Arkadiusz Jakubik idzie śladami Wojciecha Smarzowskiego, a Ken Loach pokazuje, za co otrzymał Złotą Palmę w Cannes. Oto zestaw propozycji kinowych na ten weekend. Ustawiłem je według ocen od - w mojej opinii - najsłabszych - do najlepszych. Życzę wielu wrażeń w kinie!
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 11
"Jak zostać kotem" czyli wolę siedem życzeń od dziewięciu żyć *
reżyseria: Barry Sonnenfeld
scenariusz: Dan Antoniazzi, Ben Shiffrin, Matt Allen, Gwyn Lurie, Caleb Wilson
w rolach głównych: Kevin Spacey, Jennifer Garner, Malina Weissman, Christopher Walken
W pewnym momencie tego filmu przyszedł mi do głowy serial "Siedem życzeń". Nie wiem, czy go Państwo pamiętacie... Powstał w 1984 roku, z muzyką zespołu Wanda i Banda, a także z udziałem poznańskiego aktora Witolda Dębickiego. Scenariusz tego serialu napisał zmarły w styczniu tego roku Andrzej Kotkowski, którego kojarzyć można z "Olimpiadą'40" - jednym z najlepszych filmów o sporcie, jakie w życiu widziałem. Drugim scenarzystą był Maciej Zembaty, którego głos zasłynął jako głos kota Rademenesa- bohatera tego filmu.
"Jak zostać kotem" to film, który zawierał w sobie potencjał niesłychany. Potencjał sprowadzający się do popisu aktorstwa odtwórcy głównej roli - zaniedbującego rodzinę biznesmena zaklętego za karę w ciele kota, czego oczywiście nie znosi.
W oryginale gra Kevin Spacey. W polskiej wersji językowej jest chyba jeszcze ciekawiej, bo w rolę człowieka-kota wciela się... Tomasz Kot! Już sam ten fakt daje niezbędną dla podobnego kina dawkę humoru. A dalej... Cóż, dalej będziemy już pod tym względem na głodzie.
Zakładałem że film ten powstał nie po to, aby nam opowiedzieć kilka uniwersalnym praw o tym, że najlepszym prezentem rodzica dla dziecka jest poświęcony mu czas. Zakładałem, że nakręcono go, by upajać się możliwościami aktorskimi, jakie daje taki film.
Te możliwości aktorskie oprzeć można było na Kevinie Spacey (czytaj: Tomaszu Kocie), tymczasem ich fundamentem w tym filmie jest raczej animacja. Animacja bardzo nieporadna pod każdym względem. Niedomaga bowiem zarówno technicznie (w dzisiejszych czasach potrafimy tworzyć personifikacje znacznie bardziej zaawansowane), jak i merytorycznie. Sprowadza bowiem ten film do serii skoków i zabaw kota z butelkami i paczkami chrupek, co bawić może jedynie dzieci. A samego Kevina Spacey czy Tomasza Kota czyni jedynie zwykłym czytaczem mało ciekawych kwestii. W wypadku Tomasza Kota jest to szczególnie dotkliwe, bo okazuje się, że sprowadzenie go do tego filmu było klasycznym zabiegiem PR i niczym więcej.
"Sekretne życie zwierzaków domowych" czyli mogła być taka ostra impreza **
reżyseria: Chris Renaud, Yarrow Cheney
scenariusz: Cinco Paul, Ken Daurio, Brian Lynch
w polskiej wersji: Tomasz Borkowski, Jakub Wieczorek, Agnieszka Mrozińska, Zofia Zborowska
Codziennie rano ludzie wychodzą... właściwie dokąd oni wychodzą? Cóż takiego mają do roboty poza domem? W każdym razie wychodzą. A wtedy ich pupile, wszystkie domowe zwierzęta wielkiego miasta, zostają same. Co się wówczas dzieje?
Wśród tych wszystkich scenariuszy (wyprawa zwierząt w kosmos, ucieczka z zoo, miasto zwierząt) historia związana z odpowiedzią na pytanie, co zwierzęta robią pod nieobecność właścicieli wydało mi się najbardziej nośna i obiecująca. Co robią? Nawet do głowy by nam nie przyszło! To naprawdę może być hit...
Dlatego "Sekretne życie zwierzaków domowych" zapowiadało się na animowaną komedię co się zowie, może nawet komedię wszech czasów. Z takiego tematu można było wykroić film zwalający z nóg, gdyż żadna dotychczasowa animacja nie tknęła tej tematyki, za którą aż z trudem nadąża moja wyobraźnia.
Twórcom tego filmu nie wystarczyło pomysłów na zagospodarowanie całości jedynie zabawą związaną z życiem zwierząt pod nieobecność gospodarza. Tych udało im się wymyślić jedynie na kwadrans netto. Reszta filmu stała się przez to oceanem, po którym należało jakoś dryfować.
"Julieta" czyli chyba jednak nie mam pierwiastka kobiecego ***
reżyseria: Pedro Almodovar
scenariusz: Pedro Almodovar
w rolach głównych: Emma Suarez, Adriana Ugarte, Blanca Pares, Daniel Grao, Rossy de Palma
Wśród osób zachwyconych czy wręcz urzeczonych nowym filmem Pedro Almodovara spotykam głównie panie. I teraz bardziej od tego, jak powiedzieć im, że według mnie to naprawdę tanie romansidło harlequinowe, interesuje mnie fakt, dlaczego tak się dzieje.
Ja wiem, że Pedro Almodovar zdobył markę nie tylko reżysera filmów wielce oryginalnych, intrygujących i odważnych, ale także zasłużył na miano reżysera kobiecego. Robi filmy w dużej mierze o kobietach, potrafi je odmienić przez wszystkie przypadki, głównie losowe. Jego kobiety są zawsze niezwykłe, niepospolite, często nie we własnej skórze (nawet dosłownie), uwikłane w sytuacje i konflikty emocjonalne, z którymi trudno sobie poradzić. Są zawsze jakieś, skomplikowane, po wielokroć skrywające tajemnice, pragnienia i traumy. Nadzwyczajne - jak to kobiety.
Pedro Almodovara ceniłem za jego bezwstydną intymność. Niekiedy przejawiała się ona perwersjami, ale zawsze dotykała tych najgłębszych sfer ludzkiej intymności. Lubiłem jego fascynację kobietami, która przeistaczała się w artystyczny fetysz. Ceniłem ekscentryczność tego, co robił. Brak wstydu w jego kinematografii zawsze pozwalał mi dotrzeć wraz z nią może tam, gdzie sam bym nigdy nie doszedł. Gdzie doszedłem tym razem?
"Osobliwy dom pani Peregrine" czyli Tim Burton ląduje w niedzielę na obiedzie ***
reżyseria: Tim Burton
scenariusz: Jane Goldman
w rolach głównych: Asa Butterfield, Eva Green, Samuel L. Jackson, Judi Dench
Przed laty Telewizja Polska miała nawet taki niedzielny, obiadowy cykl złożony z familijnych filmów przygodowych, niezbyt strasznych, ale nie też tak do końca infantylnych. Nie przypuszczałem, że do tego cyklu można będzie dołączyć Tima Burtona.
Jego styl zawsze był bliski lekkiemu kinu grozy, kręcił się w pobliżu dreszczo-humoreski, ale kinem familijnym jednak nigdy nie był. Ten facet nigdy nie kręcił dzieł dla całych rodzin, mam wrażenie że dzieci jako odbiorcy jednak niespecjalnie go interesowały, mimo iż korzystał z ich ... chciałem napisać "dorobku", ale nie wiem czy to dobre słowo. Chociaż nie, właściwie dobre! Dorobek kina dziecięcego, co więcej, dorobek tych najbardziej niesamowitych, często przerażających wręcz zaułków ich wyobraźni są przecież podwaliną kina.
Gdyby był to klasyczny film animowany, powiedziałbym że Tim Burton powraca do swych genialnych dzieł takich jak "Frankenweenie" albo "Gnijąca panna młoda". Niestety, to pobożne życzenia.
"Osobliwy dom pani Peregrine" jest bowiem majstersztykiem realizacyjnym, na czele ze scenami osuszania wraku statku "Augusta" albo niesamowitej bitwy z niewidzialnymi stworami na ośnieżonym molo w Blackpool, jednakże nie znajdziemy w nim takiej siły przekazu, jak w owych animacjach. Mechanizmy tam zastosowane, dzięki którym owe filmy balansują na granicy horroru, komedii i groteski, tutaj rozpływają się w jednak - trzeba to sobie otwarcie powiedzieć - familijno-filmowej tandencie. Osobliwy świat, bardziej swojski niż upiorny, jaki potrafi wykreować Tim Burton, ustępuje pod naporem jałowości treści przeznaczonych dla nie wiadomo do końca kogo. Bo dzieci odbiorcami jego twórczości nie są, odpadają jednak również dorośli, którym dotąd wyświetlał filmy w dziecięcej rozdzielczości niczym osobliwy Horace Somnusson - młody dorosły z "Osobliwego domu pani Peregrine" - z kamerą w oku pokazującą ludziom sny.
Przyszło mi do głowy, że jeżeli najbardziej interesujące kwestie filmu (a także książki) sprowadzają się do odpowiedzi na pytanie, kto zabił (czy tam zrobił co innego) i nie da się o filmie pogawędzić, bo wszędzie czai się straszliwy spoiler, to jest to film prymitywny. Pewnie dlatego nie przepadam za kryminałami, które sprowadzają się jedynie do takich wyjaśnień i na nich się skupiają.
A przecież "Dziewczyna z pociągu" taka nie jest. Książka Pauli Hawkins, która zrobiła furorę w Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach, nie mogłaby się jedynie opierać i nie opiera na prymitywnej zagadce. To historia znacznie bogatsza. Gdyby ją zawrzeć w jednym słowie, chyba wybrałbym "rozgoryczenie".
Emily Blunt, która wciela się w główną bohaterkę tej opowieści, mówi w pewnym momencie o wydarzeniach z życia, które "całkowicie złamały jej serce". Złamane serce kojarzy nam się z romansami, co więcej - z romansidłami. Takie urazy to jednak znakomite paliwo także historii kryminalnych, zwłaszcza z pogranicza obsesji. Tu, w "Dziewczynie z pociągu" mamy pogranicze obsesji, ale ja bym raczej powiedział, że to pogranicze rozpaczy. Takie, które przekracza się bez trudu, jedynie na dowód.
"Inferno" czyli Dante Alighieri i jego masowe wymieranie ****
reżyseria: Ron Howard
scenariusz: David Koepp
w rolach głównych: Tom Hanks, Felicity Jones, Omar Sy, Irrfan Khan, Sides Babett Knudsen
Spośród wszystkich brownowskich dzieł Rona Howarda z Tomem Hanksem jako podstarzałym nieco Indianą Jones od numerologicznych zagadek, najlepiej związanych z Biblią, ten wydał mi się najbardziej sensowny. Nie tylko dlatego, że tym razem ani Dan Brown, ani Ron Howard nie dobierają się do delikatnej tkanki kościelnej - właściwie można powiedzieć, że nie ma tu w ogóle tajemnic związanych z najbardziej sekretnymi archiwami Watykanu, przy których CIA i incydent w Roswell to igraszka. Nie jest to zatem film, wokół którego narosłyby kontrowersje czy skandale, jak w wypadku ?Kodu Leonardo da Vinci?, przez który nigdy się już nie dowiemy, czy Dan Brown byłby równie sławny jak jest, gdyby nie ów obrazoburczy skandal.
?Inferno? nie jest zerknięciem do watykańskiej zakrystii, by przekonać się, czego jeszcze o tajemnicach świata i wieczności nie mówi nam papież i cała ta szpiegowsko-wywiadowcza agencja, jaką jest Kościół. Tym razem zerka się w tajemnice innego rodzaju, mianowicie tajemnice literatury.
Grzebanie w ?Boskiej komedii? niczym w szyfrach Enigmy, tworzenie z fundamentu współczesnej kultury i laickiego religioznawstwa łamigłówki na potrzeby awanturniczo-przygodowego filmu jest pomysłem pozornie miałkim i bluźnierczym. Moim zdaniem jednak, pasującym do charakteru tej historii nie mniej niż Arka Przymierza pasowała do nazistów i Indiany Jonesa.
Do pewnego momentu. Do momentu, gdy nie powstaje z owej łamigłówki galimatias, przypominający gęstą zupę. Gdy Dante Alighieri staje się wykładnią Apokalipsy św. Jana i teorii ewolucji zarazem.
"Nie oddychaj" czyli kto tu jest?! Kto tu jest?! ****
reżyseria: Fede Alvarez
scenariusz: Fede Alvarez
w rolach głównych: Stephen Lang, Jane Levy, Dylan Minnette, Daniel Zovatto
Nagle przyszło mi do głowy, że gdybym miał wypowiedzieć jedno zdanie, które najtrafniej oddawałoby istotę filmów grozy, wszelkich thrillerów czy horrorów, to chyba byłoby to zdanie:
"Kto tu jest?!"
Przecież to w zasadzie istota rzeczy. Kto tu jest - zatem z jakimi siłami mamy do czynienia, co kryje się za rogiem, w ciemności, wreszcie kto jest kim. "Kto tu jest" to w gruncie rzeczy najprostsza definicja każdego filmu tego typu, jego kręgosłup i trzon.
A skoro tak, to w "Nie oddychaj" dotarliśmy do kwintesencji thrillera.
Tutaj wszystko jest przecież bardzo kompaktowe. Pojedynczy dom - bodaj najczęstsza sceneria dreszczowców. Ani ulice miast, ani mroczne lasy, ani cmentarze, ani cokolwiek innego nigdy nie wyparło zwykłego, prostego domu. To on stanowi naturalną pułapkę i szkatułę pełną niewiadomych.
Dom pozamykany. Dom zatrzaśnięty. Dom bez wyjścia. Wszystko, co ma się wydarzyć, musi się rozstrzygnąć w jego ścianach. To sceneria pozbawiona alternatywy, już nie tylko kompaktowa, ale wręcz klaustrofobiczna.
W wypadku "Nie oddychaj" drzwi i wszelkie wyjścia z domu zatrzaskują się za napastnikami - trojgiem młodych włamywaczy, którzy we wdarciu się do posesji niewidomego weterana wojennego widzą łatwy sposób na zarobek. Nie mają pojęcia, w co się pakują.
"Prosta historia o morderstwie" czyli podążać za Smarzowskim to nie wstyd ****
reżyseria: Arkadiusz Jakubik
scenariusz: Arkadiusz Jakubik, Igor Brejdygant, Grzegorz Stefański
w rolach głównych: Filip Pławiak, Andrzej Chyra, Kinga Preis, Mateusz Więcławek, Anna Smołowik
Nie będę owijał w bawełnę, ani robił przydługich wstępów, lecz od razu to powiem - Arkadiusz Jakubik to ulubiony aktor Wojciecha Smarzowskiego. I wiernie podąża jego śladem. Jego "Prosta historia o morderstwie" jest nader podobna do twórczości mentora.
Kopiuje? Jest naśladowcą? Wtórnym reżyserem? Nie, nie, to nie tak. A właściwie w pewnym sensie tak, ale nie jest to zarzut. Powiedziałbym, że nawet przeciwnie.
Arkadiusz Jakubik zrobił film smarzowskokształtny - nie mam co do tego wątpliwości. Inspirował się, garściami korzystał ze stylu, sposobu narracji, nawet ujęć i montażu. Zrobił go jednak po swojemu. "Prosta historia o morderstwie" jest nacechowana Smarzowskim, ale to jego własny film. Z kopyrajtem.
Dodam, że całkiem solidny.
W pewnym momencie myślałem nawet, że powiem: wyśmienity. Nie jednak, nie powiem tak. Powiem, że to solidny, dobry i sensownie skręcony film o... Morderstwie - powiecie Państwo. Przecież to oczywiste. Otóż bynajmniej.
"Ja, Daniel Blake" czyli Charlie Chaplin dzisiejszych czasów ****
reżyseria: Ken Loach
scenariusz: Paul Laverty
w rolach głównych: Dave Johns, Hayley Squires, Sharon Percy
Właściwie najłatwiej byłoby powiedzieć, że Ken Loach robi kino zaangażowane społecznie. Tylko, że brzmi to niezwykle urzędniczo. Biorąc pod uwagę tematykę tego filmu, brzmi to jak obelga. Urzędnik nie jest bowiem u Kena Loacha człowiekiem myślącym i czującym, a machiną. Wrogą machiną, której celem jest - jak mówi bohater filmu "Ja, Daniel Blake" - upokorzyć petenta.
To dość znamienne i w sumie niezwykle wyraziste. To, co zapamiętałem z "Ja, Daniel Blake", to upokorzenie. Sytuacja, w której człowiek, który traci pracę i środki do życia, musi jednocześnie stracić swoją godność, szacunek do samego siebie. Tego domaga się od niego biurokratyczne państwo. Domaga się, by udowadniał wciąż i wciąż, że nie jest tym, kim nie jest i nie robi tego, czego nie robi. Biurokratyczna historia, którą tu widzimy jest jednym, wielkim, niekończącym się domniemaniem winy w miejscu domniemania niewinności.
Bohaterowie filmów Kena Loacha nie są świętoszkami w tym znaczeniu, że gdy trzeba, będą nawet kradli. Robią to jednak w obliczu walki o przetrwanie. Takiej fundamentalnej i atawistycznej, dotykającej podwalin egzystencji. To zbliża loachowskie kino do Charlie Chaplina i jego trumpów o złotym sercu. Kloszardów i bezrobotnych ofiar kryzysu, które włóczą się po ulicach w poszukiwaniu nie tyle okazji i cwaniactwa, co jakiejś nadziei. Są bezradni wobec świata, ale mimo tego jakoś sobie radzą. Tak jak kiedyś tłukło się szyby, tak teraz wypompowuje się whisky dla aniołów.
"Ostatnia rodzina" czyli ależ to nie jest obraz katastroficzny! *****
reżyseria: Jan P. Matuszyński
scenariusz: Robert Bolesto
w rolach głównych: Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna, Andrzej Chyra
Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik - dwie potężne kreacje dwóch Beksińskich w ''Ostatniej rodzinie''. Którego z nich wskazać by należało jako lidera tego filmu? Jako postać numer jeden?
Otóż wydaje mi się, że siłą tego filmu, siłą w ogóle tej opowieści o Beksińskich jest właśnie fakt, że dotyczy ona całej rodziny łącznie. Tu nie da się zrobić opowieści o jednym z członków klanu Beksińskich, nie miałaby ona nie tylko sensu, ale takiego znaczenia, jak rzecz traktująca o nich wszystkich. Dopiero wtedy jest spójna, zrozumiała, kompleksowa.
Jeżeli jednak już miałbym wskazać postać numer jeden ''Ostatniej rodziny'' to byłaby to Zofia Beksińska. Byłaby to Aleksandra Konieczna i jej rola nagrodzona na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Kobieta, która wentylatorem schładza zdjęte z gazu ziemniaki, pierze i gotuje, obmywa umierającą teściową, a także stara się porozmawiać z synem ''jak człowiek'', ''życzliwie''. A wszystko to filmuje ze swą wszechobecną manią Zdzisław Beksiński. To właśnie ona jest najważniejszym i chyba jedynym spoiwem tej rodziny. To dzięki niej ona się w ogóle jeszcze trzyma razem. A gdy ona odchodzi, rozpada się w jednej chwili.
W tym sensie ten film i ten scenariusz Roberta Bolesto różni się od ?Portretu podwójnego? Magdaleny Grzebałkowskiej, który też traktuje o Beksińskich. To nie jest portret podwójny, ale co najmniej potrójny, gdyż także z obecnością Zofii. A właściwie należałoby, że poczwórny, gdyż w "Ostatniej rodzinie" mamy do czynienia z jeszcze jedną, bardzo istotną bohaterką. Jest nią śmierć.
w rolach głównych: Michalina Łabacz, Arkadiusz Jakubik, Wasyl Wasylik, Adrian Zaremba, Jacek Braciak, Gabriela Muskała, Izabela Kuna
Prawdą jest, że wiele osób zwyczajnie boi się pójść na ten film. Boi się tego, co zobaczą. Boją się słusznie, bo Wojciech Smarzowski nie ma zamiaru zamykać oczu na okrucieństwo. "Wołyń" zrealizowany z zamkniętymi oczami nie miałby sensu. Jednocześnie jednak kręcenie tego filmu tak długo i z przerwami pozwoliło na nabranie dystansu. Na przemyślenie ujęć, scen. Zwyczajnie dobrze mu zrobiło.
Wojciech Smarzowski świadomie się ograniczał w epatowaniu przemocą, co jednak w wypadku "Wołynia" oznacza tylko tyle, że mógłby nakręcić sceny jeszcze bardziej przerażające. Proszę mi jednak wierzyć, te które tu zobaczymy i tak pozostaną na długo w pamięci.
Stąpający ostrożnie Wojciech Smarzowski nie zrobił dzieła rozliczeniowego. Nie jest jego zadaniem wskazywać palcem winnych, szukać przyczyn ani tym bardziej nawoływać do zemsty. Przeciwnie właśnie. Zemsty po tym dziele domagać mógłby się tylko skończony psychopata, któremu nie wystarcza to co zobaczył i który niczego nie zrozumiał.
Nie jest "Wołyń" rozliczeniem zbrodni na kresach - choć zachowuje jej proporcje, w których metodyczne i zaplanowane mordy na Polakach nie mogą równać się z afektywną zemstą na Ukraińcach. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że Ukraińcy są w "Wołyniu" przedstawieni jako bez porównania gorsi oprawcy Polaków niż Niemcy czy Sowieci.
Nie jest także ten film ręką wyciągniętą ku wybaczeniu, bo w gruncie rzeczy dojrzalej jest zapytać, czy wybaczenie w ogóle leży w naturze ludzkich społeczności? Czy w ogóle jest możliwe, skoro wybaczyć znaczy nie szukać więcej pomsty, zacząć żyć dalej?
Wszystkie komentarze