Na "Łotra 1" wciąż ustawiają się najdłuższe kolejki, ale do obejrzenia w kinach są też i inne godne uwagi filmy. Ciekaw jestem, ilu z państwa wybierze świętowanie Nowego Roku w kinie. I na jakich filmach? Niektóre kina przygotowały specjalne pokazy. Oto propozycje, ułożone - w mojej opinii - od najsłabszej do najlepszej
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 13
"Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" czyli samoograniczający się sen **
reżyseria: David Yates
scenariusz: J.K. Rowling
w rolach głównych: Eddie Redmayne, Colin Farrell, Katherine Waterston, Dan Fogler
"Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" to historia osaczona w przedwojennej Ameryce (dokładnie w roku 1926), dzięki czemu swa stylistyką nawiązuje do King Konga albo klasycznych filmów przedwojennego s-f. Stanowi przyczynek do rozważań o tym, że im bardziej cofniemy się w czasie, tym bardziej do takiego świata pasuje elementy magiczne. Tym jest fantastyczniej.
Oto były wykładowca Hogwartu przybywa do Nowego Jorku z jedną tylko walizką - niczym każdy inny europejskie emigrant, rozpoczynający nowe życie pod Statuą Wolności. I jak każdy emigrant w walizce owej przywozi znacznie więcej niż koszule, pastę do zębów i grzebień, które może w niej zobaczyć oficer graniczny. Przywozi cały swój świat, który za chwilę wypuści w całej Ameryce.
Taka emigracja, za która postępuje wzbogacenie istniejącego świata o doświadczenia i fantazje nowego, jest w "Fantastycznych zwierzętach" motywem uniwersalnym. Motywem, który powiada - każdy nowy człowiek zmienia świat na dobre, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki albo za otwarciem walizki.
Jednakże za owym uniwersalnym otwarcie (walizki i filmu) nie postępuje już nic więcej. Świat fantastycznych zjawisk i zwierząt, przywieziony przez europejskiego banitę niczym bakcyl, nie zmienia Ameryki. Nie zmienia właściwie niczego. Co więcej, od początku sam się mocno klamkuje. Stanowi jedynie rodzaj ciekawostkowej i efektownej zabawy, głęboko ograniczonej jednak fabularnie i o nader mizernej wyobraźni.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Kino Nad Wartą (Koło)
materiały prasowe
2 z 13
"Sekretne życie zwierzaków domowych" czyli mogła być taka ostra impreza **
reżyseria: Chris Renaud, Yarrow Cheney
scenariusz: Cinco Paul, Ken Daurio, Brian Lynch
w polskiej wersji: Tomasz Borkowski, Jakub Wieczorek, Agnieszka Mrozińska, Zofia Zborowska
Codziennie rano ludzie wychodzą... właściwie dokąd oni wychodzą? Cóż takiego mają do roboty poza domem? W każdym razie wychodzą. A wtedy ich pupile, wszystkie domowe zwierzęta wielkiego miasta, zostają same. Co się wówczas dzieje?
Wśród tych wszystkich scenariuszy (wyprawa zwierząt w kosmos, ucieczka z zoo, miasto zwierząt) historia związana z odpowiedzią na pytanie, co zwierzęta robią pod nieobecność właścicieli wydało mi się najbardziej nośna i obiecująca. Co robią? Nawet do głowy by nam nie przyszło! To naprawdę może być hit...
Dlatego "Sekretne życie zwierzaków domowych" zapowiadało się na animowaną komedię co się zowie, może nawet komedię wszech czasów. Z takiego tematu można było wykroić film zwalający z nóg, gdyż żadna dotychczasowa animacja nie tknęła tej tematyki, za którą aż z trudem nadąża moja wyobraźnia.
Twórcom tego filmu nie wystarczyło pomysłów na zagospodarowanie całości jedynie zabawą związaną z życiem zwierząt pod nieobecność gospodarza. Tych udało im się wymyślić jedynie na kwadrans netto. Reszta filmu stała się przez to oceanem, po którym należało jakoś dryfować.
"Sully" czyli szereg zupełnie niepotrzebnych pytań ***
reżyseria: Clint Eastwood
scenariusz: Todd Komarnicki
w rolach głównych: Tom Hanks, Aaron Eckhart, Laura Linney
Realizując film o legendarnym lądowaniu Airbusa 320 linii US Airways na rzece Hudson, Clint Eastwood starał się za wszelką cenę wydobyć z jej wód coś więcej niż tylko wrak samolotu. To daremne, niczego więcej tam nie ma.
Amerykanie już w 2009 roku ogłosili, że ta historia nie ma precedensu. Że po raz pierwszy jakikolwiek pilot posadził na wodzie samolot pasażerski tak, że nikomu nic się nie stało, pasażerowie przeżyli, jedna stewardessa była ranna w nogę. To wszystko.
To oczywiście nieprawda, bo przecież Chesley Sullenberger, który w styczniu 2009 roku bezpiecznie posadził na rzecze Hudson samolot US Airways nie był pierwszym, któremu się to udało. W sierpniu 1963 roku pilot radzieckiego Aerofłotu nazwiskiem Wiktor Mostowoj udanie wodował na rzece Newa w Leningradzie samolotu Tu-124. Nikomu z pasażerów lecących z Tallinna nic się nie stało. Dodajmy, że kapitan Mostowoj miał zaledwie 27 lat i minimalne doświadczenie w lotach pasażerskich Aerofłotu.
Wyczyn kapitana Sullenbergera, znanego jako Sully, który wodował Airbusa na rzece Hudson koło Nowego Jorku był wielki, ale nie pierwszy. Podanie jednak, że to ?drugi taki wypadek w dziejach lotów pasażerskich? i że na dodatek pierwszy był samolot radziecki, źle wypadłoby w mediach.
Stąd to Sully Sullenberger przeszedł do historii lotnictwa, a nie Wiktor Mostowoj.
Pewnie także dlatego, że Amerykanie potrafią zadbać o swoich bohaterów. Dopieścić ich i wypromować.
"Pasażerowie" czyli nieuchronny kurs kolizyjny ***
reżyseria: Morten Tyldum
scenariusz: Jon Spaihts
w rolach głównych: Chris Pratt, Jennifer Lawrence, Michael Sheen, Laurence Fishburne
Przejechała się na tym ''Zjawa''. Robił, co mógł ''Marsjanin'' i by się jakoś wybronić, zaprzągł do pomocy broń straszliwą - humor. On także miał problemy. Podobnie, jak ja, gdy czytałem ''Robinsona Crusoe''. Setki stron przebywania samego z sobą.
Filmy, w których bohater przez większość czasu musi przebywać na ekranie sam ze sobą, często na tym legną. Niewielu udało się przejść przez taką samotność suchą stopą. Kino nie jest bowiem stworzone po to, by prosić widza o cierpliwość. Kino zawsze było skrótem, a samotność nie przewiduje skrótów.
''Pasażerowie'' są bowiem filmem w zasadzie bardzo interesującym, ale kapitulującym na tej przeszkodzie, której przebrnąć nie jest w stanie wiele filmowych robinsonad. Kapituluje on na spotkaniu widza z nudą, powtarzalnością i na stawianym przed nim wymaganiem nie do spełnienia - wymaganiem cierpliwości.
Polegli na chwili, gdy dobrze zapowiadająca się historia natrafia na pierwszą mieliznę - co dalej począć z naszymi bohaterami, gdy opadną już fale po wszelkich uniesieniach i burzach? Co z nimi dalej?
W sukurs przyjść muszą ekstraordynaryjne wydarzenia, bez których spokojnie podróżujący ku nowym światom statek kosmiczny "Avalon" (nawiasem mówiąc, o niezwykłym designie) byłby tylko rutynowym zbiorem tych samych codziennie zdarzeń, dla których właśnie po to wymyślono hibernację, by nie trzeba ich było w całości przeżywać i oglądać.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Helios (Gniezno), Helios (Konin), Helios (Piła), Galeria Tęcza (Kalisz)
materiały prasowe
5 z 13
"Przełęcz ocalonych" czyli święta wojna bez wystrzału ***
reżyseria: Mel Gibson
scenariusz: Robert Schenkkan, Andrew Knight
w rolach głównych: Andrew Garfield, Sam Worthington, Hugo Weaving, Teresa Palmer
Niesamowite w Melu Gibsonie jest to, że nie tylko ewangelizuje swymi filmami, ale na dodatek potrafi ową ewangelizację postawić na masochistycznym tle, by w jak najbardziej krwawej męce widzieć przyczynek do odkupienia. W "Przełęczy ocalonych" jednak był zaskakująco blisko od stworzenia całkiem udanego filmu wojennego. Ostatecznie jednak jego maniera wzięła górę, więc zaczął wszystko psuć.
Gibsonowska wojna jest koszmarem, który mija i to niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znajdźcie mi przykład, znajdźcie mi człowieka gotowego urzec tłumy, a makabra zniknie - zdaje się mówić. Mel Gibson uświęca ją bohaterstwem, wyciera jej krwawe oblicze bandażem w ręce śmiałka. Nadaje jej ludzkie oblicze. Tworzy wojnę, w której wystarczy być człowiekiem, aby jako człowiek przetrwać.
"Łotr 1" czyli to jest epizod III i pół. Nawet trzy czwarte ****
reżyseria: Gareth Edwards
scenariusz: Chris Weitz, Tony Gilroy
w rolach głównych: Felicity Jones, Diegu Luna, Alan Tudyk, Ben Mendelsohn, Mads Mikkelsen, Riz Ahmed
Walt Disney nie po to kupił prawa do "Gwiezdnych wojen", by nie robić z nich użytku. Teraz zapewne będzie kręcił kolejne odcinki może i co roku. W planach są te o młodym Hanie Solo i Lando Carlissianie. Każdy z nich nazwany zostanie spin-offem.
Spin-offem? - pomyślałem. Wolnego!
Przez spin-off rozumiem rozwinięcie wątku czy postaci luźno związanego z głównym nurtem czy tematem wyjściowego dzieła. Spin-off to taka boczna ścieżka, odchodząca od głównej w nieznanym kierunku. Taka, która może uzupełniać temat główny, ale najczęściej toruje zupełnie nowy szlak.
"Łotr 1" jednak to film, który nie jest żadną boczną ścieżką. Nie mam wątpliwości, że pełnoprawny epizod "Gwiezdnych wojen", wpasowujący się między części III i IV, co jest o tyle ciekawe, że epizod IV nakręcono najwcześniej (już w 1977 roku) jako otwarcie pierwotnego, uwielbianego przez fanów cyklu. Epizod III powstał natomiast jako zwieńczenie drugiego rzutu z lat 1999-2005.
Na pytanie zatem, czy "Gwiezdne wojny" mają żyć dalej, mają stać się nieśmiertelnym neverending story, odpowiedź jest jedna: a jakie mamy wyjście? Kto ma nad nimi kontrolę? No przecież nie George Lucas i nie Walt Disney.
To jest film, który sprawia, że w kinie czuję się jak dziecko. Przestają mnie obchodzić rozważania nad sensem tego wszystkiego, logiką i marketingiem. Zaczynam się rozpływać w tym świecie, jakby "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce..." było zaklęciem rzeczywiście przenoszącym mnie w ten świat.
Kilkoro osób powiedziało mi, że brakuje w "Łotrze 1" tego, co kluczowe - Mocy. Owszem, brakuje. Właściwie źle napisałem - owszem, nie ma jej. Co nie znaczy, że brakuje. Obecność Mocy, czyli magii stanowiącej o baśniowości i zarazem strawności całej historii, jest podyktowana uwarunkowaniami fabularnymi. Jesteśmy między III a IV epizodem (choć gwoli ścisłości, należałoby powiedzieć, że między IV a III), zakon Jedi został zlikwidowany, jego członkowie wyrżnięci. Imperium i Darth Vader przejęło już władzę, a Moc pozostała gdzieś wśród niedobitków, wciąż za słaba, by wyżywić cały film. Jej rozwinięcie w "Łotrze 1" stałoby w jawnej sprzeczności z istotą rozwoju fabuły epizodów IV-VI. Cieszę się, że Gareth Edwards to zrozumiał i że tego nie zrobił.
Może zatem jego film dlatego jest spin-offem, że jest pozbawiony Mocy?
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Konin), Helios (Piła), Baszta (Środa Wlkp.), Echo (Jarocin), Noteć (Chodzież), Światowid (Czarnków), Galeria Tęcza (Kalisz), Przedwiośnie (Krotoszyn)
materiały prasowe
7 z 13
"Lion. Powrót do domu" czyli cała Akademia Filmowa płacze ****
reżyseria: Garth Davis
scenariusz: Luke Davies
w rolach głównych: Dev Patel, Nicole Kidman, Rooney Mara, Sunny Pawar, Abhishek Bharate
Z Indiami mam wielki problem, największy spośród wszystkich krajów, jakie kiedykolwiek widziałem. Mam problem z ich monstrualnie zatłoczonymi miastami, w których zgubić łatwo i drogę, i rozum, i poczucie bezpieczeństwa. Garth Davis na tym bazował. Otwierające "Liona" sceny, w których zagubiony pięciolatek błąka się po zakamarkach Kalkutty, szukając wyjścia z potrzasku, są w tym filmie najwspanialsze. To w ogóle jedne z najwspanialszych sekwencji, jakie kiedykolwiek nakręcono na ten temat. Bezradne dziecko, jednocześnie nie do końca świadome grozy sytuacji, w której się znalazło, przez co owa nieświadomość dodaje mu sił i w jakimś sensie go ratuje - to robi ogromne wrażenie. Miejski moloch i jego bezdyskusyjne reguły widziane oczami dziecka sprawiają, że stają się one jeszcze bardziej atawistyczne, jeszcze mocniej nawiązujące do praw przyrody. Taka Kalkutta z bezradnym i nieświadomym dzieckiem to w istocie - proszę mi wybaczyć to określenie - mutacja filmu przyrodniczego, z walką o przetrwanie na miejscu pierwszym. Powrót do pierwotności, pokazujący w gruncie rzeczy, jacy naprawdę jesteśmy.
To w tej sekwencji, która od razu łomocze widza po głowie, kluczową rolę odgrywa Sunny Pawar - wspaniały, ośmioletni aktor hinduski, który nawet sam nie wie jak jest znakomity. Jego podróż przez koszmar piekła, w jakim się znalazł, jego naiwna wiara przełożone fenomenalnym instynktem samozachowawczym to doprawdy maestria. Tak jak przerażały mnie slamsy Kalkutty czy Bombaju, tak na te sceny mógłbym patrzeć godzinami. Sunny Pawar w roli zagubionego w wielkich Indiach chłopca Saroo jest jak antylopa w lesie pełnym wilków i tygrysów. Właściwie nic specjalnego się w tym czasie nie dzieje, ot, dziecię włóczy się samotnie po mieście, szukając odpowiedzi na klujące się w jego główce najważniejsze pytania: gdzie jestem? gdzie jest mama? gdzie jest brat Guddu? Pytania, na które nie ma odpowiedzi, o czym nie wie. Podobnie jak nie wie, jak bardzo ma przechlapane, bo w jednej chwili stał się dzieckiem ulicy. Stał się bezpańską psiną, która przetrwać może tylko cudem. Nie dzieje się wiele, ale są to sceny hipnotyczne. O sile potężnego magnesu.
w rolach głównych: Brad Pitt, Marion Cotillard, Jared Harris, Lizzy Caplan, Simon McBurney
Robert Zemeckis to mistrz klina przygodowego, ale już nie mistrz intryg. Nie na intrygę zatem postawił, tworząc ten film. Nie na wzajemne zależności i fabułę, której głównym celem byłoby ujawnienie, kto z Niemcami, a kto nie. Postawił na romans - nie mogło być zresztą inaczej, skoro akcja całej tej opowieści zaczyna się w Casablance (i to jeszcze sceną niemal wyjętą z "Małego Księcia", nawiasem mówiąc, kapitalnie sfilmowaną). Tu, w mieście pełnym kawiarni, bankietów, koniaku, pań w lśniących sukniach, panów w białych garniturach i samochodów z drzwiami otwieranymi do tyłu, aż czuć obecność Humphreya Bogarta i Ingrid Bergman. Aż chce się zawołać: "zagraj to jeszcze raz, Sam!" oraz spytać, czy to armaty, czy też tak wali moje serce.
Przedstawiając swych bohaterów w Casablance, pokazuje od początku Robert Zemeckis, że nie ma zamiaru robić kina sensacyjnego. Że interesuje go tylko miłość - tragiczna, skoro wojna, i trudna, skoro obowiązują jej prawa. To ona jednak dyktować będzie warunki.
Dlatego wypatrywanie przeze mnie sensacji przez pierwsze pół godziny tego filmu, nader powolne i metodyczne, mijało się z celem. Owa powolność i metodyczność jest bowiem jak zakochiwanie się - postępuje z każdym kolejnym słowem, gestem, ruchem i zdarzeniem. Aż w końcu doprowadza do tego, że to co wymyślone, staje się prawdziwe. Ta miłość u Roberta Zemeckisa jest żywcem przeniesiona z romansów epoki "Casablanki". Wykuwa się w ostrym ogniu przeciwności, aby przetrwać na przekór nim. Niezwykłe, bo dzisiaj nikt tak już filmów nie robi. Robert Zemeckis najwyraźniej zatęsknił. Zatęsknił za takim właśnie filmowym uczuciem, podszytym wojną jak futrem z norek.
"Zjednoczone stany miłości" czyli niewola w wolnym kraju ****
reżyseria: Tomasz Wasilewski
scenariusz: Tomasz Wasilewski
w rolach głównych: Julia Kijowska, Magdalena Cielecka, Marta Nieradkiewicz, Dorota Kolak, Andrzej Chyra, Łukasz Simlat
To, dlaczego Tomasz Wasilewski umieścił akcję tego filmu na początku polskiej wolności po upadku PRL, pozostaje kwestią jego prywatnego wyboru. Dokonał go - jak mówił niegdyś w wywiadzie - z przyczyn osobistych. Sam pamięta o tyle, o ile - miał wówczas 10 lat, ale zostały mu w głowie pierwsze wypożyczalnie pirackich kaset wideo i zakładane na osiedlach anteny satelitarne.
Polska otwierała się na świat. Uwalniała się w każdym tego słowa znaczeniu. Ona i jej mieszkańcy. Stawała się wolna.
Tomasz Wasilewski mówi, że według niego ta wolność dotyczyła wtedy głównie mężczyzn. Bo dla nich oznaczała nowe życie, nową jakość i możliwości. Kobiety jak były w domach, tak w nich zostały. Pewnie dlatego bohaterkami swego filmu uczynił kobiety, mężczyzn zmarginalizował. A są to kobiety skrywające tajemnice - takie, jakie często noszą w sercu kobiety. Ukryte, niewyartykułowane uczucia, prowadzące często do obsesyjnych zachowań - one brzmią szczególnie dobitnie w murach bloków, gdzie bohaterowie mijają się nawzajem co chwilę i każde z takich spotkań staje się elektryczne. A żadne z tych uczuć nie ma najmniejszych szans na spełnienie - wiedzą to wszyscy oglądający film. Wszyscy, poza zakochanymi bohaterkami.
Jakby nie patrzeć, to opowieści o głębokim wręcz zniewoleniu na progu rosnącej wokół wolności. Kontekst zatem jest szczególnie jaskrawy. Zniewoleniu uczuciem, jego tragiczną beznadzieją, bez najmniejszych szans na spełnienie. Takim uczuciem, za którym za każdym razem stoi dorozumiany zakaz, niewypowiedziana niezgoda na zrobienie jakiegokolwiek kroku naprzód i które zmusza do samoograniczania się. Bezradność w takiej sytuacji - to doznanie, które zna każdy z nieszczęśliwie zakochanych - zupełna bezradność.
Są więc "Zjednoczone stany miłości" niezbyt głębokim, a jednak przejmującym filmem o takiej niewoli, jaką człowiekowi może zgotować tylko on sam, o ile się nieszczęśliwie zakocha.
"Pitbull. Niebezpieczne kobiety" czyli czas porozmawiać po kobiecemu ****
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Joanna Kulig, Alicja Bachleda-Curuś, Magdalena Cielecka, Sebastian Fabijański, Piotr Stramowski, Maja Ostaszewska
Siłą dawnego "Pitbulla" nie była tylko jego wiarygodność i realizacyjna brawura, ale także obsada. Patryk Vega nie skonstruował go wedle starej, krajobrazowej zasady dzielącej świat według perspektywy na plan pierwszy, dalszy, pobocza i manowce. On zbudował pitbullowy świat w sposób niezwykle zrównoważony, tak że nie zdawał się przechylać za bardzo w stronę nikogo ani niczego. Jego oryginalne uniwersum składało się z postaci narysowanych i dodatkowo zagranych w sposób absolutnie genialny.
Wirtuozeria wirtuozerią - to kwestia aktorskiego kunsztu. I kwestia tęsknoty i szacunku dla oryginuum, które przeorało polskie kino. "Pitbull. Niebezpieczne kobiety" uznałbym jednak za najciekawszą wersję "Pitbulla" od tamtego czasu. Mocno popkulturową, nadal tabloidową (bo Patryk Vega wyraźnie poszedł w tę stronę), okrutnie śmieszną, a jednak bez porównania bardziej spójną i mniej żenującą niż "Nowe porządki".
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
11 z 13
"Boska Florence" czyli nie ma nieszczęśliwych śpiewaków *****
reżyseria: Stephen Frears
scenariusz: Nicholas Martin
w rolach głównych: Meryl Streep, Hugh Grant, Simon Helberg, Rebecca Ferguson
Brytyjski reżyser Stephen Frears, twórca m.in. niezrównanych "Niebezpiecznych związków" z 1988 roku, postawił na bardzo mocne karty. Pierwsza była w oczywisty sposób atu. Meryl Streep nigdy dotąd chyba nie położyła żadnego filmu, więc tak wdzięcznej roli jak ta położyć również nie mogła. Gdyby się głębiej nad tym zastanowić, Florence Jenkins to postać niemal stworzona dla Meryl Streep. Ta aktorka o tak dużym potencjale, że mogłaby zagrać ową najgorszą śpiewaczkę świata w sposób brawurowy, iście wodewilowy. Nie zrobiła tego jednak. Jej Florence jest osobą wycofaną, dość skromną w swych dziwactwach i - rzecz jasna - rozdartą między szczęściem, jakie daje jej śpiew oraz nieszczęściem, jakie niesie reszta świata. No może poza mężem, którego zagrał tu Hugh Grant. Ano właśnie - Hugh Grant, niegdyś króla komromów, mistrz ciepłych komedyjek o miłości i człowiek szarmancko-zabawny, którego angielski akcent przyczynił się do sukcesu w równie dużej mierze, co maniery. Odkąd się zestarzał (ma już 55 lat), pojawia się na ekranie coraz rzadziej. Zatrudnienie go teraz, w takim filmie było rodzajem eksperymentu. Nadzwyczaj udanego, dodam. Hugh Grant zagrał bowiem tak, jak w żadnym innym wcześniejszym swoim filmie nie grał. I kto wie, czy gdyby się nad tym zastanowić, nie mamy do czynienia z jedną z najlepszych jego ról.
Jest wreszcie pianista, którego tutaj w sposób doprawdy kapitalny zagrał człowiek najmniej z tego tercetu doświadczony - Simon Helberg, znany zwłaszcza z serialu "Teoria wielkiego podrywu". To rola nie tylko w całym tym filmie najzabawniejsza, ale również dystansująca całą historię niczym wentyl bezpieczeństwa, który musi co chwilę odpowiadać sobie na pytanie "co ja tutaj właściwie robię?"
Wszyscy w swej wzajemnej relacji - nietypowej, trzeba przyznać - z każdym kolejnym kadrem przestaje być dziwakami. Zyskują na wiarygodności, także dzięki temu że ta wersja tej niebywałej wręcz historii śpiewaczki Florence Jenkins zostaje nam przedstawiona w taki sposób, w jaki dotąd jej nie pokazywano.
"Siedem minut po północy" czyli spojrzenie w krwawe ślepia prawdy *****
reżyseria: J.A. Bayona
scenariusz: Patrick Ness
w rolach głównych: Lewis MacDougall, Liam Neeson, Felicity Jones, Sigourney Weaver
- Boję się - powiedział chłopiec.
- Oczywiście, że się boisz. Ale poradzisz sobie. Dlatego właśnie mnie wezwałeś - odrzekł potwór.
Gdy człowiek się boi, budzą się demony? - można by domniemywać. Nie, gdy człowiek się boi, budzi się prawda. Zmierzenie się z nią jest niczym innym jak zmierzeniem się ze strachem. Siedem minut po północy, każdego dnia, o tej samej porze - ta konieczność spojrzenia w ślepia potwornej prawdzie jest nieuchronna.A mówi ona, że nic nie jest w życiu takie gładkie, wypieszczone i oczywiste, jak się zdaje. Że aby być prawdziwym, trzeba być brutalnie relatywnym.
Potwór mówiący niesamowitym głosem Liama Neesona (nikt jeszcze chyba tak nie zagrał głosem) nie jest demonem, który tkwi w głowie chłopca. Nie jest mroczną częścią jego duszy. Jest jego strachem. I zarazem prawdą trudną do przyjęcia, wypowiedzenia i wreszcie zaakceptowania.
Niesamowite kino.
ocena: 5+
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Apollo, Rialto, Oskard (Konin)
materiały prasowe
13 z 13
"Królestwo" czyli najwspanialszy brak scenariusza *****
reżyseria: Jacques Perrin
scenariusz: Jacques Perrin, Jacques Cluzaud, Stéphane Durand
Dumę poczułem już na napisach początkowych. "Film zrealizowany dzięki pomocy województwa podlaskiego" - głosił napis zamieszczony w tej francuskiej produkcji. Białowieża, rzecz jasna! Nie może być inaczej. Francuzi nakręcili film o historii prastarych lasów w Europie. Żeby je dzisiaj znaleźć, musieli więc udać się do Polski, do Białowieży.
Co nasunęło mi na myśl pytanie: ilu z nas zapytanych przez cudzoziemca, co naprawdę ciekawego i oryginalnego można zobaczyć w Polsce, odpowiedziałoby, że stare lasy i wspaniałą faunę?
A przecież spośród wszystkich krajów Europy to naprawdę nas wyróżnia. Owszem, taka na przykład Hiszpania ma więcej gatunków ptaków (563 przy naszych 450), ale już w ssakach mamy remis 115:115 - i to mimo tego, że Hiszpanię zasięgiem obejmuje wiele zwierząt rodem z Afryki, chociażby żeneta północna, której sympatyczny pyszczek i szare futro w czarne plamy zobaczymy w filmie "Królestwo".
"Królestwo" zatem jest filmem, który mówi "przyjrzyjcie się". Oto czysta doskonałość, oto niezależna od was, ludzi perfekcja. Czym chcecie ją zastąpić?
Jego "Królestwo" nie jest grożeniem palcem. Raczej powiedziałbym, że tęsknotą. Jeżeli u któregokolwiek z widzów nie uruchomi pokładów wewnętrznej tęsknoty za naturalnym porządkiem rzeczy, to znaczy że ten ktoś rzeczywiście jest już stracony.
Musieli Francuzi dysponować fenomenalnymi zdjęciami. I dysponują. To, co nam pokazali w "Królestwie" zatrzymuje w powietrzu palce z popcornem. Jednocześnie sprawia, że Jacques Perrin nie musiał się martwić o scenariusz, o bohaterów, o grę aktorską. Nie musiał niczego tworzyć, skoro wszystko stworzone już zostało. Było na wyciągnięcie ręki, wystarczyło się tylko przyjrzeć.
Wszystkie komentarze