"Sztuka kochania" to bezdyskusyjnie najciekawsza propozycja kinowa na ten weekend. Powiedzieć, że warto zobaczyć ten film to nic nie powiedzieć. Są też i inne propozycje. Oto one - ułożyłem je od (w mojej opinii) najsłabszych po najlepsze.
REKLAMA
Photo Credit: Kerry Brown
1 z 14
"Assassin's Creed" czyli daremne oczekiwanie na rozgrywkę ***
reżyseria: Justin Kurzel
scenariusz: Michael Lesslie, Bill Collage, Adam Cooper
w rolach głównych: Michael Fassbender, Marion Cotillard, Jeremy Irons, Brendan Gleeson, Charlotte Rampling
Pół biedy, kiedy się jest graczem ''Assassin's Creed'' - wówczas można się rozkoszować detalami filmu Justina Kurzela, niuansami odwzorowania widowiska komputerowego na dużym ekranie. Wówczas niczego nie trzeba dogłębnie tłumaczyć, żadna z zawartych w tej grze bzdur nie wymaga jakichś glos czy omówień. Gorzej, gdy mamy do czynienia jedynie z widzem filmowy, takim jak ja. Wtedy nie mogę przyjąć tego filmu do wiadomości.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie jest to kwestia gradacji, w ramach której grę komputerową uważalibyśmy za upośledzoną względem filmu. Zależy bowiem pod jakim względem. Gry komputerowe - zwłaszcza te oparte na zasadzie piaskownicy (w świecie gier nie jest to określenie pejoratywne, ale pojęcie definicyjne) - mają niezwykłą głębię imaginacyjną, niemal niedostępną filmowi. Fabularnie jednak nikt nie stawia im takich wymagań, jak filmowi. ''Assassin's Creed'' to najlepszy tego przykład.
Tutaj rajskie jabłko nie jest symbolem zwrotu ku własnemu ego, ale fizycznie istnieje. Co więcej, zawiera w sobie pestki wolnej woli, a zatem jego zniszczenie oznaczać będzie kres voluntas libera.
No przyznacie Państwo, że trudno o większe bzdety.
''Assassin's Creed'' są podobnymi idiotyzmami usiane gęsto, jednakże specyfika gry komputerowej polega na tym, że przestaje to mieć jakiekolwiek znaczenie. Gra jest bowiem konwencją, w której fabuła ma rolę służebną. Prowadzić ma jedynie do sensownego (sic!) zawiązania rozgrywki, a zatem do pewnej inwokacji pod skakanie po dachach, bieganie po murach i podrzynanie gardeł.
Proszę zwrócić uwagę na obsadę tego filmu - same znane nazwiska. Magnetyczne dla wielu widzów. Gwarancja sukcesu? W każdym razie - element recepty, która powinna go zapewnić.
''Po prostu przyjaźń'' jest filmem, który oparł się na kilku znanych przepisach na gwarantowany sukces. Obsada to tylko jeden z nich. Zgromadzenie rozpoznawalnych i lubianych twarzy (''ach, jaka ładna ta Agnieszka Więdłocha'', ''och, jakiż przystojny ten Maciej Zakościelny'') to prosty chwyt, który działa. Film może być kiepski, gdy obsada ładna - pewnie się wybroni.
W wypadku ''Po prostu przyjaźń'' nagromadzenie znanych i lubianych na centymetr kwadratowy ekranu jest tak duże, że zabrakło dla nich dostatecznego miejsca w scenariuszu. Scenarzystka tego filmu - Karolina Szablewska - ma na koncie chociażby mozaikowe ''Listy do M.'' z 2011 roku, a zatem film złożony w wielu wątków i pojedynczych historii. Wtedy udało się je poskładać. Nie robiły wrażenia zupełnie odosobnionych historyjek, które nie wiadomo dlaczego znalazły się we wspólnym filmie. W ''Po prostu przyjaźń'' takie wrażenie już jest. Przykłady? Wątek związany z Magdaleną Różczką czy też wątek poświęcony relacji Krzysztofa Stelmaszyka z Przemysławem Bluszczem i małym chłopcem nie wiążą się z pozostałymi w żadnym stopniu. Co tu zatem robią? Diabli wiedzą. Poruszają kwestię przyjaźni, więc ktoś założył, że już się nadają do wrzucenia do wspólnego wora.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Helios (Poznań), Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Helios (Kalisz), Helios (Konin)
Fot. Jacek Drygała / Kino Świat
3 z 14
"Konwój" czyli gdy ciasnota staje się nie do zniesienia ***
reżyseria: Maciej Żak
scenariusz: Maciej Żak
w rolach głównych: Robert Więckiewicz, Janusz Gajos, Ireneusz Czop, Przemysław Bluszcz, Tomasz Ziętek, Łukasz Simlat
W westernach sprawa była prosta - dobro stało po stronie kolby i spustu, zło po stronie muszki. "Konwój" w pewnym momencie zaczął mi przypominać polski western. Gdzieś w środku "15.10 do Yumy" też pojawia się przecież pytanie: w imię czego za wszelką cenę należy być przyzwoitym? Jak duże jest znaczenie przeświadczenia, że tak trzeba? Czy rzeczywiście dostarczyć tego więźnia do celu? To jest klasycznie westernowy konflikt między tym, co zrobić należy, a co dyktuje konformizm.
Jednakże...
W wypadku "Konwoju" Macieja Żaka nie mamy już do czynienia z konfliktem moralnym w westernowym ujęciu, z non-konformistyczną postawą stającą naprzeciw naciskom. Jadąca z więźniem więzienna furgonetka szybko przestaje być przemierzającym prerię dyliżansem, a staje się ciasnym pomieszczeniem z wszechobecnym klimatem noir, gdzie klasyczny podział na czerń i biel szybko się zaciera.
Mamy więzienny furgon, czyli zamkniętą przestrzeń - miejsce idealne do zagęszczenia atmosfery i fabuły. Miejsce hermetyczne, niemal rodzaj teatralnej sceny. Na dodatek wewnątrz wana mamy jeszcze klatkę z więźniem. Dobrze to wygląda, prawda? Wygląda na udany film.
A jednak nim nie jest. Zawiodła bowiem raz jeszcze reżyseria, która spuszcza powietrze z tej historii w miejscach, które tego nie wymagają. Reżyseria, która rozwadnia opowieść, zamiast ściskać ją jeszcze bardziej w emocjach. Przecież "Konwój" to film, który najlepiej byłoby podać w jak największej kondensacji, tak aby napięcie stałoby się trudne do wytrzymania. Nie wiem, dlaczego dzieło to nie poszło w tym kierunku. Tu mamy do czynienia z zaskakującymi zabiegami, by jednak nieznośność tej ciasnoty osłabić. By nieuchronność tego, co dziać się ma w klaustrofobicznym środowisku, jednak złagodzić. Nie rozumiem.
kina: Cinema City Kinepolis, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Apollo, Helios (Kalisz), Echo (Jarocin)
materiały prasowe
4 z 14
"Wielki Mur" czyli Marco Polo musi się grzecznie ukłonić ***
reżyseria: Zhang Yimou
scenariusz: Tony Gilroy, Carlo Bernard, Doug Miro
w rolach głównych: Matt Damon, Tian Jing, Pedro Pascal, Willem Dafoe, Andy Lau
Chiny nazywają się Państwem Środka, ale - umówmy się - mają powody. Tysiące lat kultury, przy której można tylko grzecznie się uchronić. Niebywała spuścizna, o jakiej można pomarzyć.
Przy czym z tą chińską spuścizną jest jak z wyższym wykształceniem - wielu z niej nie korzysta.
"Wielki Mur" nie jest dziełem, przed którym należałoby klęknąć niczym przed całą chińską kulturą i tradycją - jego realizacja jest imponująca, ale nie odbiega od tego, co dostarcza nam współczesne kino na co dzień. Pod tym względem nie ma w nim niczego nowego, poza ciekawością jak też wyglądają straszliwe stwory Tao Tei, które atakują świat i w ochronie przed którymi wzniesiono właśnie Wielki Mur Chiński.
Jest to jednak film interesujący z innego punktu widzenia. Stanowi bowiem dość rzadko próbę chińskiej inwazji na znane nam, hollywoodzkie kino popularne. Inwazji, której do tej pory dokonywali jedynie zwiadowcy w osobach Jackie Chana i kilku innych gwiazd kina. To oni przypominali nam cały czas, że "za tym murem państwo jest ogromne", choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Zrozumieć go pewnie nie zrozumiemy bez dogłębnych studiów, ale możemy je docenić.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
5 z 14
"Ukryte piękno" czyli kto sieje wiatr, zbiera burzę ***
reżyseria: David Frankel
scenariusz: Allan Loeb
w rolach głównych: Will Smith, Kate Winslet, Edward Norton, Michael Pena, Keira Knightley, Helen Mirren, Jacob Latimore, Naomie Harris
Nie wiedziałem, w którym momencie się zatrzymać przy wpisywaniu powyższej obsady tego filmu. Zwróćcie Państwo uwagę - co za skład! Co za nazwiska! Powiem więcej: co za fenomenalny pomysł na film!
W pewnym momencie, gdzieś w okolicach zmian, jakie zachodzą w kolegach z pracy Willa Smitha nabrałem nadziei, że być może to jeden z najświeższych, najciekawszych i najbardziej intrygujących filmów ostatnich miesięcy. Aż zacząłem się wiercić w fotelu - rany, jakie to ciekawe, jakie nietypowe, jak się znakomicie zapowiada...
Wtedy się zaczęło. Na ekran zaczęły wjeżdżać niewyobrażalne banały, rozpoczęło się panowanie psychologicznej terapii z przeżartej molami kanapy. Naomi Harris ("Piraci z Karaibów") wyskoczyła z tym swoim uśmiechem i tekstami o ''ukrytym pięknie'', po których naprawdę pozostaje tylko zapakować ją do taksówki i powiedzieć kierowcy: ''wieź ją pan, byle dalej stąd''.
W ''Ukrytym pięknie'' (tak, tak, to prawda - ten nonsens został wyciągnięty aż do tytułu) zdruzgotany śmiercią sześcioletniej córeczki ojciec (Will Smith) przestaje rozmawiać z ludźmi. Niemal znika z rzeczywistego świata, tworząc własną jego alternatywę. I w jej ramach pisuje listy z wyrzutami, z żalem, z pogróżkami nawet. Nie, nie do ludzi, ale do bytów. Do śmierci, miłości i czasu, o których swego czasu mawiał, że warunkują każdą ludzką decyzję. Bo wszystko robimy w poszukiwaniu miłości, lęku przed śmiercią i by mieć więcej czasu.
No i adresaci listów - jak przystało na kulturalne byty - w końcu mu odpowiadają.
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino 51, Multikino Stary Browar
materiały prasowe
6 z 14
"Ja, Daniel Blake" czyli Charlie Chaplin dzisiejszych czasów ***
reżyseria: Ken Loach
scenariusz: Paul Laverty
w rolach głównych: Dave Johns, Hayley Squires, Sharon Percy
To dość znamienne i w sumie niezwykle wyraziste. To, co zapamiętałem z "Ja, Daniel Blake", to upokorzenie. Sytuacja, w której człowiek, który traci pracę i środki do życia, musi jednocześnie stracić swoją godność, szacunek do samego siebie. Tego domaga się od niego biurokratyczne państwo. Domaga się, by udowadniał wciąż i wciąż, że nie jest tym, kim nie jest i nie robi tego, czego nie robi. Biurokratyczna historia, którą tu widzimy jest jednym, wielkim, niekończącym się domniemaniem winy w miejscu domniemania niewinności.
Bohaterowie filmów Kena Loacha nie są świętoszkami w tym znaczeniu, że gdy trzeba, będą nawet kradli. Robią to jednak w obliczu walki o przetrwanie. Takiej fundamentalnej i atawistycznej, dotykającej podwalin egzystencji. To zbliża loachowskie kino do Charlie Chaplina i jego trumpów o złotym sercu. Kloszardów i bezrobotnych ofiar kryzysu, które włóczą się po ulicach w poszukiwaniu nie tyle okazji i cwaniactwa, co jakiejś nadziei. Są bezradni wobec świata, ale mimo tego jakoś sobie radzą. Tak jak kiedyś tłukło się szyby, tak teraz wypompowuje się whisky dla aniołów.
ocena: 3+
kina: Charlie Monroe Malta
materiały prasowe
7 z 14
"Pasażerowie" czyli nieuchronny kurs kolizyjny ***
reżyseria: Morten Tyldum
scenariusz: Jon Spaihts
w rolach głównych: Chris Pratt, Jennifer Lawrence, Michael Sheen, Laurence Fishburne
Przejechała się na tym ''Zjawa''. Robił, co mógł ''Marsjanin'' i by się jakoś wybronić, zaprzągł do pomocy broń straszliwą - humor. On także miał problemy. Podobnie, jak ja, gdy czytałem ''Robinsona Crusoe''. Setki stron przebywania samego z sobą.
Filmy, w których bohater przez większość czasu musi przebywać na ekranie sam ze sobą, często na tym legną. Niewielu udało się przejść przez taką samotność suchą stopą. Kino nie jest bowiem stworzone po to, by prosić widza o cierpliwość. Kino zawsze było skrótem, a samotność nie przewiduje skrótów.
''Pasażerowie'' są bowiem filmem w zasadzie bardzo interesującym, ale kapitulującym na tej przeszkodzie, której przebrnąć nie jest w stanie wiele filmowych robinsonad. Kapituluje on na spotkaniu widza z nudą, powtarzalnością i na stawianym przed nim wymaganiem nie do spełnienia - wymaganiem cierpliwości.
Polegli na chwili, gdy dobrze zapowiadająca się historia natrafia na pierwszą mieliznę - co dalej począć z naszymi bohaterami, gdy opadną już fale po wszelkich uniesieniach i burzach? Co z nimi dalej?
W sukurs przyjść muszą ekstraordynaryjne wydarzenia, bez których spokojnie podróżujący ku nowym światom statek kosmiczny "Avalon" (nawiasem mówiąc, o niezwykłym designie) byłby tylko rutynowym zbiorem tych samych codziennie zdarzeń, dla których właśnie po to wymyślono hibernację, by nie trzeba ich było w całości przeżywać i oglądać.
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino Stary Browar, Multikino Malta
materiały prasowe
8 z 14
"Split" czyli najwięcej grozy znajduje się w głowie ****
reżyseria: M. Night Shyamalan
scenariusz: M. Night Shyamalan
w rolach głównych: James McAvoy, Anya Taylor-Joy, Haley Lu Richardson, Kim Director, Betty Buckley
"Split" ma kilka scen, które wyskakują niczym królik z kapelusza i w których czai się to typowe dla Shyamalana zaskoczenie. W przypadku tego filmu jednak zasadniczym tworzywem jest przede wszystkim świadomość, z kim mamy do czynienia.
Sama osobowość mnoga (w tym wypadku istotne jest, aby nie używać słowa "podwójna", gdyż do czynienia mamy z 23, o ile nie z 24 osobowościami jednego człowieka), czyli DID, nie jest jeszcze przyczynkiem do dreszczowca. U ujęciu shyamalanowskim jednak już tak. Rzecz bowiem w tym, co to za osobowości i co z nich wynika.
Ewolucyjne doskonalenie bierze się z powodu traum - powiadać zdaje się M. Night Shyamalan. Tak jest u zwierząt, tak też jest u ludzi, którzy przestali poddawać się zwykłym prawom natury. To traumatyczne przejścia stają się stymulujące. Doprowadzają do powstania czegoś, czego bez nich nawet nie bylibyśmy sobie w stanie wyobrazić. Bo jest zarówno fascynujące, jak i groźne.
A ja za to zawsze lubiłem kino Shyamalana - że niczym dotknięty traumą tworzył świat i wątki, których bez niego nawet nie byłbym sobie w stanie wyobrazić. Choć wydają się takie oczywiste.
kina: Cinema City Kinepolis, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Kalisz)
materiały prasowe
9 z 14
"Powidoki" czyli jednak pozostanie po mnie ta siła fatalna ****
reżyseria: Andrzej Wajda
scenariusz: Andrzej Mularczyk
w rolach głównych:Bogusław Linda, Bronisława Zamachowska, Zofia Wichłacz, Krzysztof Pieczyński, Andrzej Konopka
Andrzej Wajda to jeden z tych nielicznych reżyserów, którzy potrafią żyć obrazem ekranowym, wysycić go do cna. Jeden z tych, którzy kręcą filmy tak, jak pisze się teksty w gazetach czy książki - z wyraźnie rozpoznawalnym stylem, stanowiącym jego linie papilarne. Uwielbiam ludzi, którzy mają wyraźny styl artystyczny, dzięki któremu mogę ich rozpoznać. Nie za to jednak cenię Andrzeja Wajdę najbardziej.
Cenię go za to, co streścił w jednym zdaniu podczas telewizyjnego wywiadu. Powiedział wówczas, że po nakręceniu jednego z filmów zaczął się zastanawiać, o czym teraz ważnym powiedzieć Polakom w kolejnym.
Otóż to, proszę Państwa. Nie wszystkie filmy Andrzeja Wajdy są dobre. Nie robił gniotów, ale nie wszystkie okazywały się dziełami wybitnymi pod względem filmowym. Wszystkie jednak były ważne. I to jest największa wartość twórczości Andrzeja Wajdy, to jest najbardziej kluczowy wyznacznik jego filmografii.
Z ''Powidokami'' jest właśnie tak. To nie jest film wybitny, powiedziałbym, że co najwyżej przyzwoity. Jest jednak ważny, powiedziałbym, że bardzo ważny.
Na podstawie dość cienkiego scenariusza i dość przeciętnej gry Bogusława Lindy powstał ważny film na jeden z najistotniejszych dla Andrzeja Wajdy tematów. Film, którym filmowy wieszcz zostawił nas z myślą, iż w sprawach sztuki filmowej nie ma kompromisu, nie ma drogi na skróty, nie ma żadnej innej, bocznej i łatwiejszej drogi.
Jeżeli niezłomność oznaczać ma także ułomność, to niech tak będzie - powiada zdaje się Andrzej Wajda, zostawiając nas z myślą, że próby dostosowania się do bieżącej rzeczywistości i koniunktury nie mogą dotyczyć tego, czego dostosowywać nie wolno. Mnie Andrzej Wajda zostawił ze stwierdzeniem, iż na pytanie o to, po której właściwie jesteś stronie, artysta zawsze musi powiedzieć: po swojej.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Apollo, Charlie Monroe Malta, Muza, Helios (Kalisz)
materiały prasowe
10 z 14
"Łotr 1" czyli to jest epizod III i pół. Nawet trzy czwarte ****
reżyseria: Gareth Edwards
scenariusz: Chris Weitz, Tony Gilroy
w rolach głównych: Felicity Jones, Diegu Luna, Alan Tudyk, Ben Mendelsohn, Mads Mikkelsen, Riz Ahmed
Walt Disney nie po to kupił prawa do "Gwiezdnych wojen", by nie robić z nich użytku. Teraz zapewne będzie kręcił kolejne odcinki może i co roku. W planach są te o młodym Hanie Solo i Lando Carlissianie. Każdy z nich nazwany zostanie spin-offem.
Spin-offem? - pomyślałem. Wolnego!
Przez spin-off rozumiem rozwinięcie wątku czy postaci luźno związanego z głównym nurtem czy tematem wyjściowego dzieła. Spin-off to taka boczna ścieżka, odchodząca od głównej w nieznanym kierunku. Taka, która może uzupełniać temat główny, ale najczęściej toruje zupełnie nowy szlak.
"Łotr 1" jednak to film, który nie jest żadną boczną ścieżką. Nie mam wątpliwości, że pełnoprawny epizod "Gwiezdnych wojen", wpasowujący się między części III i IV, co jest o tyle ciekawe, że epizod IV nakręcono najwcześniej (już w 1977 roku) jako otwarcie pierwotnego, uwielbianego przez fanów cyklu. Epizod III powstał natomiast jako zwieńczenie drugiego rzutu z lat 1999-2005.
Na pytanie zatem, czy "Gwiezdne wojny" mają żyć dalej, mają stać się nieśmiertelnym neverending story, odpowiedź jest jedna: a jakie mamy wyjście? Kto ma nad nimi kontrolę? No przecież nie George Lucas i nie Walt Disney.
To jest film, który sprawia, że w kinie czuję się jak dziecko. Przestają mnie obchodzić rozważania nad sensem tego wszystkiego, logiką i marketingiem. Zaczynam się rozpływać w tym świecie, jakby "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce..." było zaklęciem rzeczywiście przenoszącym mnie w ten świat.
Kilkoro osób powiedziało mi, że brakuje w "Łotrze 1" tego, co kluczowe - Mocy. Owszem, brakuje. Właściwie źle napisałem - owszem, nie ma jej. Co nie znaczy, że brakuje. Obecność Mocy, czyli magii stanowiącej o baśniowości i zarazem strawności całej historii, jest podyktowana uwarunkowaniami fabularnymi. Jesteśmy między III a IV epizodem (choć gwoli ścisłości, należałoby powiedzieć, że między IV a III), zakon Jedi został zlikwidowany, jego członkowie wyrżnięci. Imperium i Darth Vader przejęło już władzę, a Moc pozostała gdzieś wśród niedobitków, wciąż za słaba, by wyżywić cały film. Jej rozwinięcie w "Łotrze 1" stałoby w jawnej sprzeczności z istotą rozwoju fabuły epizodów IV-VI. Cieszę się, że Gareth Edwards to zrozumiał i że tego nie zrobił.
Może zatem jego film dlatego jest spin-offem, że jest pozbawiony Mocy?
kina: Cinema City Kinepolis, Multikino Stary Browar
materiały prasowe
11 z 14
"La La Land" czyli gdy zasepleni Emma Stone
reżyseria: Damien Chazelle
scenariusz: Damien Chazelle
w rolach głównych: Emma Stone, Ryan Gosling, John Legend, JK Simmons
Z całą pewnością Emma Stone to fenomen. A "La La Land" jest na to kolejnym dowodem. Powiedziałbym, że miażdżącym, bo raz jeszcze ta aktorka pojawiła się w filmie, który wywróciła do góry nogami.
Przecież ten nagrodzony niedawno Złotym Globem to musical. A musical opiera się na piosenkach. Powiem więcej, w wypadku wielu filmów muzycznych sama fabuła schodzi w cień, by zrobić miejsce muzyce. To filmy, które opowiadają zdarzenia głównie przy jej pomocy i które lansują przeboje, nucone później przez widzów. Musical pozostaje rodzajem filmowej rewii.
W wypadku "La La Land" jest jednak inaczej. Chociaż otwierająca scena tego filmu (nawiasem mówiąc - kapitalna!) sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z musicalem, z czasem okazuje się, że to nie do końca tak. I to właśnie z powodu Emmy Stone.
kina: Cinema City Kinepolis, Cinema City Plaza, Charlie Monroe Malta, Helios (Poznań), Multikino 51, Multikino Stary Browar, Multikino Malta, Helios (Gniezno), Muza, Pałacowe, Rialto, Noteć (Chodzież)
materiały prasowe
12 z 14
"Paterson" czyli bardzo jej te śliwki smakują, bardzo *****
reżyseria: Jim Jarmusch
scenariusz: Jim Jarmusch
w rolach głównych: Adam Driver, Golshifteh Farahani, Barry Shabaka Henley
W miasteczku Paterson u Jima Jarmuscha każdy dzień zdaje się być taki sam, ale to nie znaczy, że nic się nie dzieje. To miasteczko, w którym powstają wiersze. Wiersze bez rymów, takie jak ten, który zacytowałem. Nie znam się aż tak dobrze na poezji, ale z tego co wiem, ten sposób tworzenia poezji nazywa się imagizmem, prawda? A zatem - jasność, klarowność, detale i metafora. Mówiąc inaczej, Williams Carlos Williams był mistrzem tworzenia wierszy na podstawie tego, co widzi wokół. Na podstawie detali codzienności.
Adam Driver w tym filmie codziennie przemierza tę samą trasę piechotą czy autobusem, codziennie powtarza iście rytualnie te same czynności, mógłby sprawiać wrażenie znudzonego niewolnika szarości życia. Ale tak nie jest. Kluczem jest właśnie notes.
W tym notesie spisuje wiersze, które stanowią rodzaj obserwacji rzeczywistości. Postrzegania jej w sposób, w jaki robią to poeci. Nie ma w tym postrzeganiu żadnej głębi w takim znaczeniu, w jakim rozumieli ją symboliści. Jest jedynie rzeczywistość, jej widzenie i niewyrażony nią zachwyt, sprowadzający się do uznania, jak bardzo jest ona znacząca.
Jednakże poeta z Paterson, New Jersey nie tylko opisuje świat. Jego wiersze są czymś więcej. Każda nowa, czyściutka kartka, do której przykłada długopis wzbogaca świat zdawałoby się nie do wzbogacenia. Świat, w którym nic się nie dzieje, a jednak dzieje się tak wiele. To jest pewien rodzaj nadzwyczajnie skromnej wrażliwości, która sprawia, że wierszy nie pisze dokładnie Adam Driver, ale piszą je okoliczności, w których się znajduje ? każde zdarzenie, widok, rozmowa pasażerów. Proza życia przechodzi w poezję, wszystko wokół staje się wierszem. Egzystencjonalnie to niezwykłe, muszę przyznać, bo jest to mocne zanurzenie się w rzeczywistości, która wykracza znacznie poza ramy zwykłego, codziennego przeżycia. Tak bardzo, że staje się strofą jako pointą. Bohater w ciele Adama Drivera to człowiek o zdolności do nadzwyczajnego skupienia, które cechuje tylko poetów.
"Boska Florence" czyli nie ma nieszczęśliwych śpiewaków *****
reżyseria: Stephen Frears
scenariusz: Nicholas Martin
w rolach głównych: Meryl Streep, Hugh Grant, Simon Helberg, Rebecca Ferguson
Brytyjski reżyser Stephen Frears, twórca m.in. niezrównanych "Niebezpiecznych związków" z 1988 roku, postawił na bardzo mocne karty. Pierwsza była w oczywisty sposób atu. Meryl Streep nigdy dotąd chyba nie położyła żadnego filmu, więc tak wdzięcznej roli jak ta położyć również nie mogła. Gdyby się głębiej nad tym zastanowić, Florence Jenkins to postać niemal stworzona dla Meryl Streep. Ta aktorka o tak dużym potencjale, że mogłaby zagrać ową najgorszą śpiewaczkę świata w sposób brawurowy, iście wodewilowy. Nie zrobiła tego jednak. Jej Florence jest osobą wycofaną, dość skromną w swych dziwactwach i - rzecz jasna - rozdartą między szczęściem, jakie daje jej śpiew oraz nieszczęściem, jakie niesie reszta świata. No może poza mężem, którego zagrał tu Hugh Grant. Ano właśnie - Hugh Grant, niegdyś króla komromów, mistrz ciepłych komedyjek o miłości i człowiek szarmancko-zabawny, którego angielski akcent przyczynił się do sukcesu w równie dużej mierze, co maniery. Odkąd się zestarzał (ma już 55 lat), pojawia się na ekranie coraz rzadziej. Zatrudnienie go teraz, w takim filmie było rodzajem eksperymentu. Nadzwyczaj udanego, dodam. Hugh Grant zagrał bowiem tak, jak w żadnym innym wcześniejszym swoim filmie nie grał. I kto wie, czy gdyby się nad tym zastanowić, nie mamy do czynienia z jedną z najlepszych jego ról.
Jest wreszcie pianista, którego tutaj w sposób doprawdy kapitalny zagrał człowiek najmniej z tego tercetu doświadczony - Simon Helberg, znany zwłaszcza z serialu "Teoria wielkiego podrywu". To rola nie tylko w całym tym filmie najzabawniejsza, ale również dystansująca całą historię niczym wentyl bezpieczeństwa, który musi co chwilę odpowiadać sobie na pytanie "co ja tutaj właściwie robię?"
Wszyscy w swej wzajemnej relacji - nietypowej, trzeba przyznać - z każdym kolejnym kadrem przestaje być dziwakami. Zyskują na wiarygodności, także dzięki temu że ta wersja tej niebywałej wręcz historii śpiewaczki Florence Jenkins zostaje nam przedstawiona w taki sposób, w jaki dotąd jej nie pokazywano.
w rolach głównych: Magdalena Boczarska, Eryk Lubos, Piotr Adamczyk, Justyna Wasilewska, Karolina Gruszka, Jaśmina Polak
Dzisiaj nie mogę już jej znaleźć, bo też czasy się zmieniły i do uświadamiania przestały już służyć jedynie koleżanki z piaskownicy albo ukradkiem przeczytane strony. Dawniej jednak, przez całe lata "Sztuka kochania" Michaliny Wisłockiej stała u mnie na półce z książkami, jak chyba w każdym polskim domu. Stała niczym owoc zakazany, pełen informacji i przemyśleń najbardziej intrygujących. Pełna charakterystycznych rysunków, których nie zapomni nikt, kto kiedykolwiek miał ją w rękach.
Nawet pamiętam, w którym dokładnie miejscu na półce należało jej szukać.
Maria Sadowska - którą wielu zna pewnie raczej z działalności muzycznej i zasiadania w jury programu "Voice of Poland", a nie reżyserii filmowej, którą też się para od lat - zrobiła film, którego osią nie są jedynie kłopoty z wydaniem kontrowersyjnej (ale tylko z pruderyjnego punktu widzenia) książki, ale sama Michalina Wisłocka.
Tę rolę Maria Sadowska powierzyła Magdalenie Boczarskiej, co było zabiegiem dość ryzykownym. Nie miała ona bowiem dotąd żadnych godnych uwagi ról na koncie. Nawet jej występ w słynnej "Różyczce" aż tak znowu powalający nie był, by ogłosić ją gwiazdą polskiego kina. Owszem, dostała za niego Magdalena Boczarska nagrodę Złotych Lwów, ale ta rola to jednak nic w porównaniu z tym, co pokazała w "Sztuce kochania".
Michalina Wisłocka jest bowiem w jej wykonaniu doprawdy gigantyczna. To już nie tylko rola życia Magdalenay Boczarskiej, pełen pokaz jej umiejętności, które dotąd nie znalazły dostatecznego ujścia. To także - bez wahania to powiem - jedna z ciekawszych i istotniejszych ról w całej historii polskiego kina. Rola nie tylko brawurowa (choć ani trochę nie przeszarżowana, o co byłoby przecież dość łatwo), ale bardzo charakterystyczna, rozpoznawalna, stanowiąca rodzaj filmowego stempla, którym można będzie się teraz posługiwać. Po takim zagraniu Michaliny Wisłockiej pozostaje tylko wstać i bić Magdalenie Boczarskiej brawo.
Wszystkie komentarze