Jeden z lepszych dramatów kryminalnych, szpiegowski romans czy historia Snowdena, który zbiegł do Rosji z bezcennymi informacjami, a także co nieco z festiwalu Ale Kino!, który odbywa się w Poznaniu - zapraszam Państwa na krótki przegląd niektórych propozycji kinowych.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 13
"Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" czyli samoograniczający się sen **
reżyseria: David Yates
scenariusz: J.K. Rowling
w rolach głównych: Eddie Redmayne, Colin Farrell, Katherine Waterston, Dan Fogler
"Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" to historia osaczona w przedwojennej Ameryce (dokładnie w roku 1926), dzięki czemu swa stylistyką nawiązuje do King Konga albo klasycznych filmów przedwojennego s-f. Stanowi przyczynek do rozważań o tym, że im bardziej cofniemy się w czasie, tym bardziej do takiego świata pasuje elementy magiczne. Tym jest fantastyczniej.
Oto były wykładowca Hogwartu przybywa do Nowego Jorku z jedną tylko walizką - niczym każdy inny europejskie emigrant, rozpoczynający nowe życie pod Statuą Wolności. I jak każdy emigrant w walizce owej przywozi znacznie więcej niż koszule, pastę do zębów i grzebień, które może w niej zobaczyć oficer graniczny. Przywozi cały swój świat, który za chwilę wypuści w całej Ameryce.
Taka emigracja, za która postępuje wzbogacenie istniejącego świata o doświadczenia i fantazje nowego, jest w "Fantastycznych zwierzętach" motywem uniwersalnym. Motywem, który powiada - każdy nowy człowiek zmienia świat na dobre, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki albo za otwarciem walizki.
Jednakże za owym uniwersalnym otwarcie (walizki i filmu) nie postępuje już nic więcej. Świat fantastycznych zjawisk i zwierząt, przywieziony przez europejskiego banitę niczym bakcyl, nie zmienia Ameryki. Nie zmienia właściwie niczego. Co więcej, od początku sam się mocno klamkuje. Stanowi jedynie rodzaj ciekawostkowej i efektownej zabawy, głęboko ograniczonej jednak fabularnie i o nader mizernej wyobraźni.
"Sekretne życie zwierzaków domowych" czyli mogła być taka ostra impreza **
reżyseria: Chris Renaud, Yarrow Cheney
scenariusz: Cinco Paul, Ken Daurio, Brian Lynch
w polskiej wersji: Tomasz Borkowski, Jakub Wieczorek, Agnieszka Mrozińska, Zofia Zborowska
Codziennie rano ludzie wychodzą... właściwie dokąd oni wychodzą? Cóż takiego mają do roboty poza domem? W każdym razie wychodzą. A wtedy ich pupile, wszystkie domowe zwierzęta wielkiego miasta, zostają same. Co się wówczas dzieje?
Wśród tych wszystkich scenariuszy (wyprawa zwierząt w kosmos, ucieczka z zoo, miasto zwierząt) historia związana z odpowiedzią na pytanie, co zwierzęta robią pod nieobecność właścicieli wydało mi się najbardziej nośna i obiecująca. Co robią? Nawet do głowy by nam nie przyszło! To naprawdę może być hit...
Dlatego "Sekretne życie zwierzaków domowych" zapowiadało się na animowaną komedię co się zowie, może nawet komedię wszech czasów. Z takiego tematu można było wykroić film zwalający z nóg, gdyż żadna dotychczasowa animacja nie tknęła tej tematyki, za którą aż z trudem nadąża moja wyobraźnia.
Twórcom tego filmu nie wystarczyło pomysłów na zagospodarowanie całości jedynie zabawą związaną z życiem zwierząt pod nieobecność gospodarza. Tych udało im się wymyślić jedynie na kwadrans netto. Reszta filmu stała się przez to oceanem, po którym należało jakoś dryfować.
"Snowden" czyli czego nie widać przez kamerkę w laptopie ***
reżyseria: Oliver Stone
scenariusz: Oliver Stone, Kieran Fitzgerald
w rolach głównych: Joseph Gordon-Levitt, Shailene Woodley, Melissa Leo, Tom Wilkinson, Nicolas Cage
Hhistoria Edwarda Snowdena to przecież jeden z najciekawszych tematów ostatnich lat. W rzeczywistym świecie jego opowieść o inwigilacji na nieopisaną skalę jest szalenie interesująca. W świecie filmu - już mniej. Tutaj dzieł tykających ów temat - z "Wrogiem publicznym" na czele - było wiele. W kinie stwierdzenie "historia oparta na faktach" niewiele zmienia, niewiele wnosi, niewiele uzasadnia, bo kino to nie dziennik telewizyjny, to nawet nie publicystyka.
A Oliver Stone chyba postanowił uprawiać w nim publicystykę.
I do casusu Snowdena podchodzi właśnie z publicystycznym, a nie kinowym zacięciem. To poważny błąd, bowiem publicystyka nakazuje sprawę skomentować, odnieść się do niej. Kino nakazuje pokazać emocje. Kino przecież emocjami stoi.
Przyszło mi do głowy, że jeżeli najbardziej interesujące kwestie filmu (a także książki) sprowadzają się do odpowiedzi na pytanie, kto zabił (czy tam zrobił co innego) i nie da się o filmie pogawędzić, bo wszędzie czai się straszliwy spoiler, to jest to film prymitywny. Pewnie dlatego nie przepadam za kryminałami, które sprowadzają się jedynie do takich wyjaśnień i na nich się skupiają.
A przecież "Dziewczyna z pociągu" taka nie jest. Książka Pauli Hawkins, która zrobiła furorę w Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach, nie mogłaby się jedynie opierać i nie opiera na prymitywnej zagadce. To historia znacznie bogatsza. Gdyby ją zawrzeć w jednym słowie, chyba wybrałbym "rozgoryczenie".
Emily Blunt, która wciela się w główną bohaterkę tej opowieści, mówi w pewnym momencie o wydarzeniach z życia, które "całkowicie złamały jej serce". Złamane serce kojarzy nam się z romansami, co więcej - z romansidłami. Takie urazy to jednak znakomite paliwo także historii kryminalnych, zwłaszcza z pogranicza obsesji. Tu, w "Dziewczynie z pociągu" mamy pogranicze obsesji, ale ja bym raczej powiedział, że to pogranicze rozpaczy. Takie, które przekracza się bez trudu, jedynie na dowód.
"Inferno" czyli Dante Alighieri i jego masowe wymieranie ****
reżyseria: Ron Howard
scenariusz: David Koepp
w rolach głównych: Tom Hanks, Felicity Jones, Omar Sy, Irrfan Khan, Sides Babett Knudsen
Spośród wszystkich brownowskich dzieł Rona Howarda z Tomem Hanksem jako podstarzałym nieco Indianą Jones od numerologicznych zagadek, najlepiej związanych z Biblią, ten wydał mi się najbardziej sensowny. Nie tylko dlatego, że tym razem ani Dan Brown, ani Ron Howard nie dobierają się do delikatnej tkanki kościelnej - właściwie można powiedzieć, że nie ma tu w ogóle tajemnic związanych z najbardziej sekretnymi archiwami Watykanu, przy których CIA i incydent w Roswell to igraszka. Nie jest to zatem film, wokół którego narosłyby kontrowersje czy skandale, jak w wypadku ?Kodu Leonardo da Vinci?, przez który nigdy się już nie dowiemy, czy Dan Brown byłby równie sławny jak jest, gdyby nie ów obrazoburczy skandal.
?Inferno? nie jest zerknięciem do watykańskiej zakrystii, by przekonać się, czego jeszcze o tajemnicach świata i wieczności nie mówi nam papież i cała ta szpiegowsko-wywiadowcza agencja, jaką jest Kościół. Tym razem zerka się w tajemnice innego rodzaju, mianowicie tajemnice literatury.
Grzebanie w ?Boskiej komedii? niczym w szyfrach Enigmy, tworzenie z fundamentu współczesnej kultury i laickiego religioznawstwa łamigłówki na potrzeby awanturniczo-przygodowego filmu jest pomysłem pozornie miałkim i bluźnierczym. Moim zdaniem jednak, pasującym do charakteru tej historii nie mniej niż Arka Przymierza pasowała do nazistów i Indiany Jonesa.
Do pewnego momentu. Do momentu, gdy nie powstaje z owej łamigłówki galimatias, przypominający gęstą zupę. Gdy Dante Alighieri staje się wykładnią Apokalipsy św. Jana i teorii ewolucji zarazem.
"Eddie zwany Orłem" czyli czy liczy się tylko udział? ****
reżyseria: Dexter Fletcher
scenariusz: Simon Kelton, Seam Macaulay
w rolach głównych: Taron Egerton, Hugh Jackman, Christopher Walken, Edvin Endre
Chociaż Dexter Fletcher nakręcił historię Eddie Edwardsa w iście baśniowym, disneyowskim stylu i z hollywoodzkim przesłaniem, nawiązując może nazbyt mocno do głośnego "Reggae na lodzie" o jamajskich bobsleistach, jestem mu wdzięczny. Uzmysłowił mi bowiem, że zimowe igrzyska w Calgary w 1988 roku to koniec pewnej epoki w sporcie. Epoki sportu radosnego.
To na tych igrzyskach możliwe były jeszcze starty bobów z Jamajki, narciarskiego skoczka z Wielkiej Brytanii czy biegaczy narciarskich z Kenii. Potem przyszły już igrzyska w Seulu, doping Bena Johnsona, zaczęło się ograniczanie sportowcom możliwości startu, eliminacje, komasowanie rozgrywanych sportów w jak najkrótszym czasie (bo tak chce telewizja). Skończył się Pierre de Coubertin.
Te wspaniałe, wzruszające wręcz igrzyska w Calgary były ostatnią olimpijską bajką w historii igrzysk.
Kluczowe w tej niezwykłej historii są słowa fińskiego mistrza skoków z lat osiemdziesiątych Matti Nykänena (granego w filmie w niezwykle intrygujący sposób przez szwedzkiego aktora slapstickowego Edvina Endre), skierowane do brytyjskiego kolegi:
- Jesteśmy jak dwie wskazówki zegara, ta z godziny pierwszej i ta z jedenastej. Niby najbardziej odległe, a jednak żadnym nie jest do siebie bliżej.
w rolach głównych: Brad Pitt, Marion Cotillard, Jared Harris, Lizzy Caplan, Simon McBurney
Robert Zemeckis to mistrz klina przygodowego, ale już nie mistrz intryg. Nie na intrygę zatem postawił, tworząc ten film. Nie na wzajemne zależności i fabułę, której głównym celem byłoby ujawnienie, kto z Niemcami, a kto nie. Postawił na romans - nie mogło być zresztą inaczej, skoro akcja całej tej opowieści zaczyna się w Casablance (i to jeszcze sceną niemal wyjętą z "Małego Księcia", nawiasem mówiąc, kapitalnie sfilmowaną). Tu, w mieście pełnym kawiarni, bankietów, koniaku, pań w lśniących sukniach, panów w białych garniturach i samochodów z drzwiami otwieranymi do tyłu, aż czuć obecność Humphreya Bogarta i Ingrid Bergman. Aż chce się zawołać: "zagraj to jeszcze raz, Sam!" oraz spytać, czy to armaty, czy też tak wali moje serce.
Przedstawiając swych bohaterów w Casablance, pokazuje od początku Robert Zemeckis, że nie ma zamiaru robić kina sensacyjnego. Że interesuje go tylko miłość - tragiczna, skoro wojna, i trudna, skoro obowiązują jej prawa. To ona jednak dyktować będzie warunki.
Dlatego wypatrywanie przeze mnie sensacji przez pierwsze pół godziny tego filmu, nader powolne i metodyczne, mijało się z celem. Owa powolność i metodyczność jest bowiem jak zakochiwanie się - postępuje z każdym kolejnym słowem, gestem, ruchem i zdarzeniem. Aż w końcu doprowadza do tego, że to co wymyślone, staje się prawdziwe. Ta miłość u Roberta Zemeckisa jest żywcem przeniesiona z romansów epoki "Casablanki". Wykuwa się w ostrym ogniu przeciwności, aby przetrwać na przekór nim. Niezwykłe, bo dzisiaj nikt tak już filmów nie robi. Robert Zemeckis najwyraźniej zatęsknił. Zatęsknił za takim właśnie filmowym uczuciem, podszytym wojną jak futrem z norek.
"Pitbull. Niebezpieczne kobiety" czyli czas porozmawiać po kobiecemu ****
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Joanna Kulig, Alicja Bachleda-Curuś, Magdalena Cielecka, Sebastian Fabijański, Piotr Stramowski, Maja Ostaszewska
Siłą dawnego "Pitbulla" nie była tylko jego wiarygodność i realizacyjna brawura, ale także obsada. Patryk Vega nie skonstruował go wedle starej, krajobrazowej zasady dzielącej świat według perspektywy na plan pierwszy, dalszy, pobocza i manowce. On zbudował pitbullowy świat w sposób niezwykle zrównoważony, tak że nie zdawał się przechylać za bardzo w stronę nikogo ani niczego. Jego oryginalne uniwersum składało się z postaci narysowanych i dodatkowo zagranych w sposób absolutnie genialny.
Wirtuozeria wirtuozerią - to kwestia aktorskiego kunsztu. I kwestia tęsknoty i szacunku dla oryginuum, które przeorało polskie kino. "Pitbull. Niebezpieczne kobiety" uznałbym jednak za najciekawszą wersję "Pitbulla" od tamtego czasu. Mocno popkulturową, nadal tabloidową (bo Patryk Vega wyraźnie poszedł w tę stronę), okrutnie śmieszną, a jednak bez porównania bardziej spójną i mniej żenującą niż "Nowe porządki".
"Ja, Daniel Blake" czyli Charlie Chaplin dzisiejszych czasów ****
reżyseria: Ken Loach
scenariusz: Paul Laverty
w rolach głównych: Dave Johns, Hayley Squires, Sharon Percy
Właściwie najłatwiej byłoby powiedzieć, że Ken Loach robi kino zaangażowane społecznie. Tylko, że brzmi to niezwykle urzędniczo. Biorąc pod uwagę tematykę tego filmu, brzmi to jak obelga. Urzędnik nie jest bowiem u Kena Loacha człowiekiem myślącym i czującym, a machiną. Wrogą machiną, której celem jest - jak mówi bohater filmu "Ja, Daniel Blake" - upokorzyć petenta.
To dość znamienne i w sumie niezwykle wyraziste. To, co zapamiętałem z "Ja, Daniel Blake", to upokorzenie. Sytuacja, w której człowiek, który traci pracę i środki do życia, musi jednocześnie stracić swoją godność, szacunek do samego siebie. Tego domaga się od niego biurokratyczne państwo. Domaga się, by udowadniał wciąż i wciąż, że nie jest tym, kim nie jest i nie robi tego, czego nie robi. Biurokratyczna historia, którą tu widzimy jest jednym, wielkim, niekończącym się domniemaniem winy w miejscu domniemania niewinności.
Bohaterowie filmów Kena Loacha nie są świętoszkami w tym znaczeniu, że gdy trzeba, będą nawet kradli. Robią to jednak w obliczu walki o przetrwanie. Takiej fundamentalnej i atawistycznej, dotykającej podwalin egzystencji. To zbliża loachowskie kino do Charlie Chaplina i jego trumpów o złotym sercu. Kloszardów i bezrobotnych ofiar kryzysu, które włóczą się po ulicach w poszukiwaniu nie tyle okazji i cwaniactwa, co jakiejś nadziei. Są bezradni wobec świata, ale mimo tego jakoś sobie radzą. Tak jak kiedyś tłukło się szyby, tak teraz wypompowuje się whisky dla aniołów.
"Jestem mordercą" czyli prawdziwie zmyślony portret psychologiczny *****
reżyseria: Maciej Pieprzyca
scenariusz: Maciej Pieprzyca
w rolach głównych: Mirosław Haniszewski, Arkadiusz Jakubik, Piotr Adamczyk, Magdalena Popławska, Agata Kulesza, Michał Żurawski
W legendzie o ?wampirze z Zagłębia?, czyli Zdzisławie Marchwickim straconym w kwietniu 1977 roku za domniemane zabójstwo 14 kobiet, wszystko jest tak interesujące, że z którejkolwiek strony nie zabrać by się za ten temat, powinno wyjść coś niezwykłego. Maciej Pieprzyca zabrał się za ?wampira? od strony, której się nie spodziewałem. I wyszło coś bardziej niezwykłego niż można było zakładać.
Deficyt prawdy w PRL wystarczyłby spokojnie na zmontowanie z opowieści o wampirze Marchwickim filmu, w którym to perfidny system i socjalistyczna sprawiedliwość byłyby pierwszymi oskarżonymi. Film łatwy, przewidywalny i płaski. Taki, co to mówi: oto Polska Ludowa, w której szczęśliwym społeczeństwie miało nie być seryjnych zabójców, a jeśli już się takowy się trafił, nie stał się prawdziwą postacią, a jedynie wymyśloną.
Macieja Pieprzycę cenię za to, że nie zrobił właśnie prymitywnego filmu o idiotyzmach PRL, w tym wypadku jego wymiaru sprawiedliwości i sposobu działania milicji. Filmu, który nadawałby się na uduchowiony podręcznik szkolny. On zrobił ?Jestem mordercą? w sposób znacznie bardziej uniwersalny. To opowieść, w której nie PRL i jego milicja wychodzą na głupka, ale każdy kto zmaga się z zadaniem niemożliwym do wykonania. A raczej nie na głupka, co na postać iście tragiczną, która z owego obłędu nie jest w stanie znaleźć już wyjścia.
Gdy Piotr Adamczyk w mundurze wysokiego oficera MO powiada (znakomitemu zresztą) Mirosławowi Haniszewskiemu, że to on ma poprowadzić śledztwo i stanąć na czele zespołu ds. złapania wampira z Zagłębia, w zasadzie wydaje na niego wyrok. To jest założenie mu kajdan, z których już się nie wyzwoli. Niczym Marka Ruffalo w ?Zodiaku? ta sprawa go pożre żywcem. Już po nim.
"Ostatnia rodzina" czyli ależ to nie jest obraz katastroficzny! *****
reżyseria: Jan P. Matuszyński
scenariusz: Robert Bolesto
w rolach głównych: Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna, Andrzej Chyra
Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik - dwie potężne kreacje dwóch Beksińskich w ''Ostatniej rodzinie''. Którego z nich wskazać by należało jako lidera tego filmu? Jako postać numer jeden?
Otóż wydaje mi się, że siłą tego filmu, siłą w ogóle tej opowieści o Beksińskich jest właśnie fakt, że dotyczy ona całej rodziny łącznie. Tu nie da się zrobić opowieści o jednym z członków klanu Beksińskich, nie miałaby ona nie tylko sensu, ale takiego znaczenia, jak rzecz traktująca o nich wszystkich. Dopiero wtedy jest spójna, zrozumiała, kompleksowa.
Jeżeli jednak już miałbym wskazać postać numer jeden ''Ostatniej rodziny'' to byłaby to Zofia Beksińska. Byłaby to Aleksandra Konieczna i jej rola nagrodzona na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Kobieta, która wentylatorem schładza zdjęte z gazu ziemniaki, pierze i gotuje, obmywa umierającą teściową, a także stara się porozmawiać z synem ''jak człowiek'', ''życzliwie''. A wszystko to filmuje ze swą wszechobecną manią Zdzisław Beksiński. To właśnie ona jest najważniejszym i chyba jedynym spoiwem tej rodziny. To dzięki niej ona się w ogóle jeszcze trzyma razem. A gdy ona odchodzi, rozpada się w jednej chwili.
W tym sensie ten film i ten scenariusz Roberta Bolesto różni się od ?Portretu podwójnego? Magdaleny Grzebałkowskiej, który też traktuje o Beksińskich. To nie jest portret podwójny, ale co najmniej potrójny, gdyż także z obecnością Zofii. A właściwie należałoby, że poczwórny, gdyż w "Ostatniej rodzinie" mamy do czynienia z jeszcze jedną, bardzo istotną bohaterką. Jest nią śmierć.
Dumę poczułem już na napisach początkowych. "Film zrealizowany dzięki pomocy województwa podlaskiego" - głosił napis zamieszczony w tej francuskiej produkcji. Białowieża, rzecz jasna! Nie może być inaczej. Francuzi nakręcili film o historii prastarych lasów w Europie. Żeby je dzisiaj znaleźć, musieli więc udać się do Polski, do Białowieży.
Co nasunęło mi na myśl pytanie: ilu z nas zapytanych przez cudzoziemca, co naprawdę ciekawego i oryginalnego można zobaczyć w Polsce, odpowiedziałoby, że stare lasy i wspaniałą faunę?
A przecież spośród wszystkich krajów Europy to naprawdę nas wyróżnia. Owszem, taka na przykład Hiszpania ma więcej gatunków ptaków (563 przy naszych 450), ale już w ssakach mamy remis 115:115 - i to mimo tego, że Hiszpanię zasięgiem obejmuje wiele zwierząt rodem z Afryki, chociażby żeneta północna, której sympatyczny pyszczek i szare futro w czarne plamy zobaczymy w filmie "Królestwo".
"Królestwo" zatem jest filmem, który mówi "przyjrzyjcie się". Oto czysta doskonałość, oto niezależna od was, ludzi perfekcja. Czym chcecie ją zastąpić?
Jego "Królestwo" nie jest grożeniem palcem. Raczej powiedziałbym, że tęsknotą. Jeżeli u któregokolwiek z widzów nie uruchomi pokładów wewnętrznej tęsknoty za naturalnym porządkiem rzeczy, to znaczy że ten ktoś rzeczywiście jest już stracony.
Musieli Francuzi dysponować fenomenalnymi zdjęciami. I dysponują. To, co nam pokazali w "Królestwie" zatrzymuje w powietrzu palce z popcornem. Jednocześnie sprawia, że Jacques Perrin nie musiał się martwić o scenariusz, o bohaterów, o grę aktorską. Nie musiał niczego tworzyć, skoro wszystko stworzone już zostało. Było na wyciągnięcie ręki, wystarczyło się tylko przyjrzeć.
w rolach głównych: Michalina Łabacz, Arkadiusz Jakubik, Wasyl Wasylik, Adrian Zaremba, Jacek Braciak, Gabriela Muskała, Izabela Kuna
Prawdą jest, że wiele osób zwyczajnie boi się pójść na ten film. Boi się tego, co zobaczą. Boją się słusznie, bo Wojciech Smarzowski nie ma zamiaru zamykać oczu na okrucieństwo. "Wołyń" zrealizowany z zamkniętymi oczami nie miałby sensu. Jednocześnie jednak kręcenie tego filmu tak długo i z przerwami pozwoliło na nabranie dystansu. Na przemyślenie ujęć, scen. Zwyczajnie dobrze mu zrobiło.
Wojciech Smarzowski świadomie się ograniczał w epatowaniu przemocą, co jednak w wypadku "Wołynia" oznacza tylko tyle, że mógłby nakręcić sceny jeszcze bardziej przerażające. Proszę mi jednak wierzyć, te które tu zobaczymy i tak pozostaną na długo w pamięci.
Stąpający ostrożnie Wojciech Smarzowski nie zrobił dzieła rozliczeniowego. Nie jest jego zadaniem wskazywać palcem winnych, szukać przyczyn ani tym bardziej nawoływać do zemsty. Przeciwnie właśnie. Zemsty po tym dziele domagać mógłby się tylko skończony psychopata, któremu nie wystarcza to co zobaczył i który niczego nie zrozumiał.
Nie jest "Wołyń" rozliczeniem zbrodni na kresach - choć zachowuje jej proporcje, w których metodyczne i zaplanowane mordy na Polakach nie mogą równać się z afektywną zemstą na Ukraińcach. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że Ukraińcy są w "Wołyniu" przedstawieni jako bez porównania gorsi oprawcy Polaków niż Niemcy czy Sowieci.
Nie jest także ten film ręką wyciągniętą ku wybaczeniu, bo w gruncie rzeczy dojrzalej jest zapytać, czy wybaczenie w ogóle leży w naturze ludzkich społeczności? Czy w ogóle jest możliwe, skoro wybaczyć znaczy nie szukać więcej pomsty, zacząć żyć dalej?
Wszystkie komentarze