Telewizyjne propozycje filmowe weekendu układam dla Państwa chronologicznie, ale na pierwszą perełkę długo nie będziecie musieli Państwo czekać. Kolejne - nieco później. Zapraszam na przegląd filmów, które można obejrzeć od piątku na małym ekranie.
REKLAMA
materiały promocyjne
1 z 15
"Zaklęte rewiry" czyli dawna historia ze zmywaka (1975)
reżyseria: Janusz Majewski
scenariusz: Pavel Hajny
w rolach głównych: Marek Kondrat, Roman Wilhelmi, Roman Skamene, Czesław Wołłejko
Teoretycznie to banalna historia o kelnerze w ekskluzywnej restauracji (zdjęcia kręcono w praskim Miejskim Domu Reprezentacyjnym w Czechosłowacji). W praktyce to jeden z najwybitniejszych filmów w dziejach polskiej kinematografii i dorobku Janusza Majewskiego. Głównie ze względu ne fenomenalne wręcz kreacje aktorskie, z młodziutkim Markiem Kondratem i atakującym z drugiej linii Romanem Wilhelmim na czele. Przyćmiewają one te wszystkie knowania, małe wojenki, intrygi i cwaniactwa, którymi pokryty jest ten film jak ciasto bitą śmietaną. "Zaklęte rewiry" to film wspaniale zniuansowany. I wciąż współczesny, choć to historia ze zmywaka sprzed 40 już lat. Pewne wartości i pewne problemy pozostały jednak niezmienne.
emisja: piątek godz. 15.55 (Kino Polska)
materiały prasowe
2 z 15
"Gdzie jest Nemo?" czyli podwodny wyścig zbrojeń (2003)
Odkąd w 1995 roku wytwórnia Pixar wypuściła na ekrany animowany hit "Toy Story", którego akcja rozgrywa się wśród zabawek, jak pamiętamy, rozpoczęła się nowa epoka w dziejach filmu animowanego. Epoka filmów rysunkowych dla dorosłych, opartych na tekstach, aluzjach, antropomorfizacjach i innych zabiegach komediowych, które sprawiały, że odtąd kto szedł na film animowany, szedł z takim zamiarem, by się pośmiać.
Zyski były ogromne. I te zyski spowodowały wyścig zbrojeń na niezwykłą skalę. Ścigały się wytwórnie Pixar i DreamWorks. Ścigały się tak bardzo, że niemal kopiowały swoje pomysły. Pixar zrobił "Dawno temu w trawie", a DreamWorks - "Mrówkę Z". "Iniemamocni" w Pixarze, "Megamocny" - w DreamWorks. DreamWorks stworzył "Madagaskar", to w wytwórni Disneya (późniejszy Pixar) powstała "Dżungla".
Można było zakładać, że ten wyścig spowoduje spadek jakości, ale nic podobnego się nie stało. "Gdzie jest Nemo?" to film, którym Pixar zdobył przewagę, którą DreamWorks nadrobił dopiero pingwinami, królem Julianem i "Madagaskarem". Jego odpowiedź na te kreskówką, czyli "Rybki z ferajny" nie dorastała bowiem do pięt perfekcyjnej produkcji, jaką jest podróż dwóch rybek przez ocean w poszukiwaniu małego błazenka. Ze szczególnym uwzględnieniem spotkania AA rekinów.
emisja: piątek godz. 20.05 (Polsat)
poznan.sport.pl
3 z 15
''Znaki'' czyli Night Shyamalan czai się w kukurydzy (2002)
reżyseria: M. Night Shyamalan
scenariusz: M. Night Shyamalan
w rolach głównych: Mel Gibson, Joaquin Phoenix, Abigail Breslin
Uwielbiam M. Nighta Shyamalana. Uwielbiam go za to, że jest mistrzem suspensu. Nie... źle napisałem... Nie o suspens tu chodzi. Uwielbiam go za to, jak definiuje i pokazuje w swoich filmach zło. Niezwykle okrutne, wręcz bezwzględne, a jednak w tym okrucieństwie i bezwzględności subtelne. Szalenie mi to imponuje, bo takiego zła jak u M. Nighta Shyamalana nie znalazłem nigdzie indziej.
Uwielbiam go także za to, że potrafi wydobyć grozę w takich miejsc, w których nigdy nie spodziewalibyśmy się jej znaleźć. Nie z ciemnego zakamarka pokoju, z piwnicy czy strychu, nie ze starej szafy albo spod łóżka - bo to oczywiste i zgrane. Shyamalan znajduje grozę w codzienności. W sytuacjach i przedmiotach, w ludziach czy nawet zwierzętach i roślinach widywanych przez nas każdego dnia. Bezpiecznych, niegroźnych, oswojonych tak bardzo, że groza nie miałyby co w nich szukać.
"Znaki" są chwilami bardziej filmem Mela Gibsona niż Nighta Shyamalana - nie wiem, czy się Państwo zgodzicie - jednakże w tych miejscach, gdzie geniusz Indii dochodzi do głosu, wyzwala grozę istną. A wykorzystuje do niej najbardziej klasyczną codzienność amerykańskich thrillerów - pola kukurydzy. Plus zaułki ulic, bo ozdobą "Znaków" jest scena z nagraniem wideo zrobionym gdzieś w Brazylii. Zwróćcie Państwo na nią uwagę, bo to jest właśnie cały Night Shyamalan! Jakże ja go lubię...
scenariusz: Adam McKay, Paul Rudd, Edgar Wright, Joe Cornish
w rolach głównych: Paul Rudd, Michael Douglas, Evangeline Lilly, Corey Stoll, Michael Pena
Filmów, w których bohater zmniejsza rozmiary, by wejść do świata dotąd nam niedostępnego, było sporo. Od komedii familijnej ("Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki") przez przygodówkę ("Interkosmos", który bardzo lubię, bo kto nie chciałby zajrzeć do Meg Ryan) aż po nas "Kingsajz", którego powstania w Polsce do tej pory nie umiem sobie wytłumaczyć. Ja jestem szczególnym fanem "Podróży Guliwera", które stanowią dla mnie opowieść wszech czasów, głównie ze względu na ich uniwersalność. A wynika ona właśnie ze zmiany perspektywy związanej ze zmianą punktu widzenia. Rozmiar jest tylko jednym ze sposobów na taką zmianę.
Sporo tego było, a jednak cały czas jednak mam niedosyt. Uważam, że ten wielce oryginalny kontekst filmowy używany jest zdecydowanie za rzadko. Nie, nie będę już się upierał na sfabularyzowanie "Mikro Safari" czy zrobienie czegoś w tym stylu. Chętnie obejrzę każdy film, który zmienia perspektywę postrzegania poprzez zabawę rozmiarem.
"Ant-man" do takich należy. Już sam sposób ujęcia superbohaterstwa jest tutaj godne uwagi. To istotne nowum, zupełna alternatywa dla Supermanów, Spidermanów, Batmanów, Kapitanów Ameryk i innych pomysłów, które na pozór wysyciły już do cna tę tematykę. Okazuje się, że nie. Jest jeszcze "Ant-man".
"Midnight Express" czyli wszyscy jesteście świniami (1978)
reżyseria: Alan Parker
scenariusz: Oliver Stone
w rolach głównych: Brad Davis, Paolo Bonacelli, Randy Quaid
Arcydzieło duetu Alan Parker - Oliver Stone oparte jest na prawdziwej historii amerykańskiego studenta Billa Hayesa, aresztowanego w Turcji w latach 70. i skazanego za przemyt haszyszu. Jest przy tym tak mocne, że Turcy obrazili się za ten film. Sam Billy Hayes w 2007 roku przepraszał naród turecki na konferencji prasowej. W istocie, Parker i Stone znacznie zmienili prawdziwe wydarzenia, co sprawiło, że na Turcję wylały się kubły pomyj.
"Midnight Express" jednak to nie historia relacji amerykańsko-tureckich, ale rzecz o piekle i możliwości wydostania się z jego kręgów. Piekle spopielającym powoli, acz metodycznie za nawet błahy grzech. Bezlitosnym, ślepym i nieprzekonywalnym. W więziennym slangu "midnight express" oznacza ucieczkę - w tym wypadku również od obłędu. Alan Parker i Oliver Stone nie zrobili filmu wymierzonego w Turcję, ale dzieło przejmujące, bezwzględne, po którym trudno nie czuć, jak przechodzą ciarki.
emisja: piątek godz. 20.20 (TVP Kultura)
materiały prasowe
6 z 15
"Goście, goście" czyli przenosiny w czasie zawsze są zabawne (1993)
reżyseria: Jean-Marie Poire
scenariusz: Christian Clavier, Jea-Marie Poire
w rolach głównych: Jean Reno, Christian Clavier, Valerie Lemercier
Istota komediowego sukcesu tego hitu oparta jest na dwóch fundamentach: kontrastowemu zestawieniu współczesności ze średniowieczem (rok 1123, czasy panowania we Francji króla Ludwika VI Grubego) oraz niebywałemu talentowi do wygłupów, jaki pokazali Jean Reno oraz współscenarzysta tego filmu, Christian Clavier. Sporo tu żartów związanych bezpośrednio z metabolizmem, ale tego typu komedia zasadzająca się na specyficznym qui pro quo nie ruszy tylko zatwardziałego smutasa.
We Francji "Goście, goście" były jednym z największych hitów kinowych wszech czasów i doczekali się dwóch kontynuacji. Dopiero one dobiły pomysł, którego korzenie tkwią pewnie jeszcze w "Hibernatusie" z Louisem de Funnesem. Przenosiny w czasie zawsze są zabawne.
emisja: sobota godz. 16.45 (TV4)
materiały prasowe
7 z 15
"Hellboy" czyli taki diabeł bez rogów (2004)
reżyseria: Guillermo del Toro
scenariusz: Guillermo del Toro
w rolach głównych: Ron Perlman, Selma Blair, Doug Jones, Ruper Evans
Zanim powstał "Labirynt fauna", zanim Gullermo del Toro wziął się za "Hobbita" czy "Pacific Rim", przeniósł na ekran historię Hellboya - diabła o spiłowanych rogach, który powstał na skutek hitlerowskich eksperymentów z udziałem Rasputina...
Tak, tak, wiem jak to brzmi. Proszę jednak się nie przejmować. "Hellboy" to film bardzo zdystansowany i bynajmniej nie zdominowany przez piramidalne bzdury. Główna w tym zasługa Rona Perlmana, który w roli czerwonego diabła-superbohatera wykazuje daleko idący i zgorzkniały tumiwisizm, co stawia go w gronie nowoczesnych herosów komiksowych. Takich, którzy odpowiadają żywotnym interesom rzeczywistości.
emisja: sobota godz. 17.45 (TV Puls)
materiały prasowe
8 z 15
''Pentameron'' czyli jakie byłyby baśnie bez braci Grimm (2015)
w rolach głównych: Salma Hayek, Vincent Cassel, Toby Jones, John C. Reilly, Bebe Cave
W szkole uczyli nas o baroku, że pyzate aniołki, że mroczno, że monumentalnie, że bogactwo i ornamenty. No i peruki, pyszne stroje, muzyka na klawesyn, wiadomo... Barok widzimy przez pryzmat czasów, które nastąpiły po nim. I które przykryły barokowe pyzate aniołki wizją tych bardziej odchudzonych. Usunęły ornamenty i zdjęły peruki. Dodały do wszystkiego morał, sentencję, pewne ramy.
Ramy, w jakich Giambattista Basile tworzył swe dzieła, były zupełnie inne niż to, co dzisiaj za ramy uważamy. U niego stanowiły one raczej rodzaj bramy, otwierającej kolejne drzwi do kolejnych komnat, niczym do kolejnych poziomów wtajemniczenia wielkiej gry, jaką stanowił jego napisany w latach 1634-1636 zbiór zatytułowany "Lo cunto de li cunti overo lo trattenemiento de peccerille" (tak, racja, to nie jest taki włoski, jakiego dzisiaj używamy). Bardziej znany jako "Pentameron". Pięcioczęściowy zbiór baśni podzielonych na pięć kolejnych dni. A każdy dzień to - wiadomo - kolejny rozdział z życia.
Ta ekranizacja "Pentameronu" to klasyczna baśń, można powiedzieć. Przynajmniej taka, jaką opowiadały niegdyś babki, matki czy mamki. Z "dawno, dawno temu" na początku, ale za to zmierzająca ku horyzontowi, za którym nie widać finału. Wszak celem baśni nie było jej kończenie, ale snucie, snucie i snucie, dopóki powieki nie staną się ciężkie, a rzeczywistość nie zmiesza się ze snem.
Tak to ongiś bywało, gdy nad kolebką powstawał świat, jaki wyobrazić były sobie w stanie jeno umysły ludzkie nieskażone niczym, poza własną wyobraźnią.
Po czym przyszli bracia Grimm, krążący od jednej saskiej wioski do drugiej i spisujący co im ludzie naopowiadali. Dodali do tego własna wyobraźnię, własne okrucieństwo (kiedy babcia czytała mi ich baśnie, byłem przerażony) i - co najważniejsze - morał.
Barokowy "Pentameron" to baśń przedgrimmowa. Taka snująca się bez wyraźnego celu, niczym strumyk, który nie wiadomo na jaką mieliznę i przeszkodę trafi, wreszcie bez morału, a jedynie ze zwykłą dydaktyką i przyganą stawianą ludzkim wadom. Co dalej z tą nauką, czytelniku/widzu, poczynisz - twoja to jedynie rzecz. "Pentameron" to rodzaj labiryntu, z którego nie ma wyjścia, bo każda kolejna komnata to rodzaj nowego zdania i łamigłówki do rozwiązania. A odpowiedzią na nie jest wejrzenie do własnego serca i tego, co ono kryje. Lęków, nade wszystko żądz.
Ostrzegam jednak, że ten film prowadzi prowadzi drogą bez strzałek i drogowskazów, bez wysypanych na ścieżce okruchów, żeby nie pobłądzić. W "Pentameronie" pobłądzić całkiem łatwo. I ja pobłądziłem. Przepraszam.
"Kłamca, kłamca" czyli spuścić ze smyczy Jima Carreya (1997)
reżyseria: Tom Shadyac
scenariusz: Paul Guay, Stephen Mazur
w rolach głównych: Jim Carrey, Maura Tierney, Justin Cooper
Chłopiec zawiedziony przez swego wiecznie zapracowanego ojca adwokata wypowiada w czasie urodzin (pod nieobecność taty, rzecz jasna, bo ten znów nawalił) życzenie: "Chcę, by tata nie kłamał".
Dla adwokata - tragedia. Dla Jima Carreya - manna z nieba. Ten film jest właściwie jego indywidualnym popisem, przy którym cała reszta do dodatek. Obejrzyjcie Państwo chociażby ten blooper, który zamieszczam poniżej - to wystarczy za cały komentarz. Jima Carrey to demon ekranu, komiczne zwierzę, które spuszczone raz ze smyczy jest nie do zatrzymania. Komik w starym, niemal przedwojennym stylu. To, co odstawił w tym filmie, przebiło niemal wszystko, co widzieliśmy w jego wykonaniu dotąd.
emisja: niedziela godz. 18.20 (TV Puls)
materiały prasowe
10 z 15
"Siekierezada" czyli kawałek za wrzosowiskiem (1985)
reżyseria: Witold Leszczyński
scenariusz: Witold Leszczyński
w rolach głównych: Edward Żentara, Daniel Olbrychski, Ludwik Pak, Ludwik Benoit
Któregoś dnia wybraliśmy się z moim przyjacielem w Bieszczady. Po wędrówce zaszliśmy do schroniska pod Małą Rawką. Zmęczeni, zmoczeni, przy życiu trzymała nas wizja miejscowego naleśnika z jagodami i trzaskających drew w kominku. Wizja ziszczona. Siedzieliśmy tak przy ogniu, jedliśmy naleśnika, popijaliśmy grzanym piwem i schnęliśmy. Było cudownie.
Wtedy przyszły dwie dziewczyny z gitarą i zaintonowały Edwarda Stachurę. Całe to "ze mną można pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko". Wszystko zepsuły.
Mam alergię na Edwarda Stachurę, przyznaję. Na jego egzaltację i grafomanię. Tak jednak jak go nie znoszę, tak uważam że oparta na jego twórczości "Siekierezada" jest filmem absolutnie genialnym. Głównie z uwagi na Ludwika Paka i ekipę bieszczadzkich drwali, na klimat i na cały ten niezwykły traktat z rozmowami przy wyrębie lasu.
To jest niedoceniane arcydzieło polskiego kina. Coś zupełnie wyjątkowego. Oglądam i aż nie wiem, jaka godzina kończy się, a jaka zaczyna.
emisja: niedziela godz. 19.20 (TVP Kultura)
materiały prasowe
11 z 15
"Przebudzenia" czyli jak daleko można się posunąć (1990)
reżyseria: Penny Marshall
scenariusz: Steven Zaillian
w roli głównej: Robin Williams, Robert De Niro, Julie Kavner
Zmarły w 2015 roku dr Oliver Sacks w latach sześćdziesiątych przeprowadzał eksperymenty neurologiczne na ludziach w głębokiej katatonii po zapaleniu mózgu von Economo. Eksperymenty, które przynosiły zaskakujące rezultaty, ale miały też skutki uboczne. Na podstawie tej historii powstała książka, a następnie film.
Film szczególny nie tylko dlatego, że balansuje na granicy między tym, co medycynie wolno, a czego nie wolno jej w żadnym razie, między primum non nocere, a szukaniem nowych rozwiązań. Także dlatego, że to rzadka... jedyna właściwie okazja, by jednocześnie na ekranie zobaczyć tych dwóch aktorów - Robina Williamsa i Roberta De Niro. Jak wiadomo, nigdy już więcej takiej okazji nie będzie.
emisja: niedziela godz. 20 (Stopklatka)
materiały prasowe
12 z 15
"Kraina jutra" czyli Disney marzy ... sam o sobie (2015)
reżyseria: Brad Bird
scenariusz: Damon Lindelof, Brad Bird
w rolach głównych: George Clooney, Britt Robertson, Hugh Laurie, Raffey Cassidy
Motto:
"Ludzie rozsądni dostosowują się do świata, natomiast ludzie nierozsądni próbują dostosować świat do siebie. Dlatego wszelki postęp zależy od ludzi nierozsądnych"
"Kraina jutra" jest w istocie pochwałą tego wszystkiego, co w codziennym życiu żadną cnota nie jest - naiwności, marzycielstwa, wiary i odrzucenia cynizmu. Co więcej, współczesny świat ceni raczej ich przeciwieństwa jako bardziej praktyczne. Powiadają, że przesłanie "Krainy jutra" z pochwałą naiwności samo jest naiwne. To prawda. Naiwny, łatwowierny marzyciel, który nie lubi cynizmu... aha... akurat. Już go widzę na co dzień. Disney to jednak nie jest "na co dzień". Ja nie oczekuję od Disneya, że nagle wyjdzie (to znaczy nie on osobiście, oczywiście, to bajkowa przenośnia) i powie: "dobra, kochani, to wszystko co nakręciłem, było zwykłym pierniczeniem; teraz powiem wam, jakie naprawdę jest życie". Oczekuję, że nadal będzie sobą, gdyż stanowi zbyt istotną część kinematografii i zbyt ciekawą koncepcję robienia filmów, dlatego bardzo boję się filmów, które grożą tym, że przestanie.
Takich jak ten. Bo jest to film, w którym Disney zaczyna robić filmy o sobie samym. Praktykuje to coraz częściej. Cały szmat ostatnich produkcji tej wytwórni to rodzaj autoparodii i autodyskusji z sobą samym. Wytwórnia Walta Disneya nie zaczęła jeszcze w tym zjadać własnego ogona, ale jest tego bardzo bliska.
To wszystko, co mówi się i pisze o "Krainie jutra", że jest łopatologiczna, prosta, naiwna, a jej przesłanie można streścić w dwóch zdaniach, to prawda. Szczególnie kiepsko wypadają te strofy o apokalipsie, o której wszyscy wiedzą, a na którą nikt nie reaguje. Pasują tu trochę jak pięść do nosa, aczkolwiek muszę przyznać, że metafora z "Titanikiem" jest udana.
"Poinformowałbym załogę Titanica, że idą wprost na górę lodową i się o nią rozbiją, ale nie ma to sensu. I tak płynęliby dalej"
Jaka piękna katastrofa! Jaka wspaniała! Jaka nieuchronna. To już nie pierwszy film, który powiada: chcesz ostrzegać ludzi? Przed czym? W najlepszym wypadku wezmą cię za wariata.
"Eskadra Czerwone Ogony", czyli realna abolicja (2012)
reżyseria: Anthony Hemingway
scenariusz: Aaron McGruder, John Ridley
w rolach głównych: Terrence Howard, Cuba Gooding Jr, Tristan Wilds
Powiadają, że chociaż wojna secesyjna oficjalnie zniosła niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych, to pełna abolicja dokonała się dopiero 100 lat później i kto wie czy do tej pory wciąż się nie dokonuje. Jeszcze w latach 60. czarni mieszkańcy Południa musieli walczyć o swoje prawa do równouprawnienia gwarantowanego konstytucją.
Powiadają, że walka ta rozpoczęła się w czasie II wojny światowej. Wówczas, gdy czarne oddziały amerykańskiej armii odegrały istotne role w walce z Niemcami i Japończykami. Tym samym uderzyły w gong do bitwy o równouprawnienie.
332. Grupa Myśliwska była najbardziej spektakularnym oddziałem tego typu. Zwana Czerwonymi Ogonami od charakterystycznego malowania stateczników swych samolotów P-51 Mustang, nie tylko pokazała, że czarnoskórzy piloci potrafią także bić się za USA. Ta "czarna eskadra" okazała się w walce skuteczniejsza od jednostek skupiających białych pilotów.
Czarnoskórzy piloci 332. Grupy początkowo byli wyszydzani niewybrednymi, rasistowskimi żartami o tym, co powinni robić zamiast łapać za stery wspaniałych samolotów Mustang. Nie tylko poradzili sobie z pogardą, zapracowali na szacunek i przyczynili do końca segregacji rasowej w USA - w armii pod wpływem sukcesów Czerwonych Ogonów zlikwidowano ją w 1948 roku. Jak do tego doszło? Proszę się przekonać.
emisja: niedziela godz. 20.05 (TVP2)
materiały prasowe
14 z 15
"Moje córki krowy" czyli póki masz się z kim kłócić (2015)
reżyseria: Kinga Dębska
scenariusz: Kinga Dębska
w rolach głównych: Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel, Małgorzata Niemirska, Marcin Dorociński, Łukasz Simlat, Maria Dębska
W samym środku filmowej dyskusji o tym, jak należy robić filmy o umieraniu i kresie tego, co kresu zdawało się nie mieć, do rozmowy zgłasza się Kinga Dębska i robi film zupełnie w tej sprawie nowy. I zaskakujący, choć najbardziej zaskakujące jest w nim to, że zaskakuje.
Zastanawiałem się, jakie określenie pasowałoby najlepiej do tego filmu. Pewnie użyłbym słowa "przeciętny", gdyby nie fakt, że ma ono określenie pejoratywne. Przeciętny, czyli nijaki, bezbarwny, średni taki.
"Moje córki krowy" tymczasem to film przeciętny, bo pokazuje sprawy nam przeciętne. Pospolite, codzienne i przez to niezwykle bieżące. Jego przeciętność oznacza, że dotyka kwestii uniwersalnych dla każdego. Prawd wszechstronnych.
Odejście bliskich, najczęściej rodziców. Któż z nas, przeciętnych, tego nie przeżył. Albo przeżyje. Doświadczy końca pewnego świata, który przez tyle lat zdawał się nie mieć końca. Takiego świata, którego ramy wyznaczali rodzice. Przeżyje zawalenie się go i redefinicję związanych z nim wartości. To jest właśnie największa uniwersalność tego typu filmu - dotyczy każdego.
"Locke" czyli między fotelem a deską rozdzielczą (2013)
reżyseria: Steven Knight
scenariusz: Steven Knight
w roli głównej: Tom Hardy
Film całkiem prywatny. I prywatny dramat. Dzieło "Locke" Stevena Knighta to eksperyment, jaki w kinie już nie raz stosowano, ale od dawna nikt się na niego nie decydował. Ciekawe, dlaczego?
Ach, już wiem! Bo to eksperyment, który niesie za sobą spore ryzyko. Popatrzmy bowiem: oto człowiek imieniem Ivan Locke, kierownik dużej budowy, prowadzi samochód autostradą z Birmingham do Londynu i podczas tej jazdy na swym zestawie głośnomówiącym odbiera telefony. Odbiera je przez cały czas. Z tych rozmów wyłaniają się problemy, z którymi musi się zmierzyć i które musi rozwiązać już teraz, natychmiast, w trakcie tej jazdy.
Historia prosta jak drut, niemal ascetyczna, zaczyna niezwykle wciągać. A gdy nasz bohater Ivan Locke odbiera liczne telefony, jeden po drugim, od kolejnych osób, każdy ze związanych z nimi wątków nabiera tempa, ognia i komplikacji. Wszystko to razem powoduje, że nawet nie przypuszczalibyśmy, jadąc na przykład właśnie wtedy autostradą z Birmingham do Londynu i mijając auto Ivana Locke, że w środku odbywa się dramat.
Tom Hardy ten pojedynek wygrał i zadanie wypełnił znakomicie. Jego warsztatowa asceza, jego zasklepiony delikatną skorupą, a gotujący się od środka spokój sprawiają, że wrażenia z obejrzenia tego filmu są nie mniejsze niż w wypadku Teatru Kobra.
Niezwykłe bowiem, jak wiele może wydarzyć się między Birmingham a Londynem, między fotelem a deską rozdzielczą, między zatankowaniem do pełna a spaleniem całego baku.
Wszystkie komentarze