Premiera ostatniego filmu Andrzeja Wajdy to nie jedyny interesujący punkt tego weekendu w kinach. Oto zestaw propozycji ustawionych od - w mojej ocenie - najsłabszych po najlepsze
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 11
"Assassin's Creed" czyli daremne oczekiwanie na rozgrywkę ***
reżyseria: Justin Kurzel
scenariusz: Michael Lesslie, Bill Collage, Adam Cooper
w rolach głównych: Michael Fassbender, Marion Cotillard, Jeremy Irons, Brendan Gleeson, Charlotte Rampling
Pół biedy, kiedy się jest graczem ''Assassin's Creed'' - wówczas można się rozkoszować detalami filmu Justina Kurzela, niuansami odwzorowania widowiska komputerowego na dużym ekranie. Wówczas niczego nie trzeba dogłębnie tłumaczyć, żadna z zawartych w tej grze bzdur nie wymaga jakichś glos czy omówień. Gorzej, gdy mamy do czynienia jedynie z widzem filmowy, takim jak ja. Wtedy nie mogę przyjąć tego filmu do wiadomości.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie jest to kwestia gradacji, w ramach której grę komputerową uważalibyśmy za upośledzoną względem filmu. Zależy bowiem pod jakim względem. Gry komputerowe - zwłaszcza te oparte na zasadzie piaskownicy (w świecie gier nie jest to określenie pejoratywne, ale pojęcie definicyjne) - mają niezwykłą głębię imaginacyjną, niemal niedostępną filmowi. Fabularnie jednak nikt nie stawia im takich wymagań, jak filmowi. ''Assassin's Creed'' to najlepszy tego przykład.
Tutaj rajskie jabłko nie jest symbolem zwrotu ku własnemu ego, ale fizycznie istnieje. Co więcej, zawiera w sobie pestki wolnej woli, a zatem jego zniszczenie oznaczać będzie kres voluntas libera.
No przyznacie Państwo, że trudno o większe bzdety.
''Assassin's Creed'' są podobnymi idiotyzmami usiane gęsto, jednakże specyfika gry komputerowej polega na tym, że przestaje to mieć jakiekolwiek znaczenie. Gra jest bowiem konwencją, w której fabuła ma rolę służebną. Prowadzić ma jedynie do sensownego (sic!) zawiązania rozgrywki, a zatem do pewnej inwokacji pod skakanie po dachach, bieganie po murach i podrzynanie gardeł.
Proszę zwrócić uwagę na obsadę tego filmu - same znane nazwiska. Magnetyczne dla wielu widzów. Gwarancja sukcesu? W każdym razie - element recepty, która powinna go zapewnić.
''Po prostu przyjaźń'' jest filmem, który oparł się na kilku znanych przepisach na gwarantowany sukces. Obsada to tylko jeden z nich. Zgromadzenie rozpoznawalnych i lubianych twarzy (''ach, jaka ładna ta Agnieszka Więdłocha'', ''och, jakiż przystojny ten Maciej Zakościelny'') to prosty chwyt, który działa. Film może być kiepski, gdy obsada ładna - pewnie się wybroni.
W wypadku ''Po prostu przyjaźń'' nagromadzenie znanych i lubianych na centymetr kwadratowy ekranu jest tak duże, że zabrakło dla nich dostatecznego miejsca w scenariuszu. Scenarzystka tego filmu - Karolina Szablewska - ma na koncie chociażby mozaikowe ''Listy do M.'' z 2011 roku, a zatem film złożony w wielu wątków i pojedynczych historii. Wtedy udało się je poskładać. Nie robiły wrażenia zupełnie odosobnionych historyjek, które nie wiadomo dlaczego znalazły się we wspólnym filmie. W ''Po prostu przyjaźń'' takie wrażenie już jest. Przykłady? Wątek związany z Magdaleną Różczką czy też wątek poświęcony relacji Krzysztofa Stelmaszyka z Przemysławem Bluszczem i małym chłopcem nie wiążą się z pozostałymi w żadnym stopniu. Co tu zatem robią? Diabli wiedzą. Poruszają kwestię przyjaźni, więc ktoś założył, że już się nadają do wrzucenia do wspólnego wora.
"Ukryte piękno" czyli kto sieje wiatr, zbiera burzę ***
reżyseria: David Frankel
scenariusz: Allan Loeb
w rolach głównych: Will Smith, Kate Winslet, Edward Norton, Michael Pena, Keira Knightley, Helen Mirren, Jacob Latimore, Naomie Harris
Nie wiedziałem, w którym momencie się zatrzymać przy wpisywaniu powyższej obsady tego filmu. Zwróćcie Państwo uwagę - co za skład! Co za nazwiska! Powiem więcej: co za fenomenalny pomysł na film!
W pewnym momencie, gdzieś w okolicach zmian, jakie zachodzą w kolegach z pracy Willa Smitha nabrałem nadziei, że być może to jeden z najświeższych, najciekawszych i najbardziej intrygujących filmów ostatnich miesięcy. Aż zacząłem się wiercić w fotelu - rany, jakie to ciekawe, jakie nietypowe, jak się znakomicie zapowiada...
Wtedy się zaczęło. Na ekran zaczęły wjeżdżać niewyobrażalne banały, rozpoczęło się panowanie psychologicznej terapii z przeżartej molami kanapy. Naomi Harris ("Piraci z Karaibów") wyskoczyła z tym swoim uśmiechem i tekstami o ''ukrytym pięknie'', po których naprawdę pozostaje tylko zapakować ją do taksówki i powiedzieć kierowcy: ''wieź ją pan, byle dalej stąd''.
W ''Ukrytym pięknie'' (tak, tak, to prawda - ten nonsens został wyciągnięty aż do tytułu) zdruzgotany śmiercią sześcioletniej córeczki ojciec (Will Smith) przestaje rozmawiać z ludźmi. Niemal znika z rzeczywistego świata, tworząc własną jego alternatywę. I w jej ramach pisuje listy z wyrzutami, z żalem, z pogróżkami nawet. Nie, nie do ludzi, ale do bytów. Do śmierci, miłości i czasu, o których swego czasu mawiał, że warunkują każdą ludzką decyzję. Bo wszystko robimy w poszukiwaniu miłości, lęku przed śmiercią i by mieć więcej czasu.
No i adresaci listów - jak przystało na kulturalne byty - w końcu mu odpowiadają.
"Pasażerowie" czyli nieuchronny kurs kolizyjny ***
reżyseria: Morten Tyldum
scenariusz: Jon Spaihts
w rolach głównych: Chris Pratt, Jennifer Lawrence, Michael Sheen, Laurence Fishburne
Przejechała się na tym ''Zjawa''. Robił, co mógł ''Marsjanin'' i by się jakoś wybronić, zaprzągł do pomocy broń straszliwą - humor. On także miał problemy. Podobnie, jak ja, gdy czytałem ''Robinsona Crusoe''. Setki stron przebywania samego z sobą.
Filmy, w których bohater przez większość czasu musi przebywać na ekranie sam ze sobą, często na tym legną. Niewielu udało się przejść przez taką samotność suchą stopą. Kino nie jest bowiem stworzone po to, by prosić widza o cierpliwość. Kino zawsze było skrótem, a samotność nie przewiduje skrótów.
''Pasażerowie'' są bowiem filmem w zasadzie bardzo interesującym, ale kapitulującym na tej przeszkodzie, której przebrnąć nie jest w stanie wiele filmowych robinsonad. Kapituluje on na spotkaniu widza z nudą, powtarzalnością i na stawianym przed nim wymaganiem nie do spełnienia - wymaganiem cierpliwości.
Polegli na chwili, gdy dobrze zapowiadająca się historia natrafia na pierwszą mieliznę - co dalej począć z naszymi bohaterami, gdy opadną już fale po wszelkich uniesieniach i burzach? Co z nimi dalej?
W sukurs przyjść muszą ekstraordynaryjne wydarzenia, bez których spokojnie podróżujący ku nowym światom statek kosmiczny "Avalon" (nawiasem mówiąc, o niezwykłym designie) byłby tylko rutynowym zbiorem tych samych codziennie zdarzeń, dla których właśnie po to wymyślono hibernację, by nie trzeba ich było w całości przeżywać i oglądać.
"Przełęcz ocalonych" czyli święta wojna bez wystrzału ***
reżyseria: Mel Gibson
scenariusz: Robert Schenkkan, Andrew Knight
w rolach głównych: Andrew Garfield, Sam Worthington, Hugo Weaving, Teresa Palmer
Niesamowite w Melu Gibsonie jest to, że nie tylko ewangelizuje swymi filmami, ale na dodatek potrafi ową ewangelizację postawić na masochistycznym tle, by w jak najbardziej krwawej męce widzieć przyczynek do odkupienia. W "Przełęczy ocalonych" jednak był zaskakująco blisko od stworzenia całkiem udanego filmu wojennego. Ostatecznie jednak jego maniera wzięła górę, więc zaczął wszystko psuć.
Gibsonowska wojna jest koszmarem, który mija i to niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znajdźcie mi przykład, znajdźcie mi człowieka gotowego urzec tłumy, a makabra zniknie - zdaje się mówić. Mel Gibson uświęca ją bohaterstwem, wyciera jej krwawe oblicze bandażem w ręce śmiałka. Nadaje jej ludzkie oblicze. Tworzy wojnę, w której wystarczy być człowiekiem, aby jako człowiek przetrwać.
"Powidoki" czyli jednak pozostanie po mnie ta siła fatalna ****
reżyseria: Andrzej Wajda
scenariusz: Andrzej Mularczyk
w rolach głównych:Bogusław Linda, Bronisława Zamachowska, Zofia Wichłacz, Krzysztof Pieczyński, Andrzej Konopka
Andrzej Wajda to jeden z tych nielicznych reżyserów, którzy potrafią żyć obrazem ekranowym, wysycić go do cna. Jeden z tych, którzy kręcą filmy tak, jak pisze się teksty w gazetach czy książki - z wyraźnie rozpoznawalnym stylem, stanowiącym jego linie papilarne. Uwielbiam ludzi, którzy mają wyraźny styl artystyczny, dzięki któremu mogę ich rozpoznać. Nie za to jednak cenię Andrzeja Wajdę najbardziej.
Cenię go za to, co streścił w jednym zdaniu podczas telewizyjnego wywiadu. Powiedział wówczas, że po nakręceniu jednego z filmów zaczął się zastanawiać, o czym teraz ważnym powiedzieć Polakom w kolejnym.
Otóż to, proszę Państwa. Nie wszystkie filmy Andrzeja Wajdy są dobre. Nie robił gniotów, ale nie wszystkie okazywały się dziełami wybitnymi pod względem filmowym. Wszystkie jednak były ważne. I to jest największa wartość twórczości Andrzeja Wajdy, to jest najbardziej kluczowy wyznacznik jego filmografii.
Z ''Powidokami'' jest właśnie tak. To nie jest film wybitny, powiedziałbym, że co najwyżej przyzwoity. Jest jednak ważny, powiedziałbym, że bardzo ważny.
Na podstawie dość cienkiego scenariusza i dość przeciętnej gry Bogusława Lindy powstał ważny film na jeden z najistotniejszych dla Andrzeja Wajdy tematów. Film, którym filmowy wieszcz zostawił nas z myślą, iż w sprawach sztuki filmowej nie ma kompromisu, nie ma drogi na skróty, nie ma żadnej innej, bocznej i łatwiejszej drogi.
Jeżeli niezłomność oznaczać ma także ułomność, to niech tak będzie - powiada zdaje się Andrzej Wajda, zostawiając nas z myślą, że próby dostosowania się do bieżącej rzeczywistości i koniunktury nie mogą dotyczyć tego, czego dostosowywać nie wolno. Mnie Andrzej Wajda zostawił ze stwierdzeniem, iż na pytanie o to, po której właściwie jesteś stronie, artysta zawsze musi powiedzieć: po swojej.
"Łotr 1" czyli to jest epizod III i pół. Nawet trzy czwarte ****
reżyseria: Gareth Edwards
scenariusz: Chris Weitz, Tony Gilroy
w rolach głównych: Felicity Jones, Diegu Luna, Alan Tudyk, Ben Mendelsohn, Mads Mikkelsen, Riz Ahmed
Walt Disney nie po to kupił prawa do "Gwiezdnych wojen", by nie robić z nich użytku. Teraz zapewne będzie kręcił kolejne odcinki może i co roku. W planach są te o młodym Hanie Solo i Lando Carlissianie. Każdy z nich nazwany zostanie spin-offem.
Spin-offem? - pomyślałem. Wolnego!
Przez spin-off rozumiem rozwinięcie wątku czy postaci luźno związanego z głównym nurtem czy tematem wyjściowego dzieła. Spin-off to taka boczna ścieżka, odchodząca od głównej w nieznanym kierunku. Taka, która może uzupełniać temat główny, ale najczęściej toruje zupełnie nowy szlak.
"Łotr 1" jednak to film, który nie jest żadną boczną ścieżką. Nie mam wątpliwości, że pełnoprawny epizod "Gwiezdnych wojen", wpasowujący się między części III i IV, co jest o tyle ciekawe, że epizod IV nakręcono najwcześniej (już w 1977 roku) jako otwarcie pierwotnego, uwielbianego przez fanów cyklu. Epizod III powstał natomiast jako zwieńczenie drugiego rzutu z lat 1999-2005.
Na pytanie zatem, czy "Gwiezdne wojny" mają żyć dalej, mają stać się nieśmiertelnym neverending story, odpowiedź jest jedna: a jakie mamy wyjście? Kto ma nad nimi kontrolę? No przecież nie George Lucas i nie Walt Disney.
To jest film, który sprawia, że w kinie czuję się jak dziecko. Przestają mnie obchodzić rozważania nad sensem tego wszystkiego, logiką i marketingiem. Zaczynam się rozpływać w tym świecie, jakby "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce..." było zaklęciem rzeczywiście przenoszącym mnie w ten świat.
Kilkoro osób powiedziało mi, że brakuje w "Łotrze 1" tego, co kluczowe - Mocy. Owszem, brakuje. Właściwie źle napisałem - owszem, nie ma jej. Co nie znaczy, że brakuje. Obecność Mocy, czyli magii stanowiącej o baśniowości i zarazem strawności całej historii, jest podyktowana uwarunkowaniami fabularnymi. Jesteśmy między III a IV epizodem (choć gwoli ścisłości, należałoby powiedzieć, że między IV a III), zakon Jedi został zlikwidowany, jego członkowie wyrżnięci. Imperium i Darth Vader przejęło już władzę, a Moc pozostała gdzieś wśród niedobitków, wciąż za słaba, by wyżywić cały film. Jej rozwinięcie w "Łotrze 1" stałoby w jawnej sprzeczności z istotą rozwoju fabuły epizodów IV-VI. Cieszę się, że Gareth Edwards to zrozumiał i że tego nie zrobił.
Może zatem jego film dlatego jest spin-offem, że jest pozbawiony Mocy?
"Lion. Powrót do domu" czyli cała Akademia Filmowa płacze ****
reżyseria: Garth Davis
scenariusz: Luke Davies
w rolach głównych: Dev Patel, Nicole Kidman, Rooney Mara, Sunny Pawar, Abhishek Bharate
Z Indiami mam wielki problem, największy spośród wszystkich krajów, jakie kiedykolwiek widziałem. Mam problem z ich monstrualnie zatłoczonymi miastami, w których zgubić łatwo i drogę, i rozum, i poczucie bezpieczeństwa. Garth Davis na tym bazował. Otwierające "Liona" sceny, w których zagubiony pięciolatek błąka się po zakamarkach Kalkutty, szukając wyjścia z potrzasku, są w tym filmie najwspanialsze. To w ogóle jedne z najwspanialszych sekwencji, jakie kiedykolwiek nakręcono na ten temat. Bezradne dziecko, jednocześnie nie do końca świadome grozy sytuacji, w której się znalazło, przez co owa nieświadomość dodaje mu sił i w jakimś sensie go ratuje - to robi ogromne wrażenie. Miejski moloch i jego bezdyskusyjne reguły widziane oczami dziecka sprawiają, że stają się one jeszcze bardziej atawistyczne, jeszcze mocniej nawiązujące do praw przyrody. Taka Kalkutta z bezradnym i nieświadomym dzieckiem to w istocie - proszę mi wybaczyć to określenie - mutacja filmu przyrodniczego, z walką o przetrwanie na miejscu pierwszym. Powrót do pierwotności, pokazujący w gruncie rzeczy, jacy naprawdę jesteśmy.
To w tej sekwencji, która od razu łomocze widza po głowie, kluczową rolę odgrywa Sunny Pawar - wspaniały, ośmioletni aktor hinduski, który nawet sam nie wie jak jest znakomity. Jego podróż przez koszmar piekła, w jakim się znalazł, jego naiwna wiara przełożone fenomenalnym instynktem samozachowawczym to doprawdy maestria. Tak jak przerażały mnie slamsy Kalkutty czy Bombaju, tak na te sceny mógłbym patrzeć godzinami. Sunny Pawar w roli zagubionego w wielkich Indiach chłopca Saroo jest jak antylopa w lesie pełnym wilków i tygrysów. Właściwie nic specjalnego się w tym czasie nie dzieje, ot, dziecię włóczy się samotnie po mieście, szukając odpowiedzi na klujące się w jego główce najważniejsze pytania: gdzie jestem? gdzie jest mama? gdzie jest brat Guddu? Pytania, na które nie ma odpowiedzi, o czym nie wie. Podobnie jak nie wie, jak bardzo ma przechlapane, bo w jednej chwili stał się dzieckiem ulicy. Stał się bezpańską psiną, która przetrwać może tylko cudem. Nie dzieje się wiele, ale są to sceny hipnotyczne. O sile potężnego magnesu.
"Pitbull. Niebezpieczne kobiety" czyli czas porozmawiać po kobiecemu ****
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Patryk Vega
w rolach głównych: Joanna Kulig, Alicja Bachleda-Curuś, Magdalena Cielecka, Sebastian Fabijański, Piotr Stramowski, Maja Ostaszewska
Siłą dawnego "Pitbulla" nie była tylko jego wiarygodność i realizacyjna brawura, ale także obsada. Patryk Vega nie skonstruował go wedle starej, krajobrazowej zasady dzielącej świat według perspektywy na plan pierwszy, dalszy, pobocza i manowce. On zbudował pitbullowy świat w sposób niezwykle zrównoważony, tak że nie zdawał się przechylać za bardzo w stronę nikogo ani niczego. Jego oryginalne uniwersum składało się z postaci narysowanych i dodatkowo zagranych w sposób absolutnie genialny.
Wirtuozeria wirtuozerią - to kwestia aktorskiego kunsztu. I kwestia tęsknoty i szacunku dla oryginuum, które przeorało polskie kino. "Pitbull. Niebezpieczne kobiety" uznałbym jednak za najciekawszą wersję "Pitbulla" od tamtego czasu. Mocno popkulturową, nadal tabloidową (bo Patryk Vega wyraźnie poszedł w tę stronę), okrutnie śmieszną, a jednak bez porównania bardziej spójną i mniej żenującą niż "Nowe porządki".
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
Mary Cybulsky
10 z 11
"Paterson" czyli bardzo jej te śliwki smakują, bardzo *****
reżyseria: Jim Jarmusch
scenariusz: Jim Jarmusch
w rolach głównych: Adam Driver, Golshifteh Farahani, Barry Shabaka Henley
W miasteczku Paterson u Jima Jarmuscha każdy dzień zdaje się być taki sam, ale to nie znaczy, że nic się nie dzieje. To miasteczko, w którym powstają wiersze. Wiersze bez rymów, takie jak ten, który zacytowałem. Nie znam się aż tak dobrze na poezji, ale z tego co wiem, ten sposób tworzenia poezji nazywa się imagizmem, prawda? A zatem - jasność, klarowność, detale i metafora. Mówiąc inaczej, Williams Carlos Williams był mistrzem tworzenia wierszy na podstawie tego, co widzi wokół. Na podstawie detali codzienności.
Adam Driver w tym filmie codziennie przemierza tę samą trasę piechotą czy autobusem, codziennie powtarza iście rytualnie te same czynności, mógłby sprawiać wrażenie znudzonego niewolnika szarości życia. Ale tak nie jest. Kluczem jest właśnie notes.
W tym notesie spisuje wiersze, które stanowią rodzaj obserwacji rzeczywistości. Postrzegania jej w sposób, w jaki robią to poeci. Nie ma w tym postrzeganiu żadnej głębi w takim znaczeniu, w jakim rozumieli ją symboliści. Jest jedynie rzeczywistość, jej widzenie i niewyrażony nią zachwyt, sprowadzający się do uznania, jak bardzo jest ona znacząca.
Jednakże poeta z Paterson, New Jersey nie tylko opisuje świat. Jego wiersze są czymś więcej. Każda nowa, czyściutka kartka, do której przykłada długopis wzbogaca świat zdawałoby się nie do wzbogacenia. Świat, w którym nic się nie dzieje, a jednak dzieje się tak wiele. To jest pewien rodzaj nadzwyczajnie skromnej wrażliwości, która sprawia, że wierszy nie pisze dokładnie Adam Driver, ale piszą je okoliczności, w których się znajduje ? każde zdarzenie, widok, rozmowa pasażerów. Proza życia przechodzi w poezję, wszystko wokół staje się wierszem. Egzystencjonalnie to niezwykłe, muszę przyznać, bo jest to mocne zanurzenie się w rzeczywistości, która wykracza znacznie poza ramy zwykłego, codziennego przeżycia. Tak bardzo, że staje się strofą jako pointą. Bohater w ciele Adama Drivera to człowiek o zdolności do nadzwyczajnego skupienia, które cechuje tylko poetów.
w rolach głównych: Michalina Łabacz, Arkadiusz Jakubik, Wasyl Wasylik, Adrian Zaremba, Jacek Braciak, Gabriela Muskała, Izabela Kuna
Prawdą jest, że wiele osób zwyczajnie boi się pójść na ten film. Boi się tego, co zobaczą. Boją się słusznie, bo Wojciech Smarzowski nie ma zamiaru zamykać oczu na okrucieństwo. "Wołyń" zrealizowany z zamkniętymi oczami nie miałby sensu. Jednocześnie jednak kręcenie tego filmu tak długo i z przerwami pozwoliło na nabranie dystansu. Na przemyślenie ujęć, scen. Zwyczajnie dobrze mu zrobiło.
Wojciech Smarzowski świadomie się ograniczał w epatowaniu przemocą, co jednak w wypadku "Wołynia" oznacza tylko tyle, że mógłby nakręcić sceny jeszcze bardziej przerażające. Proszę mi jednak wierzyć, te które tu zobaczymy i tak pozostaną na długo w pamięci.
Stąpający ostrożnie Wojciech Smarzowski nie zrobił dzieła rozliczeniowego. Nie jest jego zadaniem wskazywać palcem winnych, szukać przyczyn ani tym bardziej nawoływać do zemsty. Przeciwnie właśnie. Zemsty po tym dziele domagać mógłby się tylko skończony psychopata, któremu nie wystarcza to co zobaczył i który niczego nie zrozumiał.
Nie jest "Wołyń" rozliczeniem zbrodni na kresach - choć zachowuje jej proporcje, w których metodyczne i zaplanowane mordy na Polakach nie mogą równać się z afektywną zemstą na Ukraińcach. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że Ukraińcy są w "Wołyniu" przedstawieni jako bez porównania gorsi oprawcy Polaków niż Niemcy czy Sowieci.
Nie jest także ten film ręką wyciągniętą ku wybaczeniu, bo w gruncie rzeczy dojrzalej jest zapytać, czy wybaczenie w ogóle leży w naturze ludzkich społeczności? Czy w ogóle jest możliwe, skoro wybaczyć znaczy nie szukać więcej pomsty, zacząć żyć dalej?
Wszystkie komentarze