poza Pokojem. Czy to źle? "Pokój" nie jest filmem, który w swej ponurej dosłowności domagałby się rozliczenia tego stanu rzeczy i który pochylałby się z troską za odizolowanym od świata oseskiem. To film, który raczej stawia pytania o znaczenie świadomości. A raczej powiedziałbym - nie tyle świadomości, co momentu, w której jej doświadczamy.
"Księga dżungli" czyli przecież Shere Khan nie może mieć racji! *****
reżyseria: Jon Favreau
scenariusz: Justin Marks
w rolach głównych: Neel Sethi, Idris Elba, Bill Murray, Ben Kingsley, Scarlett Johansson, Lupita Nyongo'o
polska wersja językowa: Bernard Lewandowski, Jan Frycz, Jerzy Kryszak, Jan Peszek, Anna Dereszowska, Lidia Sadowa
Motto:
''Plemiona Dżungli, poruszone tą wieścią, poszły za stadem bawolim i dotarły do owej jaskini. U wnijścia jaskini stał istotnie Strach. Był nie owłosiony - jak go opisały bawoły - chodził na dwóch nogach. Gdy ujrzał zwierzęta, krzyknął przeraźliwie, a głos jego napełnił nas strachem, który nam pozostał po dziś dzień''.
Rudyard Kipling, ''Druga księga dżungli''. Rozdział ''Skąd się wziął Strach''
Cała dżungla jest przepełniona strachem, więc ''Księga dżungli'' również. To, co napisał Rudyard Kipling i na czym ja wychowałem się w dzieciństwie, zaczytany i przełamujący pod kołdrą mamine ''pora już spać'', jest w zasadzie tekstem przerażającym. Budującym, ale i bardzo brutalnym - dokładnie tak jak prawa natury.
Rudyard Kipling, mieszkający przez lata w Indiach brytyjski pisarz i autor zbioru ''Takie sobie bajeczki'', tym razem takiej sobie bajeczki nie napisał. ''Księga dżungli'' to pasjonująca, a zarazem przedziwna lektura. Sprawia wrażenie chaotycznego zbioru opowiadań, niepoukładanych chronologicznie, dzięki czemu o pewnych zdarzeniach wcześniejszych dowiadujemy się później, a na dodatek poprzetykana rozdziałami w formie opowiadań zupełnie nie na temat.
Walt Disney zrobił nową ''Księgę dżungli'' z niewyobrażalnym wręcz rozmachem. Przyznam szczerze - nie spodziewałem się aż takiego. To już nie jest tylko kwestia technicznych fajerwerków, dzięki którym zwierzęta ruszają pyszczkami jak ''Koń, który mówi''. Jemu smarowano dziąsła masłem orzechowym, by wyglądał jakby się wypowiadał. W ''Księdze dżungli'' zwierzęta nie tylko mówią. One są pełnowartościowymi bohaterami z krwi, kości, futer i pazurów. O filmie złożonym właściwie z jednego człowieka, czy też raczej człowieczka (w roli małego Mowgliego 12-letni amerykański aktor Neel Sethi) oraz całej armii zwierząt można powiedzieć z pełną odpowiedzialnością - zwierzęta są genialne. Absolutnie genialne.
Genialność nie sprowadza się tylko do wykreowanej komputerowo techniki motion capture, co po polsku zwie się ''przechwytywaniem ruchu''. Państwo wiecie, na czym ta technika polega? To sposób animacji, w którym aktor w sympatycznym skafanderku wyposażonym w czujniki gra na tle niebieskiego tła, czujniki przenoszą jego ruchy do komputera, który nakłada ja na wykreowana tam postać np. wilka czy tygrysa. Ta technika wymaga zatem aktorów, którzy potrafią naśladować ruchy zwierząt. Wielkim specjalistą od takich wyzwań był np. Andy Serkis i to on pomagał wytwórni Disneya przy stworzeniu świata z indyjskiego lasu.
Disney dokonał kilku zmian. Panterze Bagheerze zmienił płeć na męską (tego lamparta gra Ben Kingsley) - widocznie nie było wyjścia, skoro Scarlett Johansson zajęta. Z niedźwiedzia Baloo uczynił trefnisia - w książce to raczej surowy nauczyciel ludzkiego szczenięcia. Inaczej niż w książce wygląda też ostateczna rozprawa Mowgliego i Shere Khana.
Shere Khan - cóż, trzeba to powiedzieć jasno... to właśnie ów tygrys jest w tym filmie najlepszy. Zawsze ten zły, zawsze czarny charakter, określany jako jakiś okrutny półgłówek, który nie przestrzega praw lasu i drwi z reszty jego mieszkańców. Zawzięte kocisko, polujące na małego, bezbronnego chłopca dla własnej przyjemności. Ludojad opity ludzką krwią, z mordą ociekającą posoką - tak go dotąd przedstawiano. U Kiplinga uosabiał cały lęk, jaki towarzyszy Hindusom na myśl o podchodzących pod ich obejścia tygrysach. I całą ich niechęć do nich.
W tej ''Księdze dżungli'' tygrys pozostaje okrutny i zawzięty, ale nie kieruje się jedynie czystą żądzą krwi. Proszę zwrócić uwagę na to, że to on chwilami zakrawa na jedynego racjonalnego, który zamierza zgładzić ludzkie szczenię nie dlatego, że tak mu się podoba. Dlatego, że tak będzie bezpieczniej i lepiej dla wszystkich. Na dodatek przedstawia swoje argumenty w sposób tak mocny i charyzmatyczny, że gotów byłem niemal im ulec.
- Wszystkich oszukasz, ale nie mnie. Ja jeden wiem, kim naprawdę jesteś - powiada Shere Khan do Mowgliego. Czytaj: jesteś człowiekiem, największym zagrożeniem i największym złem. Ty, chłopczyku. Ty, ludzki szczeniaku. Właśnie ty zagrażasz porządkowi rzeczy, a nie ja - tygrys.
Shere Khana, z tym przerażającym, popalonym przez Szkarłatny Kwiat (w książkowym przekładzie Józefa Birkenmajera: Czerwone Kwiecię) pyskiem, w sposób absolutnie znakomity i brawurowy zagrał Idris Elba - czarnoskóry aktor brytyjski, znany chyba najlepiej z ?Pacific Rim? albo z biografii Nelsona Mandeli, w którego się wcielił (w polskiej wersji tygrysa gra Jan Frycz). Jestem pod wielkim wrażeniem tej roli - co za charyzma! co za moc! To już nie animowany tygrysek dla dzieci. To bestia.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Imax, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Helios (Konin), Oskard (Konin), Komeda (Ostrów Wlkp.)
Disney
12 z 13
"Zwierzogród" czyli najbardziej bieżąca bajka świata *****
reżyseria: Byron Howard, Rich Moore
scenariusz: Jared Bush, Phil Johnston
w polskiej wersji językowej: Julia Kamińska, Paweł Domagała, Krzysztof Stelmaszyk, Barbara Kurdej-Szatan, Wiktor Zborowski, Sebastian Perdek
Wytwórnia Disneya słynęła niegdyś z filmów uniwersalnych, absolutnie ponadczasowych, tak samo aktualnych przed kilkudziesięciu laty, jak i teraz. Cóż bowiem może zdezaktualizować się w bajce? Od dawna jednak disneyowska wytwórnia nie trzyma się już jednak tej zasady i robi filmy na bieżące tematy, odpowiadające aktualnej sytuacji na świecie. Mam wrażenie, że żaden dotychczasowy nie był tak współczesny jak "Zwierzogród". Film, którego oglądanie jest jak lektura gazet albo włączenie telewizji. A może właśnie w tym tkwi uniwersalizm najlepszego animowanego filmu od czasów "W głowie się nie mieści"?
Wszak morał jest w bajce najważniejszy, czyż nie?
Kiedyś tak było, owszem. Baśń bez morału nie miała racji bytu. Ale czy to nie aby Dreamworks oraz Pixar (czyli teraz w istocie Walt Disney) nie nauczyli nas, że dzisiaj animowana baśń to przede wszystkim kawał dobrej zabawy. I to nie tylko dla dzieci, ale zwłaszcza dla dorosłych, którzy zawłaszczyli maluchom całe połacie tego gatunku. To jest dopiero morał!
Disney w "Zwierzogrodzie" postanowił coś z tym zrobić i zadać zasadnicze pytanie: a dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Dobra zabawa z morałem to optimum.
W tego typu filmach animowanych dużą pożywkę dla humoru stanowi często drugi plan. To tam odbywa się najlepsza zabawa, to tam wyłowić można najbardziej smakowite kąski. W "Zwierzogrodzie" też jest on niezły i warto się przyjrzeć wszystkim jego niuansom (zwłaszcza genialnemu wątkowi z urzędnikami wydziału komunikacji), jednakże to nie "Madagaskar" ani "Gdzie jest Nemo" - tu nie przyćmiewa on planu pierwszego. Wynika to stąd, że najnowszy film Disneya jest po prostu perfekcyjnie zaplanowany i zrealizowany.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
Fot. KERRY HAYES/mat. prasowe
13 z 13
"Spotlight" czyli rzecz o nieodwracaniu głowy ******
reżyseria: Tom McCarthy
scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer
w rolach głównych: Michael Keaton, Mark Ruffalo, Liev Schreiber, Rachel McAdams, Stanley Tucci
Spośród wszystkich filmów, jakie dotąd zrealizowano - łącznie z ''Wszystkimi ludźmi prezydenta'' - żaden nie jest tak wielkim hołdem dla dziennikarstwa jak ''Spotlight''. Dziennikarstwa rozumianego jako nieodwracanie głowy.
Serial "Newsroom" to jeden z tych nielicznych przypadków, przypominający o tym, że swego czasu Amerykanie uwielbiali redakcje gazet jako scenerię i dziennikarzy jako bohaterów swych filmów. Lubowali się w filmach, których akcja toczy się na sali sądowej, ale przepadali też za mediami. "Wszyscy ludzie prezydenta" o udziale dziennikarzy w aferze Watergate (z Dustinem Hoffmanem i Robertem Redfordem w rolach głównych) stał się klasyką kina nie tylko ze względu na grę i konstrukcję tego filmu, ale w dużej mierze ze względu na rangę tematu.
Od tamtej pory minęło 40 lat i dzisiaj "Spotlight" przypomina: nic się nie zmieniło. W czasach przeklikiwania się przez internet przez kilometry pierdół, w czasach kolorowych czasopism o niczym, w dziennikarstwie w zasadzie nie zmieniło się nic. Nadal jest po to, by pilnować każdego i wszystkiego, co chciałoby ujść ludzkiemu oku i uchu. Pozostało niezauważone. Nie zmieniło się to, że dziennikarze są ogarami spuszczonymi przez społeczeństwa ze smyczy, by wciągnąć powietrze i wytropić.
Co więcej, nie zmieniło się także to, że jest to wciąż niezwykle ważne. Niezbędne, by społeczeństwo mogło w ogóle funkcjonować.
Na dziennikarzy się psioczy. Pośpiech, literówki, błędy, te wszystkie slajdy, przez które się trzeba przeklikiwać i mało poważne materiały, dzięki którym jednak mogą zdobyć środki na to, by nadal istnieć. A póki istnieją, cisza nie zawsze będzie cnotą.
Wszystkie komentarze