"X-Men" wciąż dzielnie się trzyma w naszych kinach, ale nadciągają już nowe produkcje. Oto kilka propozycji filmów, na które można się wybrać, ułożone według ocen - od, w mojej opinii, najsłabszych do najlepszych
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 12
"Dzień matki" czyli jakie zabawne to wzruszenie
reżyseria: Garry Marshall
scenariusz: Tom Hines, Lily Hollander, Anya Kochoff, Matthew Walker
w rolach głównych: Jennifer Aniston, Kate Hudson, Julia Roberts, Jason Sudeikis, Britt Robertson
Od czasu, gdy Garry Marshall - dziś wciąż płodny w sensie twórczym siedemdziesięciolatek - nakręcił "Pretty Woman", a był to rok 1990, wiele się zmieniło. Julia Roberts już nie wystaje na rogach w oczekiwaniu na księcia na białym koniu z otwieranym dachem, a Hector Elizondo nie zamawia jej na koniec służbowego, hotelowego auta - tutaj jest jej siwiejącym menedżerem, gdy ona zblazowana pozuje do zdjęć.
Pewne sprawy pozostają jednak stałe. Julia Roberts niemal zawsze gra w jego filmach, Hector Elizondo dopełnia drugiego planu, a w filmach Garry'ego Marshalla wzruszenie i miłość zawsze biorą górę nad humorem. Słowem: w komromach (komediach romantycznych) woli on zdecydowanie rom od komu.
Dopóki było to "Pretty Woman" albo "Uciekająca panna młoda", słowa nie powiedziałem, bo wychodziły z tego ciepłe, pogodne produkcje przyjemne w odbiorze. Niezbyt zabawne, ale przyjemne.
Następnie Garry Marshall przeszedł na sformatowaną produkcję seryjną, opartą na Richardzie Curtissie i jego "To właśnie miłość". Kojarzycie Państwo - zbiór przenikających się historyjek, powiązanych ze sobą losami czy pokrewieństwem bohaterów. Każdy to teraz robi, zupełnie jakby innego patentu na komrom nie było.
Garry Marshall sformatował jeszcze swoje filmy czasowo. Skoro bowiem Richard Curtiss zrobił dzieło bożonarodzeniowe, to należy iść tą drogą i nakręcić komedie romantyczne związane z Sylwestrem, Walentynkami, Światowym Dniem Przytulania, Dniem Pieszego Pasażera, Międzynarodowym Dniem Dziennikarza Sportowego czy jakimkolwiek innym. Bez choćby krzty zrozumienia, że u Richarda Curtissa czas akcji stanowił jedynie pretekst do sukcesu, ale o nim nie stanowił. I że żaden inny dzień nie może równać się ani zastąpić Bożego Narodzenia.
Dzień Matki również.
Stworzenie komedii romantycznej pod pretekstem tego dnia jest tak samo absurdalne, jak pomysły Garry'ego Marshalla na "Sylwestra w Nowym Jorku" czy "Walentynki", które nakręcił w latach 2010-2011. Z tą chociaż różnicą, że tym razem przynajmniej nie powstał film żenujący.
Powstała produkcja ciepła, pogodna i przyjemna w odbiorze. I tyle. Poza kilkoma występami Jennifer Aniston nie znajdziemy tu jednak więcej do śmiechu niż we wczesnych filmach Garry'ego Marshalla. Na całe szczęście jednak, znajdziemy więcej niż w "Sylwestrze w Nowym Jorku" - filmie, który pokazał dobitnie, że facet powinien się już wycofać.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
2 z 12
"#WszystkoGra" czyli coś mi tu jednak nie gra **
reżyseria: Agnieszka Glińska
scenariusz: Marta Konarzewska, Agnieszka Glińska
w rolach głównych: Eliza Rycembel, Kinga Preis, Stanisława Celińska, Sebastian Fabijański, Antoni Pawlicki, Irena Melcer, Karolina Czarnecka
Kinga Preis powiedziała w którymś ze zwiastunów tego musicalu: "Jakąś tam inspirację dla nas stanowiła Mamma Mia!". Mamma mia - zawołałem. Państwo wiedzą, o co chodzi. "Mamma mia" to musical stworzony w 1999 roku na podstawie filmu "Buona sera, Mrs Campbell" oraz repertuaru zespołu ABBA. Najbardziej znany jest dzięki filmowej wersji z 2008 roku, z Meryl Streep, Piercem Brosnanem, Colinem Firthem, Stellanem Skarsgaardem i Amandą Seyfried w rolach głównych.
Przyznam, że byłem pod wrażeniem tego musicalu. Niespecjalnie je lubię (o tym za moment), a byłem pod wrażeniem. Chociaż Meryl Streep lepiej gra niż śpiewa (delikatnie mówiąc), a Pierce Brosnan za swój śpiew w tym filmie nominowany był do Złotej Maliny, to jednak wrażenie zrobiła na mnie konstrukcja. Otóż twórcom "Mamma mia" udało się ułożyć jedną historię na podstawie różnych utworów zespołu ABBA.
Autorzy "#WszystkoGra" to pole do popisu jeszcze sobie zwiększyli. Nie narzucili żadnych czytelnych granic doboru piosenek do musicalu. To po prostu polskie, niekiedy solidnie już zapomniane kawałki o intrygujących tekstach, które pasowały.
Przy takich kryteriach można opowiedzieć absolutnie każda historię w dowolny sposób i to przy pomocy wyłącznie owych śpiewanych tekstów.
A jednak film "#WszystkoGra" tego nie zrobił. Jestem zdumiony.
Historia z "#WszystkoGra" ma pewien ciekawy zaczyn, bo wprost odnosi się do problemów współczesnej Warszawy. To ona ma jakieś problemy? Ano ma. Mierzą wiele metrów i przysłaniają niebo, stanowiąc główną wizytówkę jej niewyobrażalnego rozwoju. Warszawa strzelająca wieżowcami, które powoli już chmury zaczynają drapać topi w cieniu tę dawną, trącąca myszką, jednopiętrową z ogródkiem. Odkrywcze to raczej mało, bowiem takich historii o tym, by nie burzyć i nie eksmitować w imię rozwoju i ekonomii mamy na co dzień na pęczki.
Nikt jednak dotąd o nich nie śpiewał.
Pomyślałem sobie, że anarchistyczna opowieść o sprzeciwie wobec wielopiętrowego kapitału to tak samo dobry temat na musical jak każdy inny. Pod warunkiem, że nie zapomnimy o jednej kwestii - bardzo ważnej. Otóż kiedy ktoś śpiewa, staje się szczęśliwy. Robienie więc musicalu na smutno jest dość poronionym pomysłem.
O to jednak mniejsza. Gorzej, że Agnieszce Glińskiej (znamy ją z udziału w filmie "Katyń", zagrała tam jedną z dwóch sióstr - tę pogodzoną z tym, że o Katyniu mówić nie sposób) nie udało się ułożyć klocków w spójną opowieść. Miała do dyspozycji obszerny, nieograniczony repertuar, całą polską muzykę przedwojenną i powojenną, do wyboru. A jednak nie zdołała.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino Malta
fot. ATSUSHI NISHIJIMA, mat. promocyjne
3 z 12
"Zakładnik z Wall Street" czyli sprawdź to, bo strzelam ***
reżyseria: Jodie Foster
scenariusz: Alan DiFiore, Jim Kouf, Jamie Linden
w rolach głównych: George Clooney, Jack O'Connell, Julia Roberts, Caitriona Balfe
Jodie Foster - zapewne pod wpływem ostatniego kryzysu gospodarczego - zabrała się za demaskowanie rzeczywistości giełdowej z dużą energią, po czym jednak i tak z "Zakładnika z Wall Street" wyszło jej klasyczne kino fabularne, a nie demaskatorski film na miarę "Big Short". Chwała Bogu, można powiedzieć i odetchnąć z ulgą, bo gdyby w swej nieudolności reżyserskiej Jodie Foster konsekwentnie podążała w stronę śledztwa i demaskowania, naraziłaby się na śmieszność.
Jej "Zakładnik z Wall Street" jednak zarzutu śmieszności i nonsensowności zgrabnie unika, bowiem od początku do końca pozostaje w ramach etykiety filmowej. I chociaż traktuje o dziennikarstwie, o owo dziennikarstwo zahacza i - co więcej - chwilami dziennikarstwo naśladuje, nie jest nim i nie ma zamiaru. Pozostaje filmem, można wręcz powiedzieć, że sensacyjnym kinem akcji, który jedynie sięga po pewne narzędzia znane Amerykanom i Jodie Foster z medialnej rzeczywistości.
U Jodie Foster grają przede wszystkim te narzędzia, które w Stanach Zjednoczonych podniesione są do roli insygniów - media, zwłaszcza telewizja oraz stojąca za nią masowość. Owa masowość staje się siłą sprawczą wszystkiego, co tutaj widzimy. Masowość powoduje zmiany na giełdzie (a przynajmniej tak się zdaje), masowość sprawia, że ludzie zyskują fortuny i tracą majątki, także masowość sprawia, że wdarcia się napastnika do studia telewizyjnego ma uzasadnienie - pod warunkiem, że kamery nie zostaną wyłączone. Wtedy jest bowiem masowo oglądany.
I kamery nie zostają wyłączone, aż do końca. Ich praca uzasadnia bowiem tu wszystko, co się wydarza bądź może się wydarzyć. "Powiedz to przed kamerą" albo nie mów w ogóle. "Zakładnik z Wall Street" jest zatem nie tyle dziełem o nowatorskiej formie terroryzmu na żywo, ale rodzajem wyspecjalizowanego filmowego found footage. Do tego ujęcia chyba mu najbliżej i właśnie owo ujęcie jest w nim najciekawsze.
George Clooney z podpiętym mikrofonem, ścigany szef trefnej spółki Walt Camby (w tej roli Dominic West, znany jako Spartanin Theron z "300"), który trafia przed kamery niczym przed lufę pistoletu (niewiele się to różni), wreszcie sam zamachowiec, w wypadku którego ważne jest przede wszystkim, by miał podpięty mikrofon, nie stał w cieniu i mówił do kamery.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Rialto
Fot. mat. prasowe
4 z 12
"Pitbull. Nowe porządki" czyli nowe porządki są już znacznie łatwiejsze ***
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Piotr Stramowski, Bogusław Linda, Maja Ostaszewska, Andrzej Grabowski, Krzysztof Czeczot
Popularność pierwszego "Pitbulla" z 2005 roku wynikała nie tylko z jego autentyczności, stanowiącej bez wątpienia największy walor tego filmu, ale również z powiewu świeżości. Kino kryminalne - zdawałoby się najbardziej wyeksploatowany temat świata (choć nie tak jak w literaturze), odmieniony przez wszystkie przypadki w dziełach wielkoekranowych, ale chyba jeszcze bardziej w serialach. Co tu dodać? A Patryk Vega dodał. "Pitbull" był powiewem świeżości. To duża umiejętność obsadzić płodami dawno zaoraną ziemię.
"Nowe porządki" to kontynuacja hitu kinowego sprzed 10 lat. I już nie tak udana, ze znacznie słabszą obsadą, dzięki której Patryk Vega mógł budować wielowątkowość swego dzieła.
Jest w drugiej części "Pitbulla" wracający do kina akcji Bogusław Linda, tym razem jako bezwzględny szef grupy mokotowskiej. Porażający okrutną prostotą swego działania, w sporej mierze bezczelnego i wyzywającego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to postać przeciekawa, jakiej w "Pitbullu" nigdy nie było, w stylu dawnych seriali gangsterskich lat 90. takich jak "Ekstradycja". Bogusław Linda jednak, ten król kina akcji, cesarz przeładowanej giwery i faraon "zrobię porządek z wami wszystkimi" tym razem jednak okrutnie zawodzi, jakby rzeczywiście wyszedł z obiegu raz na zawsze.
Z punktu widzenia Poznania i Wielkopolski ciekawe jest też to, że Bogusław Linda gra tu kibica Legii Warszawa, którego przestępcza mentalność wykuła się na tle konfliktu z chuligańskimi bojówkami Lecha Poznań. To wtedy skomplikowała mu się sytuacja rodzinna, to wówczas uznał, że zawiódł jako ojciec, człowiek, na całej linii. Wątek ustawek między Legią a Lechem został tu przez Patryka Vegę wykorzystany, nawet chwilami chyba prześwietlony i przerysowany, przez co stał się nieczytelny. Wygląda tu na intruza. Ale jest i odgrywa w filmie bardzo ważną rolę.
"Nice Guys. Równi goście" czyli równy i równiejszy ****
reżyseria: Shane Black
scenariusz: Shane Black, Anthony Bagarozzi
w rolach głównych: Ryan Gosling, Russell Crowe, Angourie Rice, Kim Basinger
Kto powiedział, że detektywi muszą być koniecznie przebiegli, mistrzami logiki o ogromnych IQ, dzięki któremu z jednej plamy na kołnierzyku potrafią odtworzyć przebieg zdarzeń? Kto powiedział, że na podstawie jednego włosa na kanapie potrafią ustalić, kto zabił i dlaczego? Kto mówi, że każdy z nich powinien mieć przenikliwość Sherlocka Holmesa, Herkulesa Poirot albo porucznika Columba, który wychodząc już, zawsze rzucał "jeszcze jedno pytanie, bo coś mi się przypomniało?"
Kto powiedział, że muszą być to piękne umysły?
Na pewno nie Russel Crowe. I nie Ryan Gosling, którzy w "Nice Guys" stworzyli parę detektywów... bądźmy ze sobą szczerzy... niebywale głupich. To w swym fachu niemalże rośliny doniczkowe, którym jeśli dowód nie spadnie na maskę samochodu, same do niczego nie dojdą. Poziom ich głupoty nie jest może na tak himalajskim poziomie jak w wypadku bohaterów "Głupiego i głupszego", ale proszę mi wierzyć, jest to orogeneza alpejska.
Shane Black w wypadku "Nice Guys" zastosował niemal dokładnie tę samą receptę, co w wypadku "Zabójczej broni". Znów osiłka zderzył z trefnisiem, pięść dodał do nosa, obu pozbawił jednak rozumu na większą skalę niż 30 lat temu. Efekt uzyskał podobny - głupkowatą komedyjkę kryminalną, która nie tylko bawi, ale ze względu na swoich bohaterów ma wszelkie szanse na to, by stać się wręcz kultową.
Myślę, że tak się stanie, a Ryan Goslin i Russell Crowe zyskają wielu fanów. Zwłaszcza, że Shane Black - w pełni świadom tego, że to nie lata osiemdziesiąte i podobne filmy dzisiaj nie mają już racji bytu - postanowił mocno przymrużyć jedno z oczu. Stworzył z "Nice Guys" mocno afiszujący się pastisz, który na dodatek umieścił w roku 1977, pewnie aby widzowie pozbyli się jakichkolwiek wątpliwości, że nic tu nie jest na serio. To pozwala zupełnie dać sobie spokój z wszelkimi zagadkami fabularnymi i zamiast zastanawiać się nad logicznymi podstawami intrygi, rozkoszować się raczej smaczkami tego filmu. A jest ich wiele, począwszy do wielu nawiązań do epoki lat siedemdziesiątych i tamtejszego kina soft kryminału oraz panoszącej się wówczas w kinie komedii noir, za którą wszyscy chyba tęsknimy. Ja tęsknię.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Charlie Monroe Malta
materiały prasowe
6 z 12
"Modelka" czyli z daleka od wybiegu i anoreksji ****
reżyseria: Mads Matthiesen
scenariusz: Anders Frithiof August, Mads Matthiesen, Martin Zandvliet
w rolach głównych: Maria Palm, Charlotte Tomaszewska, Ed Skrein, Marco Ilsoe
Film o tajemnicach życia modelek - usłyszałem. Zatem będzie o wyścigu szczurów, walce o sylwetkę, anoreksji i bulimii - pomyślałem. Żadnej z tych kwestii w tym filmie jednak nie ma. Ani odrobiny anoreksji, ani krzty bulimii, ani jednego kroku jakiejkolwiek z dziewczyn na wybiegu podczas pokazu.
Cenne w filmie Madsa Matthiesena jest to, że zrobił on film o modelkach w sposób zupełnie niestandardowy, nieprzewidywalny i zaskakujący. To jednak nie jedyna jego wartość.
Zdefiniowałbym ten fascynujący w gruncie rzeczy, choć bynajmniej nie doskonały film jako rzecz o sukcesie rozumianym jako nałóg. Uzależnienie od własnych marzeń, które są tak znaczące, że determinują świadomość. Umówmy się, drodzy Państwo, że w spełnianiu marzeń widzimy cel i sens życia. To już nie pierwszy film, który pokazuje nam, że immanentną cechą marzeń jest ich niespełnienie. Z marzeniem jest bowiem jak z ową ciszą, która przestaje istnieć gdy wypowie się jej imię. Zrealizowane marzenie przestaje istnieć.
Emma - bohaterka filmu "Modelka" - jest osobą, którą konfrontacja z marzeniami przenosi w zupełnie inny świat. To film, który opowiada o ryzyku takiej zmiany, które sprowadza się do całkowitego zredefiniowania siebie. A taka redefinicja nie ma drogi powrotnej. Słowem: realizując swe największe marzenia, dowiaduje się wielu prawd o sobie. A raczej należałoby powiedzieć: to otaczający ją świat dowiaduje się wielu prawd o niej. "Modelka" nie jest filmem, który głosiłby bluźniercze hasła: ludzie, nie realizujcie marzeń, bo to się źle skończy! Nie, nie, nic z tych rzeczy. Ten film raczej woła: realizujcie, ale zmieni was to raz na zawsze. Od smaku zrealizowanego marzenia nie ma bowiem ucieczki.
"Modelka" jest filmem o ryzyku, ale jeszcze bardziej filmem o dokonywaniu wyborów, z których składa się życie. Takich wyborów, które spopielają zupełnie spore jego fragmenty. Widać to tutaj bardzo wyraźnie.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Malta
materiały prasowe
7 z 12
"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" czyli kogo by tu jeszcze dodać ****
reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
scenariusz: Christopher Marcus, Stephen McFeely
w rolach głównych: Chris Evans, Robert Downey Jr, Scarlett Johansson, Sebastian Stan, Anthony Mackie, Don Cheadle, Jeremy Renner, Chadwick Boseman
W piaskownicy była taka zabawa - kim jesteś? Którą gwiazdą? Bo ja tym.. a ja tym. To były cudowne czasy, gdy w jednej chwili między dwoma blokami gromadzili się wszyscy moi bohaterowie z dzieciństwa. Wspaniały koktajl wszelkich filmów i komiksów.
Późniejsze ekumeniczne produkcje typu "Liga niezwykłych dżentelmenów" i wiele innych podobnych filmów na tym właśnie polegało. Na połączeniu tego, co nie do połączenia. Nic w tym dziwnego, że Marvel, który przecież dysponuje najbogatszym portfolio bohaterów, zechciał ich wszystkich rzucić jednocześnie na ekran, wymieszanych w jednej potrawie.
- Wolisz Supermana czy Batmana? - pytają mali chłopcy. Chciałbyś być Ironmanem czy Kapitanem Ameryką - pytają te filmy. Niczym nie różnią się od mojej piaskownicy. Są równie urocze i równie nie na serio.
Zaproszenie do udziału w jednym filmie wszystkich gwiazd super mocy, pochodzących z różnych miejsc, różnych epok i różnych opowieści, jest właściwie niewykonalne. Nie ma szans, aby przy takim rozwiązaniu utrzymać jakikolwiek sens całości, aby się to nie rozleciało. Chyba, że z owego sensu od razu zrezygnujemy. Pozostawimy jedynie konwencję, wypełniając ją dowolną treścią. Bez większego znaczenia.
I dodamy humor. No tak, humor jest kluczowy, bo tylko on pozwala rozładować poczucie zażenowania i zakłopotania. I Avengers ów humor mają, jest on ich największą siłą. Udało się go zachować także w "Wojnie bohaterów", która środek ciężkości przesuwa - zgodnie z tytułem - w stronę Kapitana Amerykę.
Jako człowiek, który swoje dzieciństwo pamięta o tyle, o ile i w związku z tym dość wrogo nastawiony do podobnych koktajli, muszę docenić dawkę humoru, jaką mi tu zaaplikowano. Bez dwóch zdań wybieram to niż prostactwo "Deadpool". W tym porównaniu "Deapool" to film spod budki z piwem, a "Wojna bohaterów" to zabawna kawusia z przyjaciółmi.
kina: Imax, Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
8 z 12
"10 Cloverfield Lane" czyli ciekawe, co jest na zewnątrz ****
reżyseria: Dan Trachtenberg
scenariusz: Matthew Stuecken, Josh Campbell, Damien Chazelle
w rolach głównych: John Goodman, Mary Elizabeth Winstead, John Gallagher Jr
No dobrze, trudno - trzeba być ze sobą szczerym. Kręcą mnie takie historie. Kręcił mnie ''Projekt Monster'', czyli pierwszy ''Cloverfield''. Uważam, to jeden z najlepszych found footage, jakie zrealizowano w dziejach kina - znakomite połączenie kinowego eksperymentu z historią dla dużych chłopców o kaiju, apokalipsie w samym środku imprezy i uczestnictwie w czymś nadzwyczajnym, godnym nakręcenie. Bo ''Cloverfield'' w stylu współczesnych programów informacyjnych na żywo. Czy nie takie sceny oglądamy nakręcone amatorskimi telefonami i iphonami z kolejnych zamachów, trzęsień ziemi czy innych kataklizmów? Dzisiaj to przecież standardowa forma przekazu
JJ Abrams zdecydował, że ten film będzie nim nawiązywał do ''Cloverfield'', ale nie zyska wprost tytułu ''Cloverfield 2''. Nawiązanie miało być równie luźne, jak fabuła obu tych filmów. Stąd ''10- Cloverfield Lane'', czyli adres.
Jeżeli jednak ktoś po obejrzeniu tego filmu dojdzie do wniosku, że mamy do czynienia z zupełnie odrębną, niezależną i niezwiązaną z pierwowzorem jednostką, wielce się nie pomyli. Moje widzenie związku ''10 Cloverfield Lane'' z ''Cloverfield'' sprowadza się jedynie do sposobu widzenia apokalipsy. Bo choć w ''Projekcie Monster'' została ona przedstawiona w narracji pierwszej osoby, tu zaś - klasycznie, trzeciej, to jednak widzę związek.
Jest nim owa indywidualizacja.
Mówiąc inaczej, ''10 Cloverfield Lane'' nie jest ani prequelem, ani sequelem, ani nawet spin-offem ''Projektu Monster''. Stąpa jednak wyraźnie po tych samych śladach. Choć jemu akurat bliżej do ''Wojny światów'' Wellsa niż ''Godzilli'' Hondy.
Nie zmieniło się także to, że film pozostał w sferze eksperymentu. Bo chociaż tego typu klaustrofobiczne dzieła dziejące się w zamknięciu przed grozą czyhającą na zewnątrz (choć w gruncie rzeczy także wewnątrz) już były, to jednak nie takie. Sam jestem zdumiony niezwykłą oryginalnością ''10 Cloverfield Lane'' przy tak nieoryginalnym schemacie.
"Planeta singli" czyli największy strach to iść na komedię ****
reżyseria: Mitja Okorn
scenariusz: Sam Akina, Jules Jones, Mitja Okorn, Łukasz Światowiec, Michał Chaciński
w rolach głównych: Agnieszka Więdłocha, Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, Weronika Książkiewicz, Katarzyna Bujakiewicz, Piotr Głowacki, Michał Czernecki
Są takie gatunki filmowe, które w polskim kinie właściwie w ogóle nie istnieją - horror, western (to oczywiste, chociaż z drugiej strony westerny robiła kiedyś nawet NRD), science-fiction (interesujące jeszcze w latach 80.). Komedie romantyczne natomiast istnieją, ale w takiej kondycji, że lepiej aby w ogóle ich nie było. Od lat rozczarowywały nas bowiem poziomem.
Kiedy doszliśmy w ich wypadku do poziomu depresji, pojawił się Mitja Okorn.
Najpierw zrobił serial "39 i pół" z Tomaszem Karolakiem. Mówcie co chcecie, ale to był udany film. Po serialu przyszedł czas na "Listy do M.", czyli projekt, który nie miał prawa się udać. Wtórny, bo oparty na inspiracji twórczością Richarda Curtissa, zwłaszcza jego "To właśnie miłość" - kanonie romantycznego kina komediowego. Ckliwy i wyprodukowany na Boże Narodzenie, co już samo w sobie sygnalizowało skok na kasę. Złożony z połączonych z sobą scenek, choć takie próby w Polsce kończyły się dotąd katastrofą. A jednak się udał!
Po obejrzeniu "Planety singli" zrobiło mi się trochę... przykro. Bo wychodzi na to, że rzeczywiście musi do Polski przyjechać ktoś z zewnątrz (Mitja Okorn jest Słoweńcem, mieszkającym od dziewięciu lat w Polsce), aby zrobić to jak należy. Nie, nie doskonale, ale po prostu jak należy. Od lat nikomu poza słoweńskim twórcą się to nie udało. Co się z nami dzieje? To naprawdę problem ze scenariuszami, które akurat w wypadku komedii romantycznych są sprawą zupełnie kluczową?
"Planeta singli" nie jest filmem pozbawionym mielizn. Jednakże wśród komromów niewiele jest filmów bez nich, bez scen i wątków słabych, bez spadków jakości i tętna. Jeśli się nad tym zastanowić, to nawet "To właśnie miłość" takowe mielizny ma. Chyba tylko "Kiedy Harry poznał Sally" jest ich pozbawiony.
- Chcieliśmy po tych festiwalach spróbować czegoś innego. Chcieliśmy robić kino. Nie autorskie jednak, bo z tym nie ma w Polsce problemu. Postanowiliśmy spróbować czegoś trudniejszego - powiedzieli producenci "Planety singli".
Tak, drodzy Państwo, nie mylicie się. Zrobienie udanej komedii romantycznej, którą zaakceptują widzowie jest dzisiaj znacznie trudniejszym zadaniem niż nakręcenie kina autorskiego. To jest prawdziwie głęboka woda, bez choćby jednej nuty ironii.
A ja - nie uwierzycie Państwo - śmiałem się. Nie dacie wiary, ale wielokrotnie. I na koniec dobiję Państwa ostatecznie - na głos!!
''Zupełnie Nowy Testament" czyli Bóg dla średnio zaawansowanych ****
reżyseria: Jaco Van Dormael
scenariusz: Jaco Van Dormael
w rolach głównych: Pili Groyne, Benoit Poelvoorde, Catherine Deneuve, Yolande Moreau
Bóg mieszka w Brukseli, jest wyjątkowo złośliwym draniem, spędzającym cały czas na wymyślaniu dla ludzi rozmaitych dolegliwości i drobnych, acz irytujących sprawek prawideł typu "sąsiednia kolejka zawsze porusza się wolniej". Ma żonę, córkę i wredny śmiech.
Obrazoburcze?
Otóż wiele na to wskazuje, a jednak nie! Belgijski reżyser Jaco Van Dormael zdołał stworzyć film dotykający spraw naprawdę ryzykownych, wprowadzający córkę Boga i sześciu dodatkowych apostołów, z których jeden jest seksualnym maniakiem, a jednak nie narusza ani uczuć religijnych, ani nawet nie zbliża się do takiej obrazy. Stąpa pewnie, w sposób niezwykle zabawny, zdystansowany, pogodny i konwencją swego filmu nawiązujący mocno do słynnej "Amelii".
Słowem - robi film nie o tym jaki to Bóg wredny, ale o nieobecności Boga w ludzkim życiu. Powołuje do życia apostołów, pisze testament, a jednak nie poucza i nie wygłasza kazań. Boskie dzieło odnajduje w najprostszych historiach, opowiedzianych na dodatek w sposób niezwykle ujmujący, bo z dziecięcego punktu widzenia. Dzieci zaś są specjalistami od szczegółów.
A to przecież diabeł tkwi w szczegółach, nie Bóg - prawda?
"Księga dżungli" czyli przecież Shere Khan nie może mieć racji! *****
reżyseria: Jon Favreau
scenariusz: Justin Marks
w rolach głównych: Neel Sethi, Idris Elba, Bill Murray, Ben Kingsley, Scarlett Johansson, Lupita Nyongo'o
polska wersja językowa: Bernard Lewandowski, Jan Frycz, Jerzy Kryszak, Jan Peszek, Anna Dereszowska, Lidia Sadowa
Motto:
''Plemiona Dżungli, poruszone tą wieścią, poszły za stadem bawolim i dotarły do owej jaskini. U wnijścia jaskini stał istotnie Strach. Był nie owłosiony - jak go opisały bawoły - chodził na dwóch nogach. Gdy ujrzał zwierzęta, krzyknął przeraźliwie, a głos jego napełnił nas strachem, który nam pozostał po dziś dzień''.
Rudyard Kipling, ''Druga księga dżungli''. Rozdział ''Skąd się wziął Strach''
Cała dżungla jest przepełniona strachem, więc ''Księga dżungli'' również. To, co napisał Rudyard Kipling i na czym ja wychowałem się w dzieciństwie, zaczytany i przełamujący pod kołdrą mamine ''pora już spać'', jest w zasadzie tekstem przerażającym. Budującym, ale i bardzo brutalnym - dokładnie tak jak prawa natury.
Rudyard Kipling, mieszkający przez lata w Indiach brytyjski pisarz i autor zbioru ''Takie sobie bajeczki'', tym razem takiej sobie bajeczki nie napisał. ''Księga dżungli'' to pasjonująca, a zarazem przedziwna lektura. Sprawia wrażenie chaotycznego zbioru opowiadań, niepoukładanych chronologicznie, dzięki czemu o pewnych zdarzeniach wcześniejszych dowiadujemy się później, a na dodatek poprzetykana rozdziałami w formie opowiadań zupełnie nie na temat.
Walt Disney zrobił nową ''Księgę dżungli'' z niewyobrażalnym wręcz rozmachem. Przyznam szczerze - nie spodziewałem się aż takiego. To już nie jest tylko kwestia technicznych fajerwerków, dzięki którym zwierzęta ruszają pyszczkami jak ''Koń, który mówi''. Jemu smarowano dziąsła masłem orzechowym, by wyglądał jakby się wypowiadał. W ''Księdze dżungli'' zwierzęta nie tylko mówią. One są pełnowartościowymi bohaterami z krwi, kości, futer i pazurów. O filmie złożonym właściwie z jednego człowieka, czy też raczej człowieczka (w roli małego Mowgliego 12-letni amerykański aktor Neel Sethi) oraz całej armii zwierząt można powiedzieć z pełną odpowiedzialnością - zwierzęta są genialne. Absolutnie genialne.
Genialność nie sprowadza się tylko do wykreowanej komputerowo techniki motion capture, co po polsku zwie się ''przechwytywaniem ruchu''. Państwo wiecie, na czym ta technika polega? To sposób animacji, w którym aktor w sympatycznym skafanderku wyposażonym w czujniki gra na tle niebieskiego tła, czujniki przenoszą jego ruchy do komputera, który nakłada ja na wykreowana tam postać np. wilka czy tygrysa. Ta technika wymaga zatem aktorów, którzy potrafią naśladować ruchy zwierząt. Wielkim specjalistą od takich wyzwań był np. Andy Serkis i to on pomagał wytwórni Disneya przy stworzeniu świata z indyjskiego lasu.
Disney dokonał kilku zmian. Panterze Bagheerze zmienił płeć na męską (tego lamparta gra Ben Kingsley) - widocznie nie było wyjścia, skoro Scarlett Johansson zajęta. Z niedźwiedzia Baloo uczynił trefnisia - w książce to raczej surowy nauczyciel ludzkiego szczenięcia. Inaczej niż w książce wygląda też ostateczna rozprawa Mowgliego i Shere Khana.
Shere Khan - cóż, trzeba to powiedzieć jasno... to właśnie ów tygrys jest w tym filmie najlepszy. Zawsze ten zły, zawsze czarny charakter, określany jako jakiś okrutny półgłówek, który nie przestrzega praw lasu i drwi z reszty jego mieszkańców. Zawzięte kocisko, polujące na małego, bezbronnego chłopca dla własnej przyjemności. Ludojad opity ludzką krwią, z mordą ociekającą posoką - tak go dotąd przedstawiano. U Kiplinga uosabiał cały lęk, jaki towarzyszy Hindusom na myśl o podchodzących pod ich obejścia tygrysach. I całą ich niechęć do nich.
W tej ''Księdze dżungli'' tygrys pozostaje okrutny i zawzięty, ale nie kieruje się jedynie czystą żądzą krwi. Proszę zwrócić uwagę na to, że to on chwilami zakrawa na jedynego racjonalnego, który zamierza zgładzić ludzkie szczenię nie dlatego, że tak mu się podoba. Dlatego, że tak będzie bezpieczniej i lepiej dla wszystkich. Na dodatek przedstawia swoje argumenty w sposób tak mocny i charyzmatyczny, że gotów byłem niemal im ulec.
- Wszystkich oszukasz, ale nie mnie. Ja jeden wiem, kim naprawdę jesteś - powiada Shere Khan do Mowgliego. Czytaj: jesteś człowiekiem, największym zagrożeniem i największym złem. Ty, chłopczyku. Ty, ludzki szczeniaku. Właśnie ty zagrażasz porządkowi rzeczy, a nie ja - tygrys.
Shere Khana, z tym przerażającym, popalonym przez Szkarłatny Kwiat (w książkowym przekładzie Józefa Birkenmajera: Czerwone Kwiecię) pyskiem, w sposób absolutnie znakomity i brawurowy zagrał Idris Elba - czarnoskóry aktor brytyjski, znany chyba najlepiej z ?Pacific Rim? albo z biografii Nelsona Mandeli, w którego się wcielił (w polskiej wersji tygrysa gra Jan Frycz). Jestem pod wielkim wrażeniem tej roli - co za charyzma! co za moc! To już nie animowany tygrysek dla dzieci. To bestia.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
Disney
12 z 12
"Zwierzogród" czyli najbardziej bieżąca bajka świata *****
reżyseria: Byron Howard, Rich Moore
scenariusz: Jared Bush, Phil Johnston
w polskiej wersji językowej: Julia Kamińska, Paweł Domagała, Krzysztof Stelmaszyk, Barbara Kurdej-Szatan, Wiktor Zborowski, Sebastian Perdek
Wytwórnia Disneya słynęła niegdyś z filmów uniwersalnych, absolutnie ponadczasowych, tak samo aktualnych przed kilkudziesięciu laty, jak i teraz. Cóż bowiem może zdezaktualizować się w bajce? Od dawna jednak disneyowska wytwórnia nie trzyma się już jednak tej zasady i robi filmy na bieżące tematy, odpowiadające aktualnej sytuacji na świecie. Mam wrażenie, że żaden dotychczasowy nie był tak współczesny jak "Zwierzogród". Film, którego oglądanie jest jak lektura gazet albo włączenie telewizji. A może właśnie w tym tkwi uniwersalizm najlepszego animowanego filmu od czasów "W głowie się nie mieści"?
Wszak morał jest w bajce najważniejszy, czyż nie?
Kiedyś tak było, owszem. Baśń bez morału nie miała racji bytu. Ale czy to nie aby Dreamworks oraz Pixar (czyli teraz w istocie Walt Disney) nie nauczyli nas, że dzisiaj animowana baśń to przede wszystkim kawał dobrej zabawy. I to nie tylko dla dzieci, ale zwłaszcza dla dorosłych, którzy zawłaszczyli maluchom całe połacie tego gatunku. To jest dopiero morał!
Disney w "Zwierzogrodzie" postanowił coś z tym zrobić i zadać zasadnicze pytanie: a dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Dobra zabawa z morałem to optimum.
W tego typu filmach animowanych dużą pożywkę dla humoru stanowi często drugi plan. To tam odbywa się najlepsza zabawa, to tam wyłowić można najbardziej smakowite kąski. W "Zwierzogrodzie" też jest on niezły i warto się przyjrzeć wszystkim jego niuansom (zwłaszcza genialnemu wątkowi z urzędnikami wydziału komunikacji), jednakże to nie "Madagaskar" ani "Gdzie jest Nemo" - tu nie przyćmiewa on planu pierwszego. Wynika to stąd, że najnowszy film Disneya jest po prostu perfekcyjnie zaplanowany i zrealizowany.
Wszystkie komentarze