Premiera nagrodzonego Złotymi Lwami w Gdyni filmu "Ostatnia rodzina", a do tego - "Smoleńsk", który żadnej nagrody na razie nie zdobył. Propozycji kinowych na ten weekend znajdzie się jednak znacznie więcej niż te tytuły. Oto kilka propozycji ułożonych od - w mojej opinii - najsłabszego do najlepszego
REKLAMA
Materiały prasowe
1 z 13
"Smoleńsk" czyli na czym poległ ten film *
reżyseria: Antoni Krauze
scenariusz: Marcin Wolski, Maciej Pawlicki, Tomasz Łysiak, Antoni Krauze
w rolach głównych: Beata Fido, Maciej Półtorak, Jerzy Zelnik, Redbad Klijnstra, Lech Łotocki, Ewa Dałkowska
Nie mam pretensji do Antoniego Krauze, że zrobił ?Smoleńsk? oparty w całości na ideologii smoleńskiej, mocno propagandowy i całkowicie jednostronny. Mam pretensje, że nawet w takiej sytuacji można było zrobić kino. Nawet oparte na konkretnej tezie, ale jednak dobre kino. A Antoni Krauze pokazał nam nie film, a zestaw slajdów.
O 'Smoleńsku' trudno mówić w kontekście filmowym. Jako miłośnik kina, nie załamuję rąk nad tym, że zostało ono wplątane w polityczną i światopoglądową bitwę - cóż, to nie pierwszy taki przypadek. Granice kina i jego możliwości rażenia sięgają tak daleko, że przenika się ono z polityką. 'Smoleńsk' nie jest pierwszym filmem propagandowym w dziejach kina, nawet w dziejach kina polskiego. Jego sytuacja jest jednak dość szczególna.
Kwestia smoleńska w Polsce dawno już bowiem wykroczyła poza fakty i ich interpretacje. Stała się już sposobem na określenie swego światopoglądu i stosunku do rzeczywistości politycznej. Stosunek do Smoleńska jest dzisiaj wyznaniem wiary.
W takich warunkach po prostu nie da się rozmawiać o kinie, bo nie o kino tu chodzi.
"Jak zostać kotem" czyli wolę siedem życzeń od dziewięciu żyć *
reżyseria: Barry Sonnenfeld
scenariusz: Dan Antoniazzi, Ben Shiffrin, Matt Allen, Gwyn Lurie, Caleb Wilson
w rolach głównych: Kevin Spacey, Jennifer Garner, Malina Weissman, Christopher Walken
W pewnym momencie tego filmu przyszedł mi do głowy serial "Siedem życzeń". Nie wiem, czy go Państwo pamiętacie... Powstał w 1984 roku, z muzyką zespołu Wanda i Banda, a także z udziałem poznańskiego aktora Witolda Dębickiego. Scenariusz tego serialu napisał zmarły w styczniu tego roku Andrzej Kotkowski, którego kojarzyć można z "Olimpiadą'40" - jednym z najlepszych filmów o sporcie, jakie w życiu widziałem. Drugim scenarzystą był Maciej Zembaty, którego głos zasłynął jako głos kota Rademenesa- bohatera tego filmu.
"Jak zostać kotem" to film, który zawierał w sobie potencjał niesłychany. Potencjał sprowadzający się do popisu aktorstwa odtwórcy głównej roli - zaniedbującego rodzinę biznesmena zaklętego za karę w ciele kota, czego oczywiście nie znosi.
W oryginale gra Kevin Spacey. W polskiej wersji językowej jest chyba jeszcze ciekawiej, bo w rolę człowieka-kota wciela się... Tomasz Kot! Już sam ten fakt daje niezbędną dla podobnego kina dawkę humoru. A dalej... Cóż, dalej będziemy już pod tym względem na głodzie.
Zakładałem że film ten powstał nie po to, aby nam opowiedzieć kilka uniwersalnym praw o tym, że najlepszym prezentem rodzica dla dziecka jest poświęcony mu czas. Zakładałem, że nakręcono go, by upajać się możliwościami aktorskimi, jakie daje taki film.
Te możliwości aktorskie oprzeć można było na Kevinie Spacey (czytaj: Tomaszu Kocie), tymczasem ich fundamentem w tym filmie jest raczej animacja. Animacja bardzo nieporadna pod każdym względem. Niedomaga bowiem zarówno technicznie (w dzisiejszych czasach potrafimy tworzyć personifikacje znacznie bardziej zaawansowane), jak i merytorycznie. Sprowadza bowiem ten film do serii skoków i zabaw kota z butelkami i paczkami chrupek, co bawić może jedynie dzieci. A samego Kevina Spacey czy Tomasza Kota czyni jedynie zwykłym czytaczem mało ciekawych kwestii. W wypadku Tomasza Kota jest to szczególnie dotkliwe, bo okazuje się, że sprowadzenie go do tego filmu było klasycznym zabiegiem PR i niczym więcej.
"Sekretne życie zwierzaków domowych" czyli mogła być taka ostra impreza **
reżyseria: Chris Renaud, Yarrow Cheney
scenariusz: Cinco Paul, Ken Daurio, Brian Lynch
w polskiej wersji: Tomasz Borkowski, Jakub Wieczorek, Agnieszka Mrozińska, Zofia Zborowska
Codziennie rano ludzie wychodzą... właściwie dokąd oni wychodzą? Cóż takiego mają do roboty poza domem? W każdym razie wychodzą. A wtedy ich pupile, wszystkie domowe zwierzęta wielkiego miasta, zostają same. Co się wówczas dzieje?
Wśród tych wszystkich scenariuszy (wyprawa zwierząt w kosmos, ucieczka z zoo, miasto zwierząt) historia związana z odpowiedzią na pytanie, co zwierzęta robią pod nieobecność właścicieli wydało mi się najbardziej nośna i obiecująca. Co robią? Nawet do głowy by nam nie przyszło! To naprawdę może być hit...
Dlatego "Sekretne życie zwierzaków domowych" zapowiadało się na animowaną komedię co się zowie, może nawet komedię wszech czasów. Z takiego tematu można było wykroić film zwalający z nóg, gdyż żadna dotychczasowa animacja nie tknęła tej tematyki, za którą aż z trudem nadąża moja wyobraźnia.
Twórcom tego filmu nie wystarczyło pomysłów na zagospodarowanie całości jedynie zabawą związaną z życiem zwierząt pod nieobecność gospodarza. Tych udało im się wymyślić jedynie na kwadrans netto. Reszta filmu stała się przez to oceanem, po którym należało jakoś dryfować.
"Legion samobójców" czyli umarł Joker, niech żyje Jokerka! **
reżyseria: David Ayer
scenariusz: David Ayer
w rolach głównych: Will Smith, Margot Robbie, Joel Kinnaman, Cara Delevingne, Adewale Akinnuoye-Agbaje
Proszę zwrócić uwagę na to, że wszelkie ostatnie adaptacje przygód superbohaterów są robione z przymrużeniem oka. Przy czym w niektórych wypadkach te oczy chce się już nie przymrużyć, ale zamknąć na dobre z zażenowania - tak jak chociażby w wypadku "Deadpool", za to w innych wychodzi to całkiem zgrabnie. Do drugiej kategorii zaliczam "Avengers" oraz ich rozwinięcie, czyli owego tegorocznego "Kapitana Amerykę", który humorem dzieli nader rozsądnie i nie robi z opowiadanej historii rynsztokowej biesiady pod budką z piwem, jak w "Deadpoolu", ale autentycznie zabawny film.
"Legion samobójców" ma wyraźne ciągoty właśnie w tę stronę i chyba taki był zamysł jego powstania. Niestety, w całą jego historię wpakowano ołowiane buciki, które ciążą w stronę bodaj jeszcze gorszą niż "Deadpool" - w stronę kompletnej nudy.
Uspokoję - "Legion samobójców" nie jest aż tak zły jak "Fantastyczna czwórka". Jest jednak niewiele lepszy. Ta nieznaczna różnica sprowadza się do jednej postaci - to australijska aktorka Margot Robbie
"Sługi boże" czyli rozpaczliwie wypatruję kundla ***
reżyseria: Mariusz Gawryś
scenariusz: Mariusz Gawryś, Maciej Strzembosz
w rolach głównych: Bartłomiej Topa, Julia Kijowska, Małgorzata Foremniak, Adam Woronowicz, Krzysztof Stelmaszyk, Henryk Talar
Z zapowiedzi wynikało, że być może to polska wersja "Kodu Leonarda da Vinci". Nic z tych rzeczy jednak, film nie poszedł tą drogą. Właściwie należałoby powiedzieć, że nie poszedł żadną. Rozpoczął kilka wątków, żadnego nie skończył.
Po polskiej wersji "Kodu Leonarda da Vinci" przyszło mi do głowy, że "Sługi boże" będą religijnym thrillerem, w którym w kościele giną młode dziewczęta, a za tymi zbrodniami czai się zło. Zło, które w Biblii ma konkretne imię - Szatan. Być może temu właśnie wątkowi służyć miały postaci grane przez Adama Woronowicza i dawno nie widzianego Henryka Talara. Kantor, którego gra Adam Woronowicz jest w tym filmie jedną z osób najciekawszych.
Cóż z tego, skoro "Sługi boże" nie są również filmem tego rodzaju. Równie brutalnie rozstają się z wątkiem ściśle kryminalnym, by rozpocząć jakiś dziwaczny mariaż z kinem ubecko-szpiegowskim. Pojawiają się służby, nawet Stasi. Powstaje z tego wszystkiego groch z kapustą. Zamiast kryminału, który przełamywałby granice gatunku dostaliśmy chaos.
Chaos, przepełniony takimi kwiatkami jak naprawdę przeciętny występ Małgorzaty Foremniak (kiedy zagrała dobrze?) czy też przesadny niemiecki akcent Krzysztofa Stelmaszyka, psujący całkiem udaną scenę, jaką jest próba rozmowy z nim podczas konsumpcji tatara.
I może rzeczywiście Wrocław jest w tym filmie miastem pełnym mroku i cieni, może wnętrza katedry św. Marii Magdaleny i Mostek Czarownic potęgują to wrażenie niesamowitości, ale czy to wystarcza, aby z tego galimatiasu uczynić rzecz naprawdę udaną? Nazwać to dzieło dobrym kryminałem?
"Julieta" czyli chyba jednak nie mam pierwiastka kobiecego ***
reżyseria: Pedro Almodovar
scenariusz: Pedro Almodovar
w rolach głównych: Emma Suarez, Adriana Ugarte, Blanca Pares, Daniel Grao, Rossy de Palma
Wśród osób zachwyconych czy wręcz urzeczonych nowym filmem Pedro Almodovara spotykam głównie panie. I teraz bardziej od tego, jak powiedzieć im, że według mnie to naprawdę tanie romansidło harlequinowe, interesuje mnie fakt, dlaczego tak się dzieje.
Ja wiem, że Pedro Almodovar zdobył markę nie tylko reżysera filmów wielce oryginalnych, intrygujących i odważnych, ale także zasłużył na miano reżysera kobiecego. Robi filmy w dużej mierze o kobietach, potrafi je odmienić przez wszystkie przypadki, głównie losowe. Jego kobiety są zawsze niezwykłe, niepospolite, często nie we własnej skórze (nawet dosłownie), uwikłane w sytuacje i konflikty emocjonalne, z którymi trudno sobie poradzić. Są zawsze jakieś, skomplikowane, po wielokroć skrywające tajemnice, pragnienia i traumy. Nadzwyczajne - jak to kobiety.
Pedro Almodovara ceniłem za jego bezwstydną intymność. Niekiedy przejawiała się ona perwersjami, ale zawsze dotykała tych najgłębszych sfer ludzkiej intymności. Lubiłem jego fascynację kobietami, która przeistaczała się w artystyczny fetysz. Ceniłem ekscentryczność tego, co robił. Brak wstydu w jego kinematografii zawsze pozwalał mi dotrzeć wraz z nią może tam, gdzie sam bym nigdy nie doszedł. Gdzie doszedłem tym razem?
"Siedmiu wspaniałych" czyli raz jeszcze oddzielmy dobro od zła ***
reżyseria: Antoine Fuqua
scenariusz: Nick Pizzolatto, Richard Wenk
w rolach głównych: Denzel Washington, Christ Pratt, Ethan Hawke, Haley Bennett, Peter Sarsgaard
Chyba jedynym wybaczalnym powodem, dla którego kręci się filmy, które umysł ścisły już raz widział (i dlatego lubi) jest oddanie hołdu. Antoine Fuqua ewidentnie go oddaje. Może dlatego sporo jestem skłonny mu wybaczyć, aczkolwiek nie wszystko.
"Siedmiu wspaniałych" wpisywało się w mit założycielski Dzikiego Zachodu (czyli Stanów Zjednoczonych w ich obecnej wersji), czy też raczej mit założycielski westernu ze swoim przesłaniem, że prawo i bezprawie nie są abstrakcją. One postępują wraz za konkretnymi ludźmi. Pionierzy Ameryki nie tylko wytyczali nowe szlaki dyliżansów i kolei, oni także wytyczali nowe szlaki prawa i moralności, wedle praktycznych zasad, do utrwalania których zmuszało ich życie.
Antoine Fuqua nie miał jednak zamiaru podbijać Dzikiego Zachodu na nowo, ani na nowo pisać jego moralności. Jego "Siedmiu wspaniałych" to bardziej oddanie hołdu niż nowa wersja klasycznego filmu sprzed półwiecza. Twórca znakomitego "Dnia próby" (w tej sytuacji obecność na ekranie Denzela Washingtona i Ethana Hawke nie może dziwić) nie skierował się w boczne ścieżki, ale trzymał się pierwowzoru tak długo, jak tylko to było możliwe. Skorzystał z wielu scen i cytatów z dzieła z 1960 roku - ciekawe jestem, czy je Państwo wyłapią.
U niego to nie siedmiu rewolwerowców, ale całe spektrum społeczne dzisiejszej Ameryki. Włączył do grona tej siódemki nie tylko czarnoskórego kowboja (Denzel Washington), którego ani obecność, ani nawet przywództwo nikogo nie dziwi (jakież to współczesne!), nie tylko Meksykanina (Manuel Garcia-Rulfo), ale nawet Azjatę (w tej roli południowokoreański aktor Byung Hun Lee) czy wreszcie Indianina (Martin Sensmeier w roli wojownika Komanczów). Dodajmy do tego jeszcze kobietę, czyli Haley Bennett gotową z bronią stanąć u boki owej siódemki, przez co z "Siedmiu wspaniałych" robi się dość szybko wspaniałych ośmioro.
w rolach głównych: Emma Roberts, Dave Franco, Juliette Lewis, Emily Meade
Dziesięć lat temu, podczas wizyty w Tokio wsiedliśmy ze znajomymi do metra. Byliśmy jedynymi ludźmi w wagonie, którzy ze sobą rozmawiali paszczą. Pozostali Japończycy zanurzyli twarz w ekranach i klikali, wyłącznie klikali i scrollowali. Wydało mi się to wtedy przedziwne, czułem się zagubiony.
Dzisiaj w polskich tramwajach czy pociągach nie wygląda to inaczej.
To, co jest cenne w filmie ''Nerve'' i co nie sprowadza tego filmu do pedagogicznego wykładu na temat tego, jak niebezpieczny jest internet i jak cholernie trzeba uważać, to współuczestnictwo. Sieć nie przybiera abstrakcyjnej formy skonstruowanej przez nie wiadomo kogo pułapki, w którą wpadają nieroztropni nastolatkowie. Oni sami są ta pułapką. Oni są internetem.
''Nerve'' nie jest bowiem filmem z cyklu: ''uważaj na internet, uważaj w co się pakujesz'', lecz raczej czymś w rodzaju ''niechaj inni uważają na ciebie''. Współuczestnictwo rodzi bowiem współodpowiedzialność nie tylko za to, co się robi. Kto wie, czy nie bardziej nawet za to, czego się nie robi. Na przykład za to, przed czym się nie powstrzymuje.
Gra ''Nerve'', w którą wpadają bohaterowie tego filmu, polega na zaliczaniu kolejnych wyzwań. To rodzaj wyolbrzymionej metafory zjawiska, które przecież znamy wszyscy i któremu wszyscy niemal ulegamy - życiu dla lajków. Jeżeli dostęp do internetu i możliwość permanentnej komunikacji, obserwacji i relacjonowania własnego życia otworzył jakiekolwiek wrota piekieł, to znajdują się one tam, gdzie chyba byśmy się ich nie spodziewali. Życie dla lajków to bowiem nic innego jak życie dla podziwu - zatem tego, czego tak wielu osobom dotkliwie brakuje.
w rolach głównych: Seth Rogen, Kristen Wiig, Jonah Hill, Michael Cera, James Franco, Edward Norton, Salma Hayek, Bill Hader
Seth Rogen raz jeszcze balansuje na samej krawędzi półki, za którą rozpościera się Morze Żenujące, które doprawdy trudno jest pokonać w takich dawkach, w jakich serwuje ta ekipa. Właściwie ten film kwalifikuje się co najmniej kilkukrotnie do wyjścia z kina. Kwalifikuje się, co nie znaczy że należy wyjść. Nie warto, gdyż tak samo jak "Sausage Party" jest żenujący w swych orgiastycznych zapędach, tak też jest chwilami genialny w swych pomysłach.
Można by się zastanawiać, po co Seth Rogen i spółka to robią. Po co zmieniają swój film w rodzaj szalonego bunga bunga, podczas którego nie wiadomo, co zrobić? Nie mają sensu takie rozmyślania - nie powstrzymamy ich. Istotą i w sumie siłą filmów tego typu jest to, że wszystko tu wolno. Nie ma ograniczeń pod jakimkolwiek względem. I albo się w to wchodzi, albo wychodzi.
Ja wchodzę, gdyż Seth Rogen w swej szyderze jest bezlitośnie zabawny. Co ciekawe jednak, w "Sausage Party" postanowił nie znęcać się nad konkretnymi ludźmi. Postawił raczej na uniwersalną zabawę, w której humor oparty jest na nietypowych skojarzeniach, także dotyczących seksu. Oczywiście, że tak! Wręcz przede wszystkim - seksu! A także na absolutnie rewelacyjnych pomysłach zupełnie nie z tej ziemi.
Powiedzmy sobie szczerze - ilu aktorów na świecie ma szansą zagrać kaszę? To idealne zadanie do wykonania dla kandydatów szkoły aktorskiej. "Proszę zagrać kaszę. Ma pan/pani trzy minuty". Albo musztardę miodową? Albo papier toaletowy?
"Zjednoczone stany miłości" czyli niewola w wolnym kraju ****
reżyseria: Tomasz Wasilewski
scenariusz: Tomasz Wasilewski
w rolach głównych: Julia Kijowska, Magdalena Cielecka, Marta Nieradkiewicz, Dorota Kolak, Andrzej Chyra, Łukasz Simlat
To, dlaczego Tomasz Wasilewski umieścił akcję tego filmu na początku polskiej wolności po upadku PRL, pozostaje kwestią jego prywatnego wyboru. Dokonał go - jak mówił niegdyś w wywiadzie - z przyczyn osobistych. Sam pamięta o tyle, o ile - miał wówczas 10 lat, ale zostały mu w głowie pierwsze wypożyczalnie pirackich kaset wideo i zakładane na osiedlach anteny satelitarne.
Polska otwierała się na świat. Uwalniała się w każdym tego słowa znaczeniu. Ona i jej mieszkańcy. Stawała się wolna.
Tomasz Wasilewski mówi, że według niego ta wolność dotyczyła wtedy głównie mężczyzn. Bo dla nich oznaczała nowe życie, nową jakość i możliwości. Kobiety jak były w domach, tak w nich zostały. Pewnie dlatego bohaterkami swego filmu uczynił kobiety, mężczyzn zmarginalizował. A są to kobiety skrywające tajemnice - takie, jakie często noszą w sercu kobiety. Ukryte, niewyartykułowane uczucia, prowadzące często do obsesyjnych zachowań - one brzmią szczególnie dobitnie w murach bloków, gdzie bohaterowie mijają się nawzajem co chwilę i każde z takich spotkań staje się elektryczne. A żadne z tych uczuć nie ma najmniejszych szans na spełnienie - wiedzą to wszyscy oglądający film. Wszyscy, poza zakochanymi bohaterkami.
Jakby nie patrzeć, to opowieści o głębokim wręcz zniewoleniu na progu rosnącej wokół wolności. Kontekst zatem jest szczególnie jaskrawy. Zniewoleniu uczuciem, jego tragiczną beznadzieją, bez najmniejszych szans na spełnienie. Takim uczuciem, za którym za każdym razem stoi dorozumiany zakaz, niewypowiedziana niezgoda na zrobienie jakiegokolwiek kroku naprzód i które zmusza do samoograniczania się. Bezradność w takiej sytuacji - to doznanie, które zna każdy z nieszczęśliwie zakochanych - zupełna bezradność.
Są więc "Zjednoczone stany miłości" niezbyt głębokim, a jednak przejmującym filmem o takiej niewoli, jaką człowiekowi może zgotować tylko on sam, o ile się nieszczęśliwie zakocha.
"Boska Florence" czyli nie ma nieszczęśliwych śpiewaków *****
reżyseria: Stephen Frears
scenariusz: Nicholas Martin
w rolach głównych: Meryl Streep, Hugh Grant, Simon Helberg, Rebecca Ferguson
Brytyjski reżyser Stephen Frears, twórca m.in. niezrównanych "Niebezpiecznych związków" z 1988 roku, postawił na bardzo mocne karty. Pierwsza była w oczywisty sposób atu. Meryl Streep nigdy dotąd chyba nie położyła żadnego filmu, więc tak wdzięcznej roli jak ta położyć również nie mogła. Gdyby się głębiej nad tym zastanowić, Florence Jenkins to postać niemal stworzona dla Meryl Streep. Ta aktorka o tak dużym potencjale, że mogłaby zagrać ową najgorszą śpiewaczkę świata w sposób brawurowy, iście wodewilowy. Nie zrobiła tego jednak. Jej Florence jest osobą wycofaną, dość skromną w swych dziwactwach i - rzecz jasna - rozdartą między szczęściem, jakie daje jej śpiew oraz nieszczęściem, jakie niesie reszta świata. No może poza mężem, którego zagrał tu Hugh Grant. Ano właśnie - Hugh Grant, niegdyś króla komromów, mistrz ciepłych komedyjek o miłości i człowiek szarmancko-zabawny, którego angielski akcent przyczynił się do sukcesu w równie dużej mierze, co maniery. Odkąd się zestarzał (ma już 55 lat), pojawia się na ekranie coraz rzadziej. Zatrudnienie go teraz, w takim filmie było rodzajem eksperymentu. Nadzwyczaj udanego, dodam. Hugh Grant zagrał bowiem tak, jak w żadnym innym wcześniejszym swoim filmie nie grał. I kto wie, czy gdyby się nad tym zastanowić, nie mamy do czynienia z jedną z najlepszych jego ról.
Jest wreszcie pianista, którego tutaj w sposób doprawdy kapitalny zagrał człowiek najmniej z tego tercetu doświadczony - Simon Helberg, znany zwłaszcza z serialu "Teoria wielkiego podrywu". To rola nie tylko w całym tym filmie najzabawniejsza, ale również dystansująca całą historię niczym wentyl bezpieczeństwa, który musi co chwilę odpowiadać sobie na pytanie "co ja tutaj właściwie robię?"
Wszyscy w swej wzajemnej relacji - nietypowej, trzeba przyznać - z każdym kolejnym kadrem przestaje być dziwakami. Zyskują na wiarygodności, także dzięki temu że ta wersja tej niebywałej wręcz historii śpiewaczki Florence Jenkins zostaje nam przedstawiona w taki sposób, w jaki dotąd jej nie pokazywano.
Dumę poczułem już na napisach początkowych. "Film zrealizowany dzięki pomocy województwa podlaskiego" - głosił napis zamieszczony w tej francuskiej produkcji. Białowieża, rzecz jasna! Nie może być inaczej. Francuzi nakręcili film o historii prastarych lasów w Europie. Żeby je dzisiaj znaleźć, musieli więc udać się do Polski, do Białowieży.
Co nasunęło mi na myśl pytanie: ilu z nas zapytanych przez cudzoziemca, co naprawdę ciekawego i oryginalnego można zobaczyć w Polsce, odpowiedziałoby, że stare lasy i wspaniałą faunę?
A przecież spośród wszystkich krajów Europy to naprawdę nas wyróżnia. Owszem, taka na przykład Hiszpania ma więcej gatunków ptaków (563 przy naszych 450), ale już w ssakach mamy remis 115:115 - i to mimo tego, że Hiszpanię zasięgiem obejmuje wiele zwierząt rodem z Afryki, chociażby żeneta północna, której sympatyczny pyszczek i szare futro w czarne plamy zobaczymy w filmie "Królestwo".
"Królestwo" zatem jest filmem, który mówi "przyjrzyjcie się". Oto czysta doskonałość, oto niezależna od was, ludzi perfekcja. Czym chcecie ją zastąpić?
Jego "Królestwo" nie jest grożeniem palcem. Raczej powiedziałbym, że tęsknotą. Jeżeli u któregokolwiek z widzów nie uruchomi pokładów wewnętrznej tęsknoty za naturalnym porządkiem rzeczy, to znaczy że ten ktoś rzeczywiście jest już stracony.
Musieli Francuzi dysponować fenomenalnymi zdjęciami. I dysponują. To, co nam pokazali w "Królestwie" zatrzymuje w powietrzu palce z popcornem. Jednocześnie sprawia, że Jacques Perrin nie musiał się martwić o scenariusz, o bohaterów, o grę aktorską. Nie musiał niczego tworzyć, skoro wszystko stworzone już zostało. Było na wyciągnięcie ręki, wystarczyło się tylko przyjrzeć.
w rolach głównych: Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna, Andrzej Chyra
Historia rodziny Beksińskich wchodzi do kin w kilka dni po nagrodzeniu jej Złotymi Lwami na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Najlepszy polski film tego roku to debiut reżysera Jana P. Matuszyńskiego.
Wszystkie komentarze