Niektóre filmy potrafią naprawdę zaskoczyć. Tak jest w wypadku propozycji kinowych, które można obejrzeć w ten weekend. Sami Państwo zobaczcie - oto one, ustawione w kolejności od, w mojej opinii, najsłabszych do najlepszych.
Aby przejrzeć propozycje, należy kliknąć w zdjęcie.
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 15
"Assassin's Creed" czyli daremne oczekiwanie na rozgrywkę ***
reżyseria: Justin Kurzel
scenariusz: Michael Lesslie, Bill Collage, Adam Cooper
w rolach głównych: Michael Fassbender, Marion Cotillard, Jeremy Irons, Brendan Gleeson, Charlotte Rampling
Pół biedy, kiedy się jest graczem ''Assassin's Creed'' - wówczas można się rozkoszować detalami filmu Justina Kurzela, niuansami odwzorowania widowiska komputerowego na dużym ekranie. Wówczas niczego nie trzeba dogłębnie tłumaczyć, żadna z zawartych w tej grze bzdur nie wymaga jakichś glos czy omówień. Gorzej, gdy mamy do czynienia jedynie z widzem filmowy, takim jak ja. Wtedy nie mogę przyjąć tego filmu do wiadomości.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie jest to kwestia gradacji, w ramach której grę komputerową uważalibyśmy za upośledzoną względem filmu. Zależy bowiem pod jakim względem. Gry komputerowe - zwłaszcza te oparte na zasadzie piaskownicy (w świecie gier nie jest to określenie pejoratywne, ale pojęcie definicyjne) - mają niezwykłą głębię imaginacyjną, niemal niedostępną filmowi. Fabularnie jednak nikt nie stawia im takich wymagań, jak filmowi. ''Assassin's Creed'' to najlepszy tego przykład.
Tutaj rajskie jabłko nie jest symbolem zwrotu ku własnemu ego, ale fizycznie istnieje. Co więcej, zawiera w sobie pestki wolnej woli, a zatem jego zniszczenie oznaczać będzie kres voluntas libera.
No przyznacie Państwo, że trudno o większe bzdety.
''Assassin's Creed'' są podobnymi idiotyzmami usiane gęsto, jednakże specyfika gry komputerowej polega na tym, że przestaje to mieć jakiekolwiek znaczenie. Gra jest bowiem konwencją, w której fabuła ma rolę służebną. Prowadzić ma jedynie do sensownego (sic!) zawiązania rozgrywki, a zatem do pewnej inwokacji pod skakanie po dachach, bieganie po murach i podrzynanie gardeł.
Proszę zwrócić uwagę na obsadę tego filmu - same znane nazwiska. Magnetyczne dla wielu widzów. Gwarancja sukcesu? W każdym razie - element recepty, która powinna go zapewnić.
''Po prostu przyjaźń'' jest filmem, który oparł się na kilku znanych przepisach na gwarantowany sukces. Obsada to tylko jeden z nich. Zgromadzenie rozpoznawalnych i lubianych twarzy (''ach, jaka ładna ta Agnieszka Więdłocha'', ''och, jakiż przystojny ten Maciej Zakościelny'') to prosty chwyt, który działa. Film może być kiepski, gdy obsada ładna - pewnie się wybroni.
W wypadku ''Po prostu przyjaźń'' nagromadzenie znanych i lubianych na centymetr kwadratowy ekranu jest tak duże, że zabrakło dla nich dostatecznego miejsca w scenariuszu. Scenarzystka tego filmu - Karolina Szablewska - ma na koncie chociażby mozaikowe ''Listy do M.'' z 2011 roku, a zatem film złożony w wielu wątków i pojedynczych historii. Wtedy udało się je poskładać. Nie robiły wrażenia zupełnie odosobnionych historyjek, które nie wiadomo dlaczego znalazły się we wspólnym filmie. W ''Po prostu przyjaźń'' takie wrażenie już jest. Przykłady? Wątek związany z Magdaleną Różczką czy też wątek poświęcony relacji Krzysztofa Stelmaszyka z Przemysławem Bluszczem i małym chłopcem nie wiążą się z pozostałymi w żadnym stopniu. Co tu zatem robią? Diabli wiedzą. Poruszają kwestię przyjaźni, więc ktoś założył, że już się nadają do wrzucenia do wspólnego wora.
w rolach głównych: Natalie Portman, Billy Crudup, Peter Sarsgaard, John Hurt, Caspar Phillipson
Film "Jackie", o którym mówi się, że ma przynieść Natalie Portman drugiego (po "Czarnym łabędziu") Oscara, to historia rozgrywająca się w kilka dni bezpośrednio po zamachu na prezydenta Johna Kennedy'ego. Wtedy, gdy Jackie Kennedy miota się po pustym Białym Domu, jako niedawna jeszcze Pierwsza Dama, a teraz zagubiona kobieta, która musi się stąd pospiesznie wynieść. Wtedy, gdy miota się między kolejnymi koncepcjami na to, czy pochować męża skromnie, czy z pompą.
Chilijski reżyser Pablo Larrain, twórca biograficznego filmu o Pablo Nerudzie, miał przed sobą zadanie pokazania kobiety zmiecionej z powierzchni ziemi przez resztki rozbitej kulą czaszki jej męża. Kobiety, której zawalił się świat i nie jest w stanie go poskładać ani połykanymi tabletkami, ani szklanką whisky. Ból i rozpacz to jednak zbyt mało na to, by stworzyć dzieło o bardzo personalnych skutkach zamachu na prezydenta Kennedy'ego. Mimo tego Pablo Larrain zdecydował się poprzestać na tym.
W pełni zaufał Natalie Portman, zdają się całkowicie na jej talent. Ufając, że uniesie ona film nakręcony niemalże w formie monodramatu. Istotnie, Natalia Portman włożyła wiele wysiłku w jak najstaranniejsze odtworzenie prezydentowej Kennedy. W kopiowaniu Jackie Kennedy jest Natalie Portman niezrównana, ale pamiętać trzeba, że tworzenie postaci na ekranie to nie tylko jej odtworzenie. To stworzenie jej na nowo. Jackie w wydaniu Natalie Portman to postać o tyle spisana na straty, że pozostawiona samej sobie na ekranie.
"Kłamstwo" czyli manifestum non eget probatione ***
reżyseria: Mick Jackson
scenariusz: David Hare
w rolach głównych: Rachel Weisz, Timothy Spall, Tom Wilkinson, Andrew Scott
"Kłamstwo" nie jest filmem o Holokauście i obozie koncentracyjnym. Przeniesienie tego filmu niemal w całości na salę sądową sprawia, że mamy do czynienia nie tylko z tak ulubionym przez Anglosasów thrillerem sądowym. W grę wchodzi coś więcej - dyskusją o tym, w jaki sposób rozstrzygać o historii. I czy sąd jest do tego odpowiednim miejscem.
To znaczy, właściwie mogłoby to wchodzić w grę, gdyby nie fakt, że dla Micka Jacksona odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Tak, sąd to dobre miejsce. Bo sąd ma tę właściwość, że przyklepuje swoim młotkiem coś, co w uniesieniu gotowi jesteśmy jeszcze uznać za rzeczywistość. Jeżeli jest on po naszej myśli, tylko zacierać ręce.
Doprawdy?
Manifestum non eget probatione - powiadają prawnicy, co mogłoby mieć zastosowanie w tym przypadku. Tak jednak nie jest. Twierdzenie, że Niemcy dopuścili się Holokaustu, że mordowali miliony ludzi w Auschwitz, że stosowali do tego trującego cyjanowodoru wymaga dowodu tak samo jak to, że Ziemia jest okrągła, krąży wokół Słońca i ma jednego naturalnego satelitę.
Nie jest to jednak opowieść, którą moglibyśmy zrównać z dawnymi procesami Giordano Bruno czy Galileusza. To raczej film o tym, na ile skuteczna bronią przeciw oczywistym bzdurom jest sąd.
"Konwój" czyli gdy ciasnota staje się nie do zniesienia ***
reżyseria: Maciej Żak
scenariusz: Maciej Żak
w rolach głównych: Robert Więckiewicz, Janusz Gajos, Ireneusz Czop, Przemysław Bluszcz, Tomasz Ziętek, Łukasz Simlat
W westernach sprawa była prosta - dobro stało po stronie kolby i spustu, zło po stronie muszki. "Konwój" w pewnym momencie zaczął mi przypominać polski western. Gdzieś w środku "15.10 do Yumy" też pojawia się przecież pytanie: w imię czego za wszelką cenę należy być przyzwoitym? Jak duże jest znaczenie przeświadczenia, że tak trzeba? Czy rzeczywiście dostarczyć tego więźnia do celu? To jest klasycznie westernowy konflikt między tym, co zrobić należy, a co dyktuje konformizm.
Jednakże...
W wypadku "Konwoju" Macieja Żaka nie mamy już do czynienia z konfliktem moralnym w westernowym ujęciu, z non-konformistyczną postawą stającą naprzeciw naciskom. Jadąca z więźniem więzienna furgonetka szybko przestaje być przemierzającym prerię dyliżansem, a staje się ciasnym pomieszczeniem z wszechobecnym klimatem noir, gdzie klasyczny podział na czerń i biel szybko się zaciera.
Mamy więzienny furgon, czyli zamkniętą przestrzeń - miejsce idealne do zagęszczenia atmosfery i fabuły. Miejsce hermetyczne, niemal rodzaj teatralnej sceny. Na dodatek wewnątrz wana mamy jeszcze klatkę z więźniem. Dobrze to wygląda, prawda? Wygląda na udany film.
A jednak nim nie jest. Zawiodła bowiem raz jeszcze reżyseria, która spuszcza powietrze z tej historii w miejscach, które tego nie wymagają. Reżyseria, która rozwadnia opowieść, zamiast ściskać ją jeszcze bardziej w emocjach. Przecież "Konwój" to film, który najlepiej byłoby podać w jak największej kondensacji, tak aby napięcie stałoby się trudne do wytrzymania. Nie wiem, dlaczego dzieło to nie poszło w tym kierunku. Tu mamy do czynienia z zaskakującymi zabiegami, by jednak nieznośność tej ciasnoty osłabić. By nieuchronność tego, co dziać się ma w klaustrofobicznym środowisku, jednak złagodzić. Nie rozumiem.
"Wielki Mur" czyli Marco Polo musi się grzecznie ukłonić ***
reżyseria: Zhang Yimou
scenariusz: Tony Gilroy, Carlo Bernard, Doug Miro
w rolach głównych: Matt Damon, Tian Jing, Pedro Pascal, Willem Dafoe, Andy Lau
Chiny nazywają się Państwem Środka, ale - umówmy się - mają powody. Tysiące lat kultury, przy której można tylko grzecznie się uchronić. Niebywała spuścizna, o jakiej można pomarzyć.
Przy czym z tą chińską spuścizną jest jak z wyższym wykształceniem - wielu z niej nie korzysta.
"Wielki Mur" nie jest dziełem, przed którym należałoby klęknąć niczym przed całą chińską kulturą i tradycją - jego realizacja jest imponująca, ale nie odbiega od tego, co dostarcza nam współczesne kino na co dzień. Pod tym względem nie ma w nim niczego nowego, poza ciekawością jak też wyglądają straszliwe stwory Tao Tei, które atakują świat i w ochronie przed którymi wzniesiono właśnie Wielki Mur Chiński.
Jest to jednak film interesujący z innego punktu widzenia. Stanowi bowiem dość rzadko próbę chińskiej inwazji na znane nam, hollywoodzkie kino popularne. Inwazji, której do tej pory dokonywali jedynie zwiadowcy w osobach Jackie Chana i kilku innych gwiazd kina. To oni przypominali nam cały czas, że "za tym murem państwo jest ogromne", choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Zrozumieć go pewnie nie zrozumiemy bez dogłębnych studiów, ale możemy je docenić.
"McImperium" czyli świecki kościół, w którym nie ma miłosierdzia
reżyseria: John Lee Hancock
scenariusz: Robert D. Siegel
w rolach głównych: Michael Keaton, Nick Offerman, John Carroll Lynch, Laura Dern, Linda Cardellini
Powiadał Ray Kroc o McDonald's, że będzie to nowy amerykański, świecki Kościół, otwarty nie tylko w niedzielę. Kościołem może nie, bo do hamburgerów nikt nie będzie się modlił, ani widział w nich absolutu, ale miał rację, że będzie to streszczenie Ameryki. Takie, które najlepiej opisuje chyba pewien dialog między nim a braćmi McDonald.
- My wymyśliliśmy wszystko. Restaurację, sposób szybkiej obsługi, szyld. Wszystko. A ty co wymyśliłeś? - pytają bracia, którym Ray Kroc postanowił odebrać ich wynalazek.
- Ja wymyśliłem koncepcję.
Szach mat. Oto właśnie Ameryka - jest taka, jak McDonald. Myślisz, że wystarczy być tu innowatorem, mieć głowę do wynalazków i usprawnień? Trzeba, ale to nie wystarczy. Wszystko na nic bez koncepcji.
"Split" czyli najwięcej grozy znajduje się w głowie ****
reżyseria: M. Night Shyamalan
scenariusz: M. Night Shyamalan
w rolach głównych: James McAvoy, Anya Taylor-Joy, Haley Lu Richardson, Kim Director, Betty Buckley
"Split" ma kilka scen, które wyskakują niczym królik z kapelusza i w których czai się to typowe dla Shyamalana zaskoczenie. W przypadku tego filmu jednak zasadniczym tworzywem jest przede wszystkim świadomość, z kim mamy do czynienia.
Sama osobowość mnoga (w tym wypadku istotne jest, aby nie używać słowa "podwójna", gdyż do czynienia mamy z 23, o ile nie z 24 osobowościami jednego człowieka), czyli DID, nie jest jeszcze przyczynkiem do dreszczowca. U ujęciu shyamalanowskim jednak już tak. Rzecz bowiem w tym, co to za osobowości i co z nich wynika.
Ewolucyjne doskonalenie bierze się z powodu traum - powiadać zdaje się M. Night Shyamalan. Tak jest u zwierząt, tak też jest u ludzi, którzy przestali poddawać się zwykłym prawom natury. To traumatyczne przejścia stają się stymulujące. Doprowadzają do powstania czegoś, czego bez nich nawet nie bylibyśmy sobie w stanie wyobrazić. Bo jest zarówno fascynujące, jak i groźne.
A ja za to zawsze lubiłem kino Shyamalana - że niczym dotknięty traumą tworzył świat i wątki, których bez niego nawet nie byłbym sobie w stanie wyobrazić. Choć wydają się takie oczywiste.
"Powidoki" czyli jednak pozostanie po mnie ta siła fatalna ****
reżyseria: Andrzej Wajda
scenariusz: Andrzej Mularczyk
w rolach głównych:Bogusław Linda, Bronisława Zamachowska, Zofia Wichłacz, Krzysztof Pieczyński, Andrzej Konopka
Andrzej Wajda to jeden z tych nielicznych reżyserów, którzy potrafią żyć obrazem ekranowym, wysycić go do cna. Jeden z tych, którzy kręcą filmy tak, jak pisze się teksty w gazetach czy książki - z wyraźnie rozpoznawalnym stylem, stanowiącym jego linie papilarne. Uwielbiam ludzi, którzy mają wyraźny styl artystyczny, dzięki któremu mogę ich rozpoznać. Nie za to jednak cenię Andrzeja Wajdę najbardziej.
Cenię go za to, co streścił w jednym zdaniu podczas telewizyjnego wywiadu. Powiedział wówczas, że po nakręceniu jednego z filmów zaczął się zastanawiać, o czym teraz ważnym powiedzieć Polakom w kolejnym.
Otóż to, proszę Państwa. Nie wszystkie filmy Andrzeja Wajdy są dobre. Nie robił gniotów, ale nie wszystkie okazywały się dziełami wybitnymi pod względem filmowym. Wszystkie jednak były ważne. I to jest największa wartość twórczości Andrzeja Wajdy, to jest najbardziej kluczowy wyznacznik jego filmografii.
Z ''Powidokami'' jest właśnie tak. To nie jest film wybitny, powiedziałbym, że co najwyżej przyzwoity. Jest jednak ważny, powiedziałbym, że bardzo ważny.
Na podstawie dość cienkiego scenariusza i dość przeciętnej gry Bogusława Lindy powstał ważny film na jeden z najistotniejszych dla Andrzeja Wajdy tematów. Film, którym filmowy wieszcz zostawił nas z myślą, iż w sprawach sztuki filmowej nie ma kompromisu, nie ma drogi na skróty, nie ma żadnej innej, bocznej i łatwiejszej drogi.
Jeżeli niezłomność oznaczać ma także ułomność, to niech tak będzie - powiada zdaje się Andrzej Wajda, zostawiając nas z myślą, że próby dostosowania się do bieżącej rzeczywistości i koniunktury nie mogą dotyczyć tego, czego dostosowywać nie wolno. Mnie Andrzej Wajda zostawił ze stwierdzeniem, iż na pytanie o to, po której właściwie jesteś stronie, artysta zawsze musi powiedzieć: po swojej.
"Łotr 1" czyli to jest epizod III i pół. Nawet trzy czwarte ****
reżyseria: Gareth Edwards
scenariusz: Chris Weitz, Tony Gilroy
w rolach głównych: Felicity Jones, Diegu Luna, Alan Tudyk, Ben Mendelsohn, Mads Mikkelsen, Riz Ahmed
Walt Disney nie po to kupił prawa do "Gwiezdnych wojen", by nie robić z nich użytku. Teraz zapewne będzie kręcił kolejne odcinki może i co roku. W planach są te o młodym Hanie Solo i Lando Carlissianie. Każdy z nich nazwany zostanie spin-offem.
Spin-offem? - pomyślałem. Wolnego!
Przez spin-off rozumiem rozwinięcie wątku czy postaci luźno związanego z głównym nurtem czy tematem wyjściowego dzieła. Spin-off to taka boczna ścieżka, odchodząca od głównej w nieznanym kierunku. Taka, która może uzupełniać temat główny, ale najczęściej toruje zupełnie nowy szlak.
"Łotr 1" jednak to film, który nie jest żadną boczną ścieżką. Nie mam wątpliwości, że pełnoprawny epizod "Gwiezdnych wojen", wpasowujący się między części III i IV, co jest o tyle ciekawe, że epizod IV nakręcono najwcześniej (już w 1977 roku) jako otwarcie pierwotnego, uwielbianego przez fanów cyklu. Epizod III powstał natomiast jako zwieńczenie drugiego rzutu z lat 1999-2005.
Na pytanie zatem, czy "Gwiezdne wojny" mają żyć dalej, mają stać się nieśmiertelnym neverending story, odpowiedź jest jedna: a jakie mamy wyjście? Kto ma nad nimi kontrolę? No przecież nie George Lucas i nie Walt Disney.
To jest film, który sprawia, że w kinie czuję się jak dziecko. Przestają mnie obchodzić rozważania nad sensem tego wszystkiego, logiką i marketingiem. Zaczynam się rozpływać w tym świecie, jakby "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce..." było zaklęciem rzeczywiście przenoszącym mnie w ten świat.
Kilkoro osób powiedziało mi, że brakuje w "Łotrze 1" tego, co kluczowe - Mocy. Owszem, brakuje. Właściwie źle napisałem - owszem, nie ma jej. Co nie znaczy, że brakuje. Obecność Mocy, czyli magii stanowiącej o baśniowości i zarazem strawności całej historii, jest podyktowana uwarunkowaniami fabularnymi. Jesteśmy między III a IV epizodem (choć gwoli ścisłości, należałoby powiedzieć, że między IV a III), zakon Jedi został zlikwidowany, jego członkowie wyrżnięci. Imperium i Darth Vader przejęło już władzę, a Moc pozostała gdzieś wśród niedobitków, wciąż za słaba, by wyżywić cały film. Jej rozwinięcie w "Łotrze 1" stałoby w jawnej sprzeczności z istotą rozwoju fabuły epizodów IV-VI. Cieszę się, że Gareth Edwards to zrozumiał i że tego nie zrobił.
Może zatem jego film dlatego jest spin-offem, że jest pozbawiony Mocy?
w rolach głównych: Emma Stone, Ryan Gosling, John Legend, JK Simmons
Z całą pewnością Emma Stone to fenomen. A "La La Land" jest na to kolejnym dowodem. Powiedziałbym, że miażdżącym, bo raz jeszcze ta aktorka pojawiła się w filmie, który wywróciła do góry nogami.
Przecież ten nagrodzony niedawno Złotym Globem to musical. A musical opiera się na piosenkach. Powiem więcej, w wypadku wielu filmów muzycznych sama fabuła schodzi w cień, by zrobić miejsce muzyce. To filmy, które opowiadają zdarzenia głównie przy jej pomocy i które lansują przeboje, nucone później przez widzów. Musical pozostaje rodzajem filmowej rewii.
W wypadku "La La Land" jest jednak inaczej. Chociaż otwierająca scena tego filmu (nawiasem mówiąc - kapitalna!) sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z musicalem, z czasem okazuje się, że to nie do końca tak. I to właśnie z powodu Emmy Stone.
"Paterson" czyli bardzo jej te śliwki smakują, bardzo *****
reżyseria: Jim Jarmusch
scenariusz: Jim Jarmusch
w rolach głównych: Adam Driver, Golshifteh Farahani, Barry Shabaka Henley
W miasteczku Paterson u Jima Jarmuscha każdy dzień zdaje się być taki sam, ale to nie znaczy, że nic się nie dzieje. To miasteczko, w którym powstają wiersze. Wiersze bez rymów, takie jak ten, który zacytowałem. Nie znam się aż tak dobrze na poezji, ale z tego co wiem, ten sposób tworzenia poezji nazywa się imagizmem, prawda? A zatem - jasność, klarowność, detale i metafora. Mówiąc inaczej, Williams Carlos Williams był mistrzem tworzenia wierszy na podstawie tego, co widzi wokół. Na podstawie detali codzienności.
Adam Driver w tym filmie codziennie przemierza tę samą trasę piechotą czy autobusem, codziennie powtarza iście rytualnie te same czynności, mógłby sprawiać wrażenie znudzonego niewolnika szarości życia. Ale tak nie jest. Kluczem jest właśnie notes.
W tym notesie spisuje wiersze, które stanowią rodzaj obserwacji rzeczywistości. Postrzegania jej w sposób, w jaki robią to poeci. Nie ma w tym postrzeganiu żadnej głębi w takim znaczeniu, w jakim rozumieli ją symboliści. Jest jedynie rzeczywistość, jej widzenie i niewyrażony nią zachwyt, sprowadzający się do uznania, jak bardzo jest ona znacząca.
Jednakże poeta z Paterson, New Jersey nie tylko opisuje świat. Jego wiersze są czymś więcej. Każda nowa, czyściutka kartka, do której przykłada długopis wzbogaca świat zdawałoby się nie do wzbogacenia. Świat, w którym nic się nie dzieje, a jednak dzieje się tak wiele. To jest pewien rodzaj nadzwyczajnie skromnej wrażliwości, która sprawia, że wierszy nie pisze dokładnie Adam Driver, ale piszą je okoliczności, w których się znajduje ? każde zdarzenie, widok, rozmowa pasażerów. Proza życia przechodzi w poezję, wszystko wokół staje się wierszem. Egzystencjonalnie to niezwykłe, muszę przyznać, bo jest to mocne zanurzenie się w rzeczywistości, która wykracza znacznie poza ramy zwykłego, codziennego przeżycia. Tak bardzo, że staje się strofą jako pointą. Bohater w ciele Adama Drivera to człowiek o zdolności do nadzwyczajnego skupienia, które cechuje tylko poetów.
w rolach głównych: Magdalena Boczarska, Eryk Lubos, Piotr Adamczyk, Justyna Wasilewska, Karolina Gruszka, Jaśmina Polak
Dzisiaj nie mogę już jej znaleźć, bo też czasy się zmieniły i do uświadamiania przestały już służyć jedynie koleżanki z piaskownicy albo ukradkiem przeczytane strony. Dawniej jednak, przez całe lata "Sztuka kochania" Michaliny Wisłockiej stała u mnie na półce z książkami, jak chyba w każdym polskim domu. Stała niczym owoc zakazany, pełen informacji i przemyśleń najbardziej intrygujących. Pełna charakterystycznych rysunków, których nie zapomni nikt, kto kiedykolwiek miał ją w rękach.
Nawet pamiętam, w którym dokładnie miejscu na półce należało jej szukać.
Maria Sadowska - którą wielu zna pewnie raczej z działalności muzycznej i zasiadania w jury programu "Voice of Poland", a nie reżyserii filmowej, którą też się para od lat - zrobiła film, którego osią nie są jedynie kłopoty z wydaniem kontrowersyjnej (ale tylko z pruderyjnego punktu widzenia) książki, ale sama Michalina Wisłocka.
Tę rolę Maria Sadowska powierzyła Magdalenie Boczarskiej, co było zabiegiem dość ryzykownym. Nie miała ona bowiem dotąd żadnych godnych uwagi ról na koncie. Nawet jej występ w słynnej "Różyczce" aż tak znowu powalający nie był, by ogłosić ją gwiazdą polskiego kina. Owszem, dostała za niego Magdalena Boczarska nagrodę Złotych Lwów, ale ta rola to jednak nic w porównaniu z tym, co pokazała w "Sztuce kochania".
Michalina Wisłocka jest bowiem w jej wykonaniu doprawdy gigantyczna. To już nie tylko rola życia Magdalenay Boczarskiej, pełen pokaz jej umiejętności, które dotąd nie znalazły dostatecznego ujścia. To także - bez wahania to powiem - jedna z ciekawszych i istotniejszych ról w całej historii polskiego kina. Rola nie tylko brawurowa (choć ani trochę nie przeszarżowana, o co byłoby przecież dość łatwo), ale bardzo charakterystyczna, rozpoznawalna, stanowiąca rodzaj filmowego stempla, którym można będzie się teraz posługiwać. Po takim zagraniu Michaliny Wisłockiej pozostaje tylko wstać i bić Magdalenie Boczarskiej brawo.
w rolach głównych: Will Arnett, Zach Galifianakis, Rosario Dawson, Michael Cera, Ralph Fiennes, Mariah Carey
w polskiej wersji: Krzysztof Banaszyk, Waldemar Barwiński, Ewa Prus, Józef Pawłowski, Marek Barbasiewicz
Tym tekstem prawdopodobnie całkowicie skompromituję się w Państwa oczach. Liczę się z tym, ale o "Lego Batmanie" muszę jednak napisać.
To historia pełna nie tylko solidnego humoru, ale także parodystycznych klimatów o takim zabarwieniu, że łapałem się na tym, iż brakowało mi czegoś takiego w oryginalnym "Batmanie". Wyobrażałem sobie, co stałoby się, gdyby Michael Keaton, George Clooney, Val Kilmer, Christian Bale albo Ben Affleck rzeczywiście byli takimi Batmanami, jak ten klockowy.
Otóż to niemożliwe, aczkolwiek byłoby genialnie.
Po kilkudziesięciu latach eksploatacji mitów o superbohaterach doszliśmy do momentu, w których skurczyły się tej tematyce pokłady terra incognita. Doszliśmy do etapu wielkiego uszczegółowienia, w którym powstają filmy zupełnie na serio zajmujące się analizą psychologiczną facetów w pelerynach i rajtuzach, traktujące gości pokąsanych przez pająki na równi z największymi postaciami literatury. Piszemy, czy też kręcimy o tych przebierańcach rozprawki, prace doktorskie, eseje, jakieś przemyślenia na poważnych serwisach informacyjnych. Łączymy ich z terroryzmem, bieżącą polityką, łokciami rozpychamy dla nich współczesną kulturę, by poszukać miejsca dla ananasów w rajtkach. Gdzieś nagle zniknęło wyjściowe założenie - że to tylko klockowe figurki, raczej zabawne niż poważne. Za ich maskami nie kryje się nikt prawdziwy, nigdy nie krył.
w rolach głównych: Peter Simonischek, Sandra Hüller, Michael Wittenborn, Ingrid Bisu
Trzeba mieć końskie zdrowie, aby wytrzymać 2 godziny 40 minut filmu, nawet w najwygodniejszym fotelu. Albo poduszkę pod tyłkiem. W wypadku "Toniego Erdmanna" jednak proszę być wytrwałym - to moja pierwsza prośba. Druga jest taka: proszę z ocenami filmu wstrzymać się przez co najmniej jeden dzień.
Powiedzmy, że to taki rodzaj eksperymentu.
Przyszedł mi on do głowy podczas oglądania tej niemieckiej komedii (sic!), kiedy tytułowy Toni Erdmann (to znaczy tzw. Toni Erdmann, żebyśmy byli precyzyjni) powiada do swej córki nie tyle "wyluzuj", nie tylko "carpe diem", nie "życie jest za krótkie, by tylko załatwiać sprawy". On mówi wówczas, a także podczas całego tego niewyobrażalnie długiego filmu, coś znacznie więcej. Powiada mianowicie, że nie jesteśmy w stanie docenić znaczenia absurdu bez perspektywy czasu. Te wszystkie sytuacje, zachowania i ruchy, z których rezygnujemy w życiu z obawy przed śmiesznością, niestosownością, reakcjami innych, kompromitacją albo palnięciem głupstwa, w strachu przed brakiem akceptacji dla siebie, uwiązani konwenansami i schematami zachowań, będą nam się zawsze wydawały niewłaściwie. Właśnie dlatego, że brak im perspektywy, którą daje jedynie czas.
Wszystkie komentarze