Największe tłumy idą w tej chwili do kina na "Kapitana Amerykę. Wojnę bohaterów". To jednak nie jedyna propozycja, na którą można się wybrać. Oto krótki przegląd, ułożony przeze mnie od najsłabszych do najlepszych filmów. Plus zagadki z rozwiązaniem na końcu
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 15
"#WszystkoGra" czyli coś mi tu jednak nie gra **
reżyseria: Agnieszka Glińska
scenariusz: Marta Konarzewska, Agnieszka Glińska
w rolach głównych: Eliza Rycembel, Kinga Preis, Stanisława Celińska, Sebastian Fabijański, Antoni Pawlicki, Irena Melcer, Karolina Czarnecka
Kinga Preis powiedziała w którymś ze zwiastunów tego musicalu: "Jakąś tam inspirację dla nas stanowiła Mamma Mia!". Mamma mia - zawołałem. Państwo wiedzą, o co chodzi. "Mamma mia" to musical stworzony w 1999 roku na podstawie filmu "Buona sera, Mrs Campbell" oraz repertuaru zespołu ABBA. Najbardziej znany jest dzięki filmowej wersji z 2008 roku, z Meryl Streep, Piercem Brosnanem, Colinem Firthem, Stellanem Skarsgaardem i Amandą Seyfried w rolach głównych.
Przyznam, że byłem pod wrażeniem tego musicalu. Niespecjalnie je lubię (o tym za moment), a byłem pod wrażeniem. Chociaż Meryl Streep lepiej gra niż śpiewa (delikatnie mówiąc), a Pierce Brosnan za swój śpiew w tym filmie nominowany był do Złotej Maliny, to jednak wrażenie zrobiła na mnie konstrukcja. Otóż twórcom "Mamma mia" udało się ułożyć jedną historię na podstawie różnych utworów zespołu ABBA.
Autorzy "#WszystkoGra" to pole do popisu jeszcze sobie zwiększyli. Nie narzucili żadnych czytelnych granic doboru piosenek do musicalu. To po prostu polskie, niekiedy solidnie już zapomniane kawałki o intrygujących tekstach, które pasowały.
Przy takich kryteriach można opowiedzieć absolutnie każda historię w dowolny sposób i to przy pomocy wyłącznie owych śpiewanych tekstów.
A jednak film "#WszystkoGra" tego nie zrobił. Jestem zdumiony.
Historia z "#WszystkoGra" ma pewien ciekawy zaczyn, bo wprost odnosi się do problemów współczesnej Warszawy. To ona ma jakieś problemy? Ano ma. Mierzą wiele metrów i przysłaniają niebo, stanowiąc główną wizytówkę jej niewyobrażalnego rozwoju. Warszawa strzelająca wieżowcami, które powoli już chmury zaczynają drapać topi w cieniu tę dawną, trącąca myszką, jednopiętrową z ogródkiem. Odkrywcze to raczej mało, bowiem takich historii o tym, by nie burzyć i nie eksmitować w imię rozwoju i ekonomii mamy na co dzień na pęczki.
Nikt jednak dotąd o nich nie śpiewał.
Pomyślałem sobie, że anarchistyczna opowieść o sprzeciwie wobec wielopiętrowego kapitału to tak samo dobry temat na musical jak każdy inny. Pod warunkiem, że nie zapomnimy o jednej kwestii - bardzo ważnej. Otóż kiedy ktoś śpiewa, staje się szczęśliwy. Robienie więc musicalu na smutno jest dość poronionym pomysłem.
O to jednak mniejsza. Gorzej, że Agnieszce Glińskiej (znamy ją z udziału w filmie "Katyń", zagrała tam jedną z dwóch sióstr - tę pogodzoną z tym, że o Katyniu mówić nie sposób) nie udało się ułożyć klocków w spójną opowieść. Miała do dyspozycji obszerny, nieograniczony repertuar, całą polską muzykę przedwojenną i powojenną, do wyboru. A jednak nie zdołała.
Kinga Preis pojawia się ostatnio często w musicalach. Jak się nazywał musical o syrenach, w którym niedawno wystąpiła ta aktorka? Odpowiedź na końcu przeglądu
ocena: 2+
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Rialto, Charlie Monroe Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Helios (Konin), Centrum (Konin), Helios (Kalisz), Centrum (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz), Komeda (Ostrów Wlkp.), Cinema (Leszno), Noteć (Chodzież)
materiały prasowe
2 z 15
"Piąta fala" czyli wzdrygam ramionami, bo nadciąga apokalipsa **
reżyseria: J. Blakeson
scenariusz: Susannah Grant, Akiva Goldsman, Jeff Pinkner
w rolach głównych: Chloë Grace Moretz, Alex Roe, Nick Robinson, Liev Schreiber
Wszystkie filmy czy książki - bo przecież "Piąta fala" to ekranizacja książki, którą napisał Rick Yancey - dotyczące apokalipsy czy też tego, jak skończy ludzkość, mają pewien wspólny mianownik. No może nie wszystkie, ale większość. Niezależnie od tego, czy zagładę ma przynieść straszliwy wirus, zamiana ludzi w zombie albo wampiry, czy też ma to być uderzenie asteroidy, zawalenie się płyt kontynentalnych, bunt sztucznej inteligencji czy też inwazja kosmitów, wspólny mianownik zostaje ten sam.
Jest nim optymizm.
Przecież niezależnie od skali apokalipsy, skali zniszczeń i przerażenia, wszystko się ostatecznie dobrze kończy, prawda? Dobrze jak dobrze, ludzie giną. Dobrze w sensie globalnym i ostatecznym - ludzkość jednak przeżywa. Potrafi przetrwać te kataklizmy. Nie czeka ją los dinozaurów czy permskich synapsydów. Nie znika, zostawiając miejsce na Ziemi innym gatunkom.
Gdyby dzisiaj doszło do inwazji kosmitów, pierwsze poinformowałyby o tym media społecznościowe i dostalibyśmy pikanie na iPhony, komórki i co tam kto ma (to zresztą najlepsza i najciekawsza scena w "Piątej fali"). Bądźmy jednak poważni - apokalipsa na ekranie nigdy nie jest poważna.
Mimo tego pewnych spraw nie możemy przeginać.
A "Piąta fala" to film, który przegiął. I to przegiął bardzo. Zaproponowano bowiem widzom dzieło nader kameralne, co w wypadku filmów katastroficznych jest pomysłem dość dyskusyjnym. Owszem, jest tsunami, ale to właściwie wszystko. Cała reszta przypomina raczej obóz harcerski albo filmy Paula Verhoevena w stylu "Żołnierzy kosmosu". Tam jednak była kupa śmiechu, tutaj raczej nadmiar zażenowania.
"Piąta fala" jest czymś, co nie może się zdecydować - straszyć czy robić przygodówkę? Wpisać się w nurt kina gimnazjalno-młodzieżowego czy też pokazać coś dla dorosłych? Przyznam, że gdyby ten film podążył konsekwentnie koleiną apokalipsy dla młodzieży, łatwiej bym go strawił. A tak nie mogę przejść do porządku dziennego nad tym, że zaproponowano mi taki stek bzdur.
Nie, nie bzdur fabularnych - trudno, aby na apokaliptycznym filmie o inwazji kosmitów czepiał się prawdopodobieństwa zaistnienia faktów tu przedstawionych. Aż takim durniem nie jestem. Bzdur czysto filmowych, które sprowadzają się chociażby do wprowadzenia na ekran idiotycznych rozwiązań. Takich, po których nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w gruncie rzeczy "Piąta fala" jest jedynie przygotowaniem gruntu pod grę komputerową, a nie filmem godnym pokazywania gdziekolwiek niż wieczorami w TV6.
A jak nazywał się film z Nicole Kidman, w którym kosmicie także wchodzili w ludzkie umysły, w niecnych oczywiście zamiarach? Odpowiedź na końcu przeglądu
ocena: 2+
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino Stary Browar
materiały prasowe
3 z 15
Opowieść o miłości i mroku" czyli co jest gorsze niż spełnione marzenie? ***
reżyseria: Natalie Portman
scenariusz: Natalie Portman
w rolach głównych: Natalie Portman, Gilad Kahana, Amir Tessler
Powiada Natalie Portman, że być aktorem i grać to realizować czyjąś wizję. A ona zawsze marzyła o własnej. Postanowiła to marzenie zrealizować. Nakręciła marzenie o realizacji marzeń na podstawie prozy Amosa Oza.
Marzeniem Natalii Portman był film. Marzeniem Żydów było własne państwo Izrael. Marzeniem Natalii Portman stał się zatem film o państwie Izrael. Nie zapomniała bowiem, że jest Żydówką. Nie zapomniała, jakie są jej korzenie. Że naprawdę nazywa się Natalie Hershlag i urodziła się w Jerozolimie, ale w wieku trzech lat przeniosła się do Stanów Zjednoczonych.
Erec Israel. Ziemia Obiecana. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Która to z nich?
Amos Oz zawsze wzywał do pojednania żydowsko-arabskiego. Pojednania dwóch bitych przez ojca braci. Dlatego tak cni mu się za czasami, gdy było to jeszcze możliwe - zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej aż do powstania Izraela. Natalie Portman nie udało się jednak wydobyć tego delikatnego balansu między Żydami a Arabami. Tego stąpania po kruchym lodzie, który mógł skruszyć jeden nieopatrzny ruch. Nie zdołała pokazać owego napięcia, które nieuchronnie prowadziło do wojny - niechcianej przez nikogo, a jednak koniecznej niczym przeznaczenie.
Szczerze mówiąc, w ogóle niewiele się jej udało. Nie udało jej się zapanować nad aktorami, co więcej - także nad samą sobą. Z tego co wiem, bynajmniej nie chciała zagrać głównej roli we własnym filmie. A jednak to zrobiła. Wyszło nie najlepiej, bo Natalie Portman strywializowała swą postać.
Najważniejsze jednak, co nie udało się Natalie Portman, to żonglerka gatunkami. Żonglerka - złe słowo. Mieszanie gatunków. Chwile głęboko liryczne, wręcz eteryczne przeplata ona bowiem prozą kolejek po ćwiartki kurczaka i zbierania butelek. Poezję wiąże z codziennym życiem. Przy dobrym, zmyślnym reżyserze powinno to wyjść całkiem interesująco. Wyszło kiepsko.
"Łowca i Królowa Lodu" czyli bez Kristen Stewart to inna bajka ***
reżyseria: Cedric Nicolas-Troyan
scenariusz: Evan Spiliotopoulos, Craig Mazin
w rolach głównych: Chris Hemsworth, Jessica Chastain, Emily Blunt, Charlize Theron, Nick Frost
I żyli długo i szczęśliwe, można by powiedzieć o grającej rolę Śnieżki Kristen Stewart oraz reżyserze "Królewny Śnieżki i Łowcy" Rupercie Sandersie, gdyby nie fakt, że ich obydwoje wyrzucono z tego filmu na pysk. Za romans na planie.
No było grubo, nie oszukujmy się. Kristen Stewart zdradziła swego wampirka, bo przecież po współpracy na planie sagi "Zmierzch", w której grała zakochaną w wampirze Bellę Swan, rzeczywiście związała się z filmowym kochankiem Robertem Pattinsonem. Scenariusz stał się ciałem. Potem jednak przyszła rola Śnieżki w filmie "Królewna Śnieżka i Łowca", romans z reżyserem owego dziełka, który ujawniły tabloidy i skandal, który wybuchł. W ramach tego skandalu Kristen Stewart i Rupert Sanders nazwali ów romans "grubą pomyłką". Tyle wyczytałem przynajmniej w śliskich gazetach plotkarskich, w których - jak wiadomo - nigdy nie jest do końca jasne, co prawdą jest, a co nakreślonym scenariuszem.
Cała ta afera miała jednak swój happy end. Zarówno Kristen Stewart, jak i Ruperta Sandersa nie zostali dopuszczeni do realizacji kontynuacji -"Łowcy i Królowej Lodu". Całe szczęście!
Tytuł nie kłamie. Rzeczywiście, to na nim spoczywa środek ciężkości. Na nim oraz na Jessice Chastain, dodanej mu do pary Łowczyni. Ten duecik radzi sobie na ekranie dość zgrabnie, na tyle przynajmniej, na ile pozwalają kajdany scenariusza. Nie oni jednak mieli być siłą napędową tego filmu, ale owe królowe - Charlize Theron, a nader wszystko wartość dodana, Emily Blunt jako Królowa Lodu.
Emily Blunt w podobnym ujęciu dotąd nie widzieliśmy, a ta aktorka jeśli tylko zechce, potrafi pokazać niemało. Tutaj jednak poszła dokładnie śladami swej filmowej siostry, krok po kroku zagłębiając się w maniere Charlize Theron ze "Śnieżki". Zupełnie jakby manieryczność i pretensjonalność musiały stanowić o baśniowych władcach, bo taka wszak konwencja.
W konsekwencji niezwykle ciekawie zapowiadające się (znacznie bardziej niż w pierwszej części) zmagania dobra ze złem zamieniły się w groteskę. Interesujące - powiedziałem, gdyż w tym wypadku dobro i zło oznaczają w istocie miłość i jej brak, wrażliwość i ambiwalencję. A zatem nie są to zmagania klasycznego bajkowego czarnego i białego, a raczej bieli z jej przyszarzałymi nieco na skutek rozmaitych zdarzeń odcieniami. Zmagania, w których brakuje postaci dobrych i złych, za to od cholery postaci tragicznych.
I to podobało mi się bardzo, dopóki nie stało się groteskowe. Dopóki nie przypomniałem sobie, że głupi oczekiwałem, iż dostanę dobry film fantasy na podstawie baśni, zamiast od początku wiedzieć, że w baśniach zawsze jest tak samo. Zawsze dobro musi zwyciężyć zło, a maniera musi zatriumfować nad opowieścią.
Nie ma z tej pułapki wyjścia.
PS
W którym roku powstało współczesne państwo Izrael? Odpowiedź na końcu przeglądu
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino Malta
Fot. mat. prasowe
5 z 15
"Pitbull. Nowe porządki" czyli nowe porządki są już znacznie łatwiejsze ***
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Piotr Stramowski, Bogusław Linda, Maja Ostaszewska, Andrzej Grabowski, Krzysztof Czeczot
Popularność pierwszego "Pitbulla" z 2005 roku wynikała nie tylko z jego autentyczności, stanowiącej bez wątpienia największy walor tego filmu, ale również z powiewu świeżości. Kino kryminalne - zdawałoby się najbardziej wyeksploatowany temat świata (choć nie tak jak w literaturze), odmieniony przez wszystkie przypadki w dziełach wielkoekranowych, ale chyba jeszcze bardziej w serialach. Co tu dodać? A Patryk Vega dodał. "Pitbull" był powiewem świeżości. To duża umiejętność obsadzić płodami dawno zaoraną ziemię.
"Nowe porządki" to kontynuacja hitu kinowego sprzed 10 lat. I już nie tak udana, ze znacznie słabszą obsadą, dzięki której Patryk Vega mógł budować wielowątkowość swego dzieła.
Jest w drugiej części "Pitbulla" wracający do kina akcji Bogusław Linda, tym razem jako bezwzględny szef grupy mokotowskiej. Porażający okrutną prostotą swego działania, w sporej mierze bezczelnego i wyzywającego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to postać przeciekawa, jakiej w "Pitbullu" nigdy nie było, w stylu dawnych seriali gangsterskich lat 90. takich jak "Ekstradycja". Bogusław Linda jednak, ten król kina akcji, cesarz przeładowanej giwery i faraon "zrobię porządek z wami wszystkimi" tym razem jednak okrutnie zawodzi, jakby rzeczywiście wyszedł z obiegu raz na zawsze.
Z punktu widzenia Poznania i Wielkopolski ciekawe jest też to, że Bogusław Linda gra tu kibica Legii Warszawa, którego przestępcza mentalność wykuła się na tle konfliktu z chuligańskimi bojówkami Lecha Poznań. To wtedy skomplikowała mu się sytuacja rodzinna, to wówczas uznał, że zawiódł jako ojciec, człowiek, na całej linii. Wątek ustawek między Legią a Lechem został tu przez Patryka Vegę wykorzystany, nawet chwilami chyba prześwietlony i przerysowany, przez co stał się nieczytelny. Wygląda tu na intruza. Ale jest i odgrywa w filmie bardzo ważną rolę.
"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" czyli kogo by tu jeszcze dodać ****
reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
scenariusz: Christopher Marcus, Stephen McFeely
w rolach głównych: Chris Evans, Robert Downey Jr, Scarlett Johansson, Sebastian Stan, Anthony Mackie, Don Cheadle, Jeremy Renner, Chadwick Boseman
W piaskownicy była taka zabawa - kim jesteś? Którą gwiazdą? Bo ja tym.. a ja tym. To były cudowne czasy, gdy w jednej chwili między dwoma blokami gromadzili się wszyscy moi bohaterowie z dzieciństwa. Wspaniały koktajl wszelkich filmów i komiksów.
Późniejsze ekumeniczne produkcje typu "Liga niezwykłych dżentelmenów" i wiele innych podobnych filmów na tym właśnie polegało. Na połączeniu tego, co nie do połączenia. Nic w tym dziwnego, że Marvel, który przecież dysponuje najbogatszym portfolio bohaterów, zechciał ich wszystkich rzucić jednocześnie na ekran, wymieszanych w jednej potrawie.
- Wolisz Supermana czy Batmana? - pytają mali chłopcy. Chciałbyś być Ironmanem czy Kapitanem Ameryką - pytają te filmy. Niczym nie różnią się od mojej piaskownicy. Są równie urocze i równie nie na serio.
Zaproszenie do udziału w jednym filmie wszystkich gwiazd super mocy, pochodzących z różnych miejsc, różnych epok i różnych opowieści, jest właściwie niewykonalne. Nie ma szans, aby przy takim rozwiązaniu utrzymać jakikolwiek sens całości, aby się to nie rozleciało. Chyba, że z owego sensu od razu zrezygnujemy. Pozostawimy jedynie konwencję, wypełniając ją dowolną treścią. Bez większego znaczenia.
I dodamy humor. No tak, humor jest kluczowy, bo tylko on pozwala rozładować poczucie zażenowania i zakłopotania. I Avengers ów humor mają, jest on ich największą siłą. Udało się go zachować także w "Wojnie bohaterów", która środek ciężkości przesuwa - zgodnie z tytułem - w stronę Kapitana Amerykę.
Jako człowiek, który swoje dzieciństwo pamięta o tyle, o ile i w związku z tym dość wrogo nastawiony do podobnych koktajli, muszę docenić dawkę humoru, jaką mi tu zaaplikowano. Bez dwóch zdań wybieram to niż prostactwo "Deadpool". W tym porównaniu "Deapool" to film spod budki z piwem, a "Wojna bohaterów" to zabawna kawusia z przyjaciółmi.
Czy pamiętacie Państwo okładkę pierwszego komiksu z Kapitanem Ameryką z 1941 roku? Robi tam coś niezwykłego. Co? Odpowiedź na końcu przeglądu
ocena: 4+
kina: Imax, Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Piła), Helios (Konin), Helios (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz), Cinema (Leszno)
materiały prasowe
7 z 15
"10 Cloverfield Lane" czyli ciekawe, co jest na zewnątrz ****
reżyseria: Dan Trachtenberg
scenariusz: Matthew Stuecken, Josh Campbell, Damien Chazelle
w rolach głównych: John Goodman, Mary Elizabeth Winstead, John Gallagher Jr
No dobrze, trudno - trzeba być ze sobą szczerym. Kręcą mnie takie historie. Kręcił mnie ''Projekt Monster'', czyli pierwszy ''Cloverfield''. Uważam, to jeden z najlepszych found footage, jakie zrealizowano w dziejach kina - znakomite połączenie kinowego eksperymentu z historią dla dużych chłopców o kaiju, apokalipsie w samym środku imprezy i uczestnictwie w czymś nadzwyczajnym, godnym nakręcenie. Bo ''Cloverfield'' w stylu współczesnych programów informacyjnych na żywo. Czy nie takie sceny oglądamy nakręcone amatorskimi telefonami i iphonami z kolejnych zamachów, trzęsień ziemi czy innych kataklizmów? Dzisiaj to przecież standardowa forma przekazu
JJ Abrams zdecydował, że ten film będzie nim nawiązywał do ''Cloverfield'', ale nie zyska wprost tytułu ''Cloverfield 2''. Nawiązanie miało być równie luźne, jak fabuła obu tych filmów. Stąd ''10- Cloverfield Lane'', czyli adres.
Jeżeli jednak ktoś po obejrzeniu tego filmu dojdzie do wniosku, że mamy do czynienia z zupełnie odrębną, niezależną i niezwiązaną z pierwowzorem jednostką, wielce się nie pomyli. Moje widzenie związku ''10 Cloverfield Lane'' z ''Cloverfield'' sprowadza się jedynie do sposobu widzenia apokalipsy. Bo choć w ''Projekcie Monster'' została ona przedstawiona w narracji pierwszej osoby, tu zaś - klasycznie, trzeciej, to jednak widzę związek.
Jest nim owa indywidualizacja.
Mówiąc inaczej, ''10 Cloverfield Lane'' nie jest ani prequelem, ani sequelem, ani nawet spin-offem ''Projektu Monster''. Stąpa jednak wyraźnie po tych samych śladach. Choć jemu akurat bliżej do ''Wojny światów'' Wellsa niż ''Godzilli'' Hondy.
Nie zmieniło się także to, że film pozostał w sferze eksperymentu. Bo chociaż tego typu klaustrofobiczne dzieła dziejące się w zamknięciu przed grozą czyhającą na zewnątrz (choć w gruncie rzeczy także wewnątrz) już były, to jednak nie takie. Sam jestem zdumiony niezwykłą oryginalnością ''10 Cloverfield Lane'' przy tak nieoryginalnym schemacie.
PS
Które miasto zostało zaatakowane przez potwora kaiju z "Projektu Monster"? Odpowiedź na końcu przeglądu
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar
materiały prasowe
8 z 15
"Batman vs Superman. Świt sprawiedliwości" czyli o co walczymy? ****
reżyseria: Zack Snyder
scenariusz: Chris Terrio, David S. Goyer
w rolach głównych: Henry Cavill, Ben Affleck, Jesse Eisenberg, Gal Gadot, Amy Adams, Jeremy Irons
Jakby na to nie patrzeć, to kiedyś były standardowe pytania zadawane w piaskownicy. "A kogo wolisz - Hana Solo czy Luke'a Skywalkera? Arnolda Schwarzeneggera czy Sylvestra Stallone? Alaina Prosta czy Ayrtona Sennę? Janka Kosa czy Gustlika?". Pytania zupełnie w wieku dziecięcym fundamentalne, bo wyznaczające pewną przynależność do grona identyfikujących się.
O Batmana i Supermana nikt wtedy nie pytał, bowiem w czasach mojej kultury piaskownicowej w ogóle oni nie występowali. Był Heman walczący ze Szkieletorem (bo akurat szedł w telewizji), Była Dżana z dżungli (o tym za chwilę), były Godzille i Gamery. Nie było natomiast dwóch postaci dla popkultury komiksowej archetypicznych - Batmana i Supermana.
Głównie dlatego, że ja i moi rówieśnicy nie mieliśmy okazji ich oglądać.
Batman i Superman nie tylko żyli w równoległych i nieprzenikających się światach. Na dodatek mieli ... wiele ze sobą wspólnego. Owszem, jeden kosmita, drugi człowiek z krwi i kości. Jeden dziennikarz z loczkiem, drugi arystokrata z traumami. Jeden z dziewczyną, drugi z Alfredem. A jednak obydwaj po jasnej stronie mocy. Obydwaj za cel swój stawiający sobie walkę ze złem, bez względu na koszty, jakie w takiej walce ponieść miałoby dobro.
O co zatem chodzi z owym "versus"? Dlaczego "versus"? Dlaczego ktoś chce ich konfrontować? Po cóż mieliby stanąć naprzeciw niczym przed bokserskim straszonkiem wagi ciężkiej? I po jaką cholerę mieliby ze sobą walczyć?
Po odpowiedź odsyłam zatem Państwa do filmu, chociaż mam wrażenie, że nawet przed emisją możecie mieć Państwo swoje typy.
"Planeta singli" czyli największy strach to iść na komedię ****
reżyseria: Mitja Okorn
scenariusz: Sam Akina, Jules Jones, Mitja Okorn, Łukasz Światowiec, Michał Chaciński
w rolach głównych: Agnieszka Więdłocha, Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, Weronika Książkiewicz, Katarzyna Bujakiewicz, Piotr Głowacki, Michał Czernecki
Są takie gatunki filmowe, które w polskim kinie właściwie w ogóle nie istnieją - horror, western (to oczywiste, chociaż z drugiej strony westerny robiła kiedyś nawet NRD), science-fiction (interesujące jeszcze w latach 80.). Komedie romantyczne natomiast istnieją, ale w takiej kondycji, że lepiej aby w ogóle ich nie było. Od lat rozczarowywały nas bowiem poziomem.
Kiedy doszliśmy w ich wypadku do poziomu depresji, pojawił się Mitja Okorn.
Najpierw zrobił serial "39 i pół" z Tomaszem Karolakiem. Mówcie co chcecie, ale to był udany film. Po serialu przyszedł czas na "Listy do M.", czyli projekt, który nie miał prawa się udać. Wtórny, bo oparty na inspiracji twórczością Richarda Curtissa, zwłaszcza jego "To właśnie miłość" - kanonie romantycznego kina komediowego. Ckliwy i wyprodukowany na Boże Narodzenie, co już samo w sobie sygnalizowało skok na kasę. Złożony z połączonych z sobą scenek, choć takie próby w Polsce kończyły się dotąd katastrofą. A jednak się udał!
Po obejrzeniu "Planety singli" zrobiło mi się trochę... przykro. Bo wychodzi na to, że rzeczywiście musi do Polski przyjechać ktoś z zewnątrz (Mitja Okorn jest Słoweńcem, mieszkającym od dziewięciu lat w Polsce), aby zrobić to jak należy. Nie, nie doskonale, ale po prostu jak należy. Od lat nikomu poza słoweńskim twórcą się to nie udało. Co się z nami dzieje? To naprawdę problem ze scenariuszami, które akurat w wypadku komedii romantycznych są sprawą zupełnie kluczową?
"Planeta singli" nie jest filmem pozbawionym mielizn. Jednakże wśród komromów niewiele jest filmów bez nich, bez scen i wątków słabych, bez spadków jakości i tętna. Jeśli się nad tym zastanowić, to nawet "To właśnie miłość" takowe mielizny ma. Chyba tylko "Kiedy Harry poznał Sally" jest ich pozbawiony.
- Chcieliśmy po tych festiwalach spróbować czegoś innego. Chcieliśmy robić kino. Nie autorskie jednak, bo z tym nie ma w Polsce problemu. Postanowiliśmy spróbować czegoś trudniejszego - powiedzieli producenci "Planety singli".
Tak, drodzy Państwo, nie mylicie się. Zrobienie udanej komedii romantycznej, którą zaakceptują widzowie jest dzisiaj znacznie trudniejszym zadaniem niż nakręcenie kina autorskiego. To jest prawdziwie głęboka woda, bez choćby jednej nuty ironii.
A ja - nie uwierzycie Państwo - śmiałem się. Nie dacie wiary, ale wielokrotnie. I na koniec dobiję Państwa ostatecznie - na głos!!
"Syn Szawła" czyli Antygona z działem utylizacji zwłok ****
reżyseria: László Nemes
scenariusz: László Nemes, Clara Royer
w rolach głównych: Géza Röhrig, Levente Molnár, Urs Rechn, Jerzy Walczak
Powiadają, że w tym roku zdecydowanym i absolutnym faworytem do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego są Węgrzy. Tak mówią, bo wzięli już Złotego Globa. No ale w 1954 roku na mundialu w Szwajcarii też byli zdecydowanym faworytem, a i tak wygrali Niemcy...
"Syn Szawła" to film o Holokauście, a ta tematyka w Akademii Filmowej cieszy się wielkim uznaniem. Mimo tego, że wydaje się iż jest to temat wyeksploatowany. Co nie znaczy, że należy go odłożyć do lamusa. O Holokauście będzie się kręciło i - co ważne - powinno się kręcić wciąż i wciąż, aby popioły nigdy na dobre nie rozwiały się na wietrze i nie rozpuściły w rzece.
Pytanie jednak jak to robić, skoro kino to nie sala do nauki historii. Jak pokazać Holokaust i obóz koncentracyjny, aby z punktu widzenia sztuki filmowej okazał się to temat nie tylko ważny, ale również ciekawy. Jedno starannie trzeba bowiem oddzielić od drugiego, bo przecież gdy powstają nieciekawe filmy na ważne tematy, dzieje się coś szczególnie niepokojącego.
Węgrom udało się stworzyć film, w którym obóz koncentracyjny wygląda w tle niemal jak wielki zakład pracy. Jak korpo, w którym wszyscy uwijają się jak mrówki, by nadążyć z obowiązkami. Po zwłoki zagazowanych właśnie ludzi, po ich rzeczy i ubrania biegają jak po spinacze na drugie piętro, a popiół z ludzkich ciał wysypują jak węgiel do piwnicy. To jest efekt porażający i iście po nowemu sfilmowany.
''Zupełnie Nowy Testament" czyli Bóg dla średnio zaawansowanych ****
reżyseria: Jaco Van Dormael
scenariusz: Jaco Van Dormael
w rolach głównych: Pili Groyne, Benoit Poelvoorde, Catherine Deneuve, Yolande Moreau
Bóg mieszka w Brukseli, jest wyjątkowo złośliwym draniem, spędzającym cały czas na wymyślaniu dla ludzi rozmaitych dolegliwości i drobnych, acz irytujących sprawek prawideł typu "sąsiednia kolejka zawsze porusza się wolniej". Ma żonę, córkę i wredny śmiech.
Obrazoburcze?
Otóż wiele na to wskazuje, a jednak nie! Belgijski reżyser Jaco Van Dormael zdołał stworzyć film dotykający spraw naprawdę ryzykownych, wprowadzający córkę Boga i sześciu dodatkowych apostołów, z których jeden jest seksualnym maniakiem, a jednak nie narusza ani uczuć religijnych, ani nawet nie zbliża się do takiej obrazy. Stąpa pewnie, w sposób niezwykle zabawny, zdystansowany, pogodny i konwencją swego filmu nawiązujący mocno do słynnej "Amelii".
Słowem - robi film nie o tym jaki to Bóg wredny, ale o nieobecności Boga w ludzkim życiu. Powołuje do życia apostołów, pisze testament, a jednak nie poucza i nie wygłasza kazań. Boskie dzieło odnajduje w najprostszych historiach, opowiedzianych na dodatek w sposób niezwykle ujmujący, bo z dziecięcego punktu widzenia. Dzieci zaś są specjalistami od szczegółów.
A to przecież diabeł tkwi w szczegółach, nie Bóg - prawda?
"Księga dżungli" czyli przecież Shere Khan nie może mieć racji! *****
reżyseria: Jon Favreau
scenariusz: Justin Marks
w rolach głównych: Neel Sethi, Idris Elba, Bill Murray, Ben Kingsley, Scarlett Johansson, Lupita Nyongo'o
polska wersja językowa: Bernard Lewandowski, Jan Frycz, Jerzy Kryszak, Jan Peszek, Anna Dereszowska, Lidia Sadowa
Motto:
''Plemiona Dżungli, poruszone tą wieścią, poszły za stadem bawolim i dotarły do owej jaskini. U wnijścia jaskini stał istotnie Strach. Był nie owłosiony - jak go opisały bawoły - chodził na dwóch nogach. Gdy ujrzał zwierzęta, krzyknął przeraźliwie, a głos jego napełnił nas strachem, który nam pozostał po dziś dzień''.
Rudyard Kipling, ''Druga księga dżungli''. Rozdział ''Skąd się wziął Strach''
Cała dżungla jest przepełniona strachem, więc ''Księga dżungli'' również. To, co napisał Rudyard Kipling i na czym ja wychowałem się w dzieciństwie, zaczytany i przełamujący pod kołdrą mamine ''pora już spać'', jest w zasadzie tekstem przerażającym. Budującym, ale i bardzo brutalnym - dokładnie tak jak prawa natury.
Rudyard Kipling, mieszkający przez lata w Indiach brytyjski pisarz i autor zbioru ''Takie sobie bajeczki'', tym razem takiej sobie bajeczki nie napisał. ''Księga dżungli'' to pasjonująca, a zarazem przedziwna lektura. Sprawia wrażenie chaotycznego zbioru opowiadań, niepoukładanych chronologicznie, dzięki czemu o pewnych zdarzeniach wcześniejszych dowiadujemy się później, a na dodatek poprzetykana rozdziałami w formie opowiadań zupełnie nie na temat.
Walt Disney zrobił nową ''Księgę dżungli'' z niewyobrażalnym wręcz rozmachem. Przyznam szczerze - nie spodziewałem się aż takiego. To już nie jest tylko kwestia technicznych fajerwerków, dzięki którym zwierzęta ruszają pyszczkami jak ''Koń, który mówi''. Jemu smarowano dziąsła masłem orzechowym, by wyglądał jakby się wypowiadał. W ''Księdze dżungli'' zwierzęta nie tylko mówią. One są pełnowartościowymi bohaterami z krwi, kości, futer i pazurów. O filmie złożonym właściwie z jednego człowieka, czy też raczej człowieczka (w roli małego Mowgliego 12-letni amerykański aktor Neel Sethi) oraz całej armii zwierząt można powiedzieć z pełną odpowiedzialnością - zwierzęta są genialne. Absolutnie genialne.
Genialność nie sprowadza się tylko do wykreowanej komputerowo techniki motion capture, co po polsku zwie się ''przechwytywaniem ruchu''. Państwo wiecie, na czym ta technika polega? To sposób animacji, w którym aktor w sympatycznym skafanderku wyposażonym w czujniki gra na tle niebieskiego tła, czujniki przenoszą jego ruchy do komputera, który nakłada ja na wykreowana tam postać np. wilka czy tygrysa. Ta technika wymaga zatem aktorów, którzy potrafią naśladować ruchy zwierząt. Wielkim specjalistą od takich wyzwań był np. Andy Serkis i to on pomagał wytwórni Disneya przy stworzeniu świata z indyjskiego lasu.
Disney dokonał kilku zmian. Panterze Bagheerze zmienił płeć na męską (tego lamparta gra Ben Kingsley) - widocznie nie było wyjścia, skoro Scarlett Johansson zajęta. Z niedźwiedzia Baloo uczynił trefnisia - w książce to raczej surowy nauczyciel ludzkiego szczenięcia. Inaczej niż w książce wygląda też ostateczna rozprawa Mowgliego i Shere Khana.
Shere Khan - cóż, trzeba to powiedzieć jasno... to właśnie ów tygrys jest w tym filmie najlepszy. Zawsze ten zły, zawsze czarny charakter, określany jako jakiś okrutny półgłówek, który nie przestrzega praw lasu i drwi z reszty jego mieszkańców. Zawzięte kocisko, polujące na małego, bezbronnego chłopca dla własnej przyjemności. Ludojad opity ludzką krwią, z mordą ociekającą posoką - tak go dotąd przedstawiano. U Kiplinga uosabiał cały lęk, jaki towarzyszy Hindusom na myśl o podchodzących pod ich obejścia tygrysach. I całą ich niechęć do nich.
W tej ''Księdze dżungli'' tygrys pozostaje okrutny i zawzięty, ale nie kieruje się jedynie czystą żądzą krwi. Proszę zwrócić uwagę na to, że to on chwilami zakrawa na jedynego racjonalnego, który zamierza zgładzić ludzkie szczenię nie dlatego, że tak mu się podoba. Dlatego, że tak będzie bezpieczniej i lepiej dla wszystkich. Na dodatek przedstawia swoje argumenty w sposób tak mocny i charyzmatyczny, że gotów byłem niemal im ulec.
- Wszystkich oszukasz, ale nie mnie. Ja jeden wiem, kim naprawdę jesteś - powiada Shere Khan do Mowgliego. Czytaj: jesteś człowiekiem, największym zagrożeniem i największym złem. Ty, chłopczyku. Ty, ludzki szczeniaku. Właśnie ty zagrażasz porządkowi rzeczy, a nie ja - tygrys.
Shere Khana, z tym przerażającym, popalonym przez Szkarłatny Kwiat (w książkowym przekładzie Józefa Birkenmajera: Czerwone Kwiecię) pyskiem, w sposób absolutnie znakomity i brawurowy zagrał Idris Elba - czarnoskóry aktor brytyjski, znany chyba najlepiej z ?Pacific Rim? albo z biografii Nelsona Mandeli, w którego się wcielił (w polskiej wersji tygrysa gra Jan Frycz). Jestem pod wielkim wrażeniem tej roli - co za charyzma! co za moc! To już nie animowany tygrysek dla dzieci. To bestia.
PS
Pamiętacie Państwo, w jaki sposób tygrys Shere Khan ginie w książce "Księga dżungli"? Odpowiedź na końcu przeglądu
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Imax, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Piła), Helios (Kalisz), Galeria Tęcza (Kalisz)
Disney
13 z 15
"Zwierzogród" czyli najbardziej bieżąca bajka świata *****
reżyseria: Byron Howard, Rich Moore
scenariusz: Jared Bush, Phil Johnston
w polskiej wersji językowej: Julia Kamińska, Paweł Domagała, Krzysztof Stelmaszyk, Barbara Kurdej-Szatan, Wiktor Zborowski, Sebastian Perdek
Wytwórnia Disneya słynęła niegdyś z filmów uniwersalnych, absolutnie ponadczasowych, tak samo aktualnych przed kilkudziesięciu laty, jak i teraz. Cóż bowiem może zdezaktualizować się w bajce? Od dawna jednak disneyowska wytwórnia nie trzyma się już jednak tej zasady i robi filmy na bieżące tematy, odpowiadające aktualnej sytuacji na świecie. Mam wrażenie, że żaden dotychczasowy nie był tak współczesny jak "Zwierzogród". Film, którego oglądanie jest jak lektura gazet albo włączenie telewizji. A może właśnie w tym tkwi uniwersalizm najlepszego animowanego filmu od czasów "W głowie się nie mieści"?
Wszak morał jest w bajce najważniejszy, czyż nie?
Kiedyś tak było, owszem. Baśń bez morału nie miała racji bytu. Ale czy to nie aby Dreamworks oraz Pixar (czyli teraz w istocie Walt Disney) nie nauczyli nas, że dzisiaj animowana baśń to przede wszystkim kawał dobrej zabawy. I to nie tylko dla dzieci, ale zwłaszcza dla dorosłych, którzy zawłaszczyli maluchom całe połacie tego gatunku. To jest dopiero morał!
Disney w "Zwierzogrodzie" postanowił coś z tym zrobić i zadać zasadnicze pytanie: a dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Dobra zabawa z morałem to optimum.
W tego typu filmach animowanych dużą pożywkę dla humoru stanowi często drugi plan. To tam odbywa się najlepsza zabawa, to tam wyłowić można najbardziej smakowite kąski. W "Zwierzogrodzie" też jest on niezły i warto się przyjrzeć wszystkim jego niuansom (zwłaszcza genialnemu wątkowi z urzędnikami wydziału komunikacji), jednakże to nie "Madagaskar" ani "Gdzie jest Nemo" - tu nie przyćmiewa on planu pierwszego. Wynika to stąd, że najnowszy film Disneya jest po prostu perfekcyjnie zaplanowany i zrealizowany.
PS
Która z wokalistek wcieliła się w "Zwierzogrodzie" postać gwiazdy muzyki Gazelle? Odpowiedź na końcu przeglądu
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51,Multikino Malta
Fot. KERRY HAYES/mat. prasowe
14 z 15
"Spotlight" czyli rzecz o nieodwracaniu głowy ******
reżyseria: Tom McCarthy
scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer
w rolach głównych: Michael Keaton, Mark Ruffalo, Liev Schreiber, Rachel McAdams, Stanley Tucci
Spośród wszystkich filmów, jakie dotąd zrealizowano - łącznie z ''Wszystkimi ludźmi prezydenta'' - żaden nie jest tak wielkim hołdem dla dziennikarstwa jak ''Spotlight''. Dziennikarstwa rozumianego jako nieodwracanie głowy.
Serial "Newsroom" to jeden z tych nielicznych przypadków, przypominający o tym, że swego czasu Amerykanie uwielbiali redakcje gazet jako scenerię i dziennikarzy jako bohaterów swych filmów. Lubowali się w filmach, których akcja toczy się na sali sądowej, ale przepadali też za mediami. "Wszyscy ludzie prezydenta" o udziale dziennikarzy w aferze Watergate (z Dustinem Hoffmanem i Robertem Redfordem w rolach głównych) stał się klasyką kina nie tylko ze względu na grę i konstrukcję tego filmu, ale w dużej mierze ze względu na rangę tematu.
Od tamtej pory minęło 40 lat i dzisiaj "Spotlight" przypomina: nic się nie zmieniło. W czasach przeklikiwania się przez internet przez kilometry pierdół, w czasach kolorowych czasopism o niczym, w dziennikarstwie w zasadzie nie zmieniło się nic. Nadal jest po to, by pilnować każdego i wszystkiego, co chciałoby ujść ludzkiemu oku i uchu. Pozostało niezauważone. Nie zmieniło się to, że dziennikarze są ogarami spuszczonymi przez społeczeństwa ze smyczy, by wciągnąć powietrze i wytropić.
Co więcej, nie zmieniło się także to, że jest to wciąż niezwykle ważne. Niezbędne, by społeczeństwo mogło w ogóle funkcjonować.
Na dziennikarzy się psioczy. Pośpiech, literówki, błędy, te wszystkie slajdy, przez które się trzeba przeklikiwać i mało poważne materiały, dzięki którym jednak mogą zdobyć środki na to, by nadal istnieć. A póki istnieją, cisza nie zawsze będzie cnotą.
2. Ten film z Nicole Kidman nosił tytuł "Inwazja". Został zrealizowany na podstawie książki Jacka Finneya pt "Inwazja porywaczy ciał". Kosmici wnikali w umysły ludzi i przejmowali kontrolę nad ich ciałami
3. Izrael ogłosił niepodległość 14 maja 1948 roku na podstawie rezolucji ONZ z listopada 1947 roku. Jak głosowała Polska - zobaczycie Państwo w filmie "Opowieść o miłości i mroku"
4. Na tej pierwszej okładce z 1941 roku Kapitan Ameryka wali pięścią w twarz Adolfa Hitlera
5. Potwór z "Cloverfield" zaatakował Nowy Jork. Zniszczył m.in. Statuę Wolności
6. Tygrys bengalski Shere Khan w książce "Księga dżungli" został stratowany przez bawoły. Jak jest w filmie - sami się Państwo przekonacie
7. W rolę gwiazdy Gazelle wcieliła się kolumbijska piosenkarka Shakira
Wszystkie komentarze