Permanentna inwigilacja, polska piłka nożna albo Omar Sy jako samotny ojciec - w ten weekend wybór propozycji kinowych jest szeroki, aczkolwiek nie wszystkie filmy stoją, w mojej opinii, na wysokim poziomie. Przekonajcie się Państwo sami. Oto propozycje tego weekendu. Proszę kliknąć w zdjęcia
REKLAMA
Omar Sy
1 z 11
"Jutro będziemy szczęśliwi" czyli dobrze, dobrze, ale jutro, jutro... **
reżyseria: Hugo Gelin
scenariusz: Hugo Gelin, Mathieu Ouillon, Jean-Andre Yerles
w rolach głównych: Omar Sy, Clemense Poesy, Gloria Colston, Antoine Bertrand
Ciepły w założeniu, familijny komediodramat z udziałem Omara Sy ma wszelkie szanse ku temu, by stać się najgłupszym i najbardziej absurdalnym filmem roku. Chyba wiem, jakie myślenie kryło się za zupełnym upadkiem tego dzieła.
Rzecz nawet nie w tym, że to opowieść absurdalna sama w sobie - chociaż trzeba przyznać, że dobór wątków znamionuje scenarzystów, którzy z powodzeniem dostaliby pracę w wytwórni Televisa w Ciudad de Mexico, przy tworzeniu oper mydlanych. Połączenie radości i łez w "Jutro będziemy szczęśliwi" jest bowiem tak żenujące, że mydlinami czuć na kilometr. Problem polega na tym, że o ile w meksykańskich telenowelach tak właśnie ma być, ckliwie i żenująco, to tutaj zdaje się plan był inny.
Omar Sy był jak uzdolniony junior młodzieżowej reprezentacji Francji, który wygląda jak perła, ale równie dobrze może skończyć na wypożyczeniu w lidze bułgarskiej. Stanie się tak wówczas, gdy zamiast na pozycji numer dziewięć, czyli klasycznego napastnika zacznie się go wystawiać na innych, a to na skrzydle, a to w środku pola.
Tak właśnie było z Senegalczykiem. Po wybitnej roli w "Nietykalnych" dostał bardziej dramatyczny występ w teoretycznie pogłębionym kryminale "Nieobliczalni".
Nie oszukujmy się bowiem znowu, do kina familijnego trzeba mieć serce i cierpliwość. Trzeba mieć odpowiednie nastawienie, może wygodną kanapę, może smaczny i ciepły obiad, może kawał ciacha z pyszną kawusią - tylko wtedy da się je wytrzymać. Odpowiednie nastawienie sprawia jednak cuda - przy tego rodzaju filmach można się naprawdę wzruszyć, pośmiać, oczyścić. Głupoty? Nie przesadzajmy, to także jest w życiu potrzebne. Kino familijne to jedna z odmian kina, która trzyma się wyjątkowo blisko rozrywki, udając przy tym dzieła o problemach, którymi nigdy nie jest. Przemyca proste prawdy podobne do maksym Paulo Coelho, miesza niepasujące do siebie składniki, ale według znanej receptury:
Dwie łyżki wzruszenia, szklanka łez, szczypta goryczy (nie za dużo) i dużo, dużo mieszać zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Piec do zarumienienia. Podawać z kawą, w niedzielne popołudnie.
Natomiast "Jutro będziemy szczęśliwi" tej receptury się nie trzyma. Proporcje składników zostały zaburzone, dodane w niewłaściwej kolejności, piecze się wszystko zbyt krótko, w efekcie ciasto dostajemy nawet nie z zakalcem, ale wręcz surowe. Kompletnie niedopieczone.
"Obcy: Przymierze" czyli nie będziesz miał cudzych bogów przede mną **
reżyseria: Ridley Scott
scenariusz: John Logan, Dante Harper
w rolach głównych: Katherine Waterston, Daniel Fassbender, Billy Crudup, Danny McBride, Amy Seimetz
Ridley Scott ma ogromny problem ze znaną w świecie filmu i sztuki zasadą, że stworzone przez kogoś fundamentalne dzieło z czasem przestaje być jego własnością. 'Obcy: Przymierze' to próba krzyku 'to ja jestem twórcą!'. Krzyku, z którego wychodzi ordynarny kulturowo jazgot.
Pewnie zrozumiałbym Ridleya Scotta, gdyby w swym "Prometeuszu", a następnie w "Obcym: Przymierze" wystosował apel "to ja jestem twórcą!". Apel zupełnie beznadziejny, ale jakoś tam zrozumiały. Myślę, że w gruncie rzeczy za tymi dwoma filmami kryje się właśnie tego typu myślenie. To jest lęk Ridleya Scotta, że historia nie jest już jego. Że przestaje on istnieć jako twórca czegoś ponadczasowego, czego z historii kina, sztuki i świata już nigdy nie wymażemy. Czegoś, co zmieniło ten świat na dobre, jak wpuszczona na jego pokład zaraza. Lęk, że przestał być twórcą, czyli bogiem.
Jednakże za "Prometeuszem" i "Obcym: Przymierze" stoi jednak coś jeszcze. Biorąc pod uwagę historię "Matrixa" braci... rodzeństwa... wreszcie sióstr Wachowskich, mam wrażenie że stoi za nimi coś nieuchronnego - olbrzymia pokusa boskiego twórcy, by swoje dzieło przenieść na grunt absolutu. Ridley Scott zamarzył zdaje się o tym, by jego "Obcy" nie był jedynie perfekcyjna historią filmową, którą można rozbroić, obezwładnić i rozebrać poprzez analizy poznawcze. Znaleźć w nim odniesienia do kultury, przyrody, psychologii i już. Może obawiał się, że tak rozebrany na części film stanie się mniej wielki, mniej mistyczny, mniej istotny.
Ridley Scott poczuł się jak bóg. Chciał nim zostać, zatem postanowił uczynić ze swej opowieści coś, czym ona nigdy nie była. Rozbudować ją do formy filozoficznej koncepcji, z czystej metafory uczynić doktrynę. Zupełnie nie wiedział, jak w podobnej sytuacji skończyli Wachowscy, jakby czuł się od nich mocniejszy. A mocniejszy nie jest. Także jemu z podobnych praktyk wyszedł stek bzdur. Zamiast wyrzucać z kamery bardzo konkretne odniesienia, zaczął zatruwać nas swoimi wizjami świata, genesis i refleksjami nad tym, kto nas stworzył.
"Szybcy i wściekli 8" czyli co z tego, że nie widziałeś siódemki **
reżyseria: F. Gary Gray
scenariusz: Chris Morgan
w rolach głównych: Vin Diesel, Jason Statham, Dwayne Johnson, Michelle Rodriguez, Charlize Theron, Helen Mirren, Kurt Russell
Edwin Hubble w latach dwudziestych odkrył, że Wszechświat się stale rozszerza, aż do granic przekraczających nasza wyobraźnię. Pytanie, co jest poza jego granicami? Justin Lin, James Wan i F. Gary Gray odkryli to samo prawo w 'Szybkich i wściekłych'. Końcowe pytanie - bez zmian.
W 2001 roku "szybkim i wściekłym" był tylko Vin Diesel, wyjątkowe beztalencie kinowe. Od pewnego czasu dostaję jednak w tym filmie trójkę aktorskich profanów, gdyż dochodzą jeszcze Jason Statham i Dwayne Johnson. Co jeden, to prawdziwek, który nawet sceny wymiany gróźb w więzieniu albo nader oczywiste przejście od gróźb do skrywanego pod opinającą mięśnie skórą szacunku zagrać potrafią mniej więcej tak, jak ich prychające z dysz samochody.
Każdy z nich zrobił karierę na swym dyletanctwie. O Vinie Dieselu nikt już nie pamięta jako o szeregowym Caparzo z "Szeregowca Ryana", Jason Statham przestał być bokserem z "Przekrętu", a Dwayne Johnson nie jest już Królem Skorpionem, ani nawet zapaśnikiem wolnej amerykanki. Fenomen "Szybkich i wściekłych" jest zbyt duży.
To, że wymieniona trójka nic nie umie, za to świetnie pręży muskuły (i w przenośni, i dosłownie) jest dla mnie jasne. Proszę mi jednak wyjaśnić, co stało się z Charlize Theron? Południowoafrykański skarb narodowy, laureatka Oscara za "Monster", świetna w "Adwokacie diabła", "Żonie astronauty" nagle, gdzieś w okolicach "Prometeusza" zapomniała, że potrafi grać. Jej występ w "Królewnie Śnieżce i łowcy" oraz "Łowcy i Królowej Lodu" wyglądał tak, jakby kij połknęła. Śpiąca królewna ekranu, ledwo rzeźbiony kawał skały. Nie wiem, co się stało - przypomniała sobie, że zaczynała w "Dzieciach kukurydzy" czy jak?
"Szatan kazał tańczyć" czyli taniec nad własnym grobem **
reżyseria: Katarzyna Rosłaniec
scenariusz: Katarzyna Rosłaniec
w rolach głównych: Magdalena Berus, Łukasz Simlat, Danuta Stenka, Hanna Koczewska, Marta Nieradkiewicz, Tygo Gernandt
Katarzyna Rosłaniec wpadła na, jak jej się zdawało, genialny pomysł. Otóż zaprezentuje widzom nie tyle film, co filmową instalację, a wtedy oglądający sami go sobie ułożą. To nasunęło mi wniosek, że kino tym się różni od innych dziedzin sztuki współczesnej, że instalacje znosi fatalnie.
Ten film przypomina mi tak wyszydzany ostatnio coaching, przedstawiany nie jako próbę zmuszenia kogoś do kreatywności, ale zrzucenia na niego odpowiedzialności za coś, za co odpowiadać się powinno samemu. Na przykład za film.
Dzieło Katarzyny Rosłaniec przypomina zadanie dla widza. Widzu, bądź kreatywny - pokazane tutaj scenki z życia bohaterki ułóż sam w dowolnej kolejności, a w zależności od niej wyjdzie ci co innego. Reżyserka nawet przekazuje taki komunikat na początku filmu.
Twierdzę stanowczo, że taki zabieg zastosowany przez Katarzynę Rosłaniec nie jest wielkim, konceptualnym odkryciem, prowadzącym widza do odbiorczej nirwany, w której sam dojdzie od do niemal kokainowych doznań, niedostępnych inaczej. Bynajmniej, to zamaskowane lenistwo. Brak koncepcji na film, brak pomysłu na to, jak poskładać to samemu skutkuje klasycznym filmowym coachingiem, czyli przerzuceniem odpowiedzialności na widza. Ponieważ ja nie wiem, jak to zrobić, sprowokuję ciebie, byś ty wziął to na swoje braki, widzu.
"The Circle. Krąg" czyli jak wielkie znaczenie mają czynności bez znaczenia ***
reżyseria: James Pondsoldt
scenariusz: James Ponsoldt, Dave Eggers
w rolach głównych: Emma Watson, Tom Hanks, Karen Gillian, John Boyega, Ellar Coltrane
Najciekawsze pytanie, jakie stawia ten film pojawia się w jego środku. Brzmi mniej więcej: 'Kiedy masz wrażenie, że cały czas jesteś obserwowana - czujesz się gorzej czy lepiej?'. Po czym zupełnie traci świadomość, że na bazie tego pytania można by zbudować potężną historię, a nie taką płyciznę, jak to.
Czy James Pondsoldt zdaje sobie sprawę z tego, jak ważnej materii dotknął? Nie wydaje mi się, skoro trywializuje. Cały jego film jest szalenie trywialny, w takiej zresztą formie również skonstruowany. To film, który karmi się komentarzami z internetu, wyświetlanymi jako jego stałe tło do niemal wszystkiego, co robią bohaterowie. Rozumiecie Państwo, wszystko co robimy jest komentowane - to znak czasu.
Gdyby jednak faktycznie były to prawdziwe komentarze i recenzje, to pół biedy. Dobrze jednak wiemy, że wpisy w internecie komentarzami nie są. Są komentkami, jak sami je nazywamy, trywializując podobnie jak James Pondsoldt. Komentka to tylko rzucone od niechcenia zdanie, może równoważnik zdania, który bardziej wyraża emocje niż myśli. To wstęp do emotikonki, jej nośnik. To nic innego jak jedynie kciuk uniesiony w górę albo w dół.
Już na tym etapie to ciekawy przyczynek do filmu o ogromnym ruchu jaki generuje mowa-trawa, ogromnej sile fali nic nie znaczących wpisów w internecie. O ludzkości zamieniającej się w mrowisko, w którym kolejne osobniki podążają bezwiednie za feromonami pozostałych użytkowników wpisanymi w sieci i zatwierdzonymi komendą "wyślij". Każdy taki wpis ściąga od razu roje mrówek, gotowych przyłączyć się do paplaniny. To czysty feromon.
Nigdy w dziejach ludzkości ludzie nie wykonywali tak wielu czynności bez znaczenia, które znaczenie zyskiwały ogromne.
"Ostatnia klątwa" czyli niech was wszystkich diabli wezmą ***
reżyseria: Simon Rumley
scenariusz: Ben Ketai, Marc Haimes
w rolach głównych: Mike Doyle, Lara Redman, Dodge Prince, Devin Bonnée
Łączenie horroru z rzeczywistością to zabieg dość karkołomny, choćby dlatego, że istotą horroru jest właśnie pozostawanie w sprzeczności z realnym światem. Chyba, że wydarza się coś takiego, jak w 1992 roku w Teksasie. Wówczas nawet kino jest bezradne.
Na dobrą sprawę to sytuacja dość dziwna. Mieliśmy bowiem sporo filmów o zemście na sędziach, przysięgłych, prokuratorach, którzy ginąć zaczynają z rąk mszczących skazanego jego ziomków. Co prawda, nie potrafię sobie przypomnieć żadnego horroru na ten temat, w którym zemsta skazańca przychodziłaby z zaświatów - co wydaje się dość klasycznym tematem na tego rodzaju produkcję. W wypadku "Ostatniej klątwy" jednak i Johna Franka Garretta mamy jednak sytuację specyficzną.
Otóż jakoby rzekomo wszystko to wydarzyło się naprawdę i jakoby rzekomo skazany na śmierć niewinny człowiek rzeczywiście raził zza grobu swych prześladowców.
Mamy tu do czynienia z historią, która już pierwszą swą sceną stanowi antytezę "Dwunastu gniewnych ludzi". Tam jeden sprawiedliwy swymi wątpliwościami zarażał resztę, tutaj natomiast sam staje się chory na konformizm.
"Chata" czyli nie tak to wszystko sobie wyobrażałem ***
reżyseria: Stuart Hazeldine
scenariusz: John Fusco, Andrew Lanham, Destin Daniel Cretton
w rolach głównych: Sam Worthington, Octavia Spencer, Graham Greene, Avraham Avis Alush, Sumire Matsubara, Radha Mitchell
Zaproszenie widza do rozmowy o Bogu jest dość trudne, bo poza kościołami mało kto rozmawia na ten temat na serio. W kinie również. Nie przypominam sobie, aby udało się stworzyć na dużym ekranie taki boski wizerunek, bym nie poczuł zakłopotania. Najczęściej trzeba sięgać albo po metafory, albo po przymrużenie oka i humor (Morgan Freeman w filmie 'Bruce Wszechmogący'), albo jakieś inne formy obejścia tematu, niewywołujące skrępowania.
w naszym przedstawianiu Boga jest sporo tandeciarstwa. Kiczowate są obrazy i rysunki, kiczem zalatują także kościelne pieśni. Niedawno usłyszałem na przykład o Chrystusie:
'Rozpięty na ramionach, jak sokół na niebie...'
Aż trudno nie złamać trzeciego przykazania, no naprawdę... Litości!
Rozumiem to, bo owa tandeta jest efektem braku zdolności abstrakcyjnego myślenia. Wszak czytamy w pierwszym liście do Koryntian: 'Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują'. Słowem, żadne ludzkie schematy myślenia nie są w stanie objąć rozmiarów owej nagrody.
Wszelkie próby przedstawienia niebiańskiego życia jako ziemskiej sielanki skazane są na porażkę, skazane są na taki właśnie kicz. Podobnie jak wyobrażamy sobie i przedstawiamy ewentualne życie na innych planetach, posługując się znanymi nam z Ziemi wzorcami, tak też w tym wypadku ludzka wyobraźnia ma swoje ramy, choć właśnie mieć ich nie powinna.
Dostajemy zatem w 'Chacie' obraz fatalnie stereotypiczny. Obraz rajskiego ogrodu, w którym kwiecie wypiera śnieg, ptaszyna kwili, jeżyki spacerują po trawie, sarenki tulą się do siebie, a szczęście zbawionych dusz polega na radosnym bieganiu po łące. Nic tylko chwycić się za ręce i boso zasuwać po rosie. To jest arkadia tak zdziecinniała i tak infantylna w swym wymiarze, że stąd wysnuwam wniosek o pozorach, jakie w 'Chacie' stworzył jedynie Stuart Hazeldine zamiast istotnego nowatorstwa.
ocena: 3
Marcin Dorociński
8 z 11
"Małżeńskie porachunki" czyli Marcin Dorociński od razu wiedział, że trzeba się napić ****
reżyseria: Ole Borndedal
scenariusz: Ole Bornedal
w rolach głównych: Ulrich Thomsen, Nicolas Bro, Mia Lyhne, Lene Maria Christensen, Marcin Dorociński, Gwen Taylor
'Włoski dla początkujących' (och, jakże był raz jeszcze go obejrzał!), albo 'Zakochani widzą słonie', czy też 'Jabłko Adama', a także 'Komuna', wreszcie 'Bracia' Susaane Bier, który stanowił inspirację dla hollywoodzkiego dzieła z Natalie Portman i Jackiem Gyllenhaalem - zastanawiam się, czy duńskie kino kiedykolwiek mnie zawiodło. Tak, wiem - mówienie o jakimś jednolitym kinie z jednego kraju jest nieporozumieniem (czymże jest np. kino polskie? jak je zdefiniować?), jednakże twierdzę, iż istnieją pewne wyznaczniki narodowego stylu robienia filmów, po których można bez trudu rozpoznać flagę, podać stolicę, najważniejsza pasma górskie i ustrój polityczny.
Ma to chyba związek z cechami narodowymi, które wprost przekładają się na ekran. Z tego pewnie powodu czeskie komedie zawsze będą gorzkie, a polskie... sam nie wiem.
W 'Małżeńskich porachunkach' dwie niewiasty o imionach Ingrid i Gritt powiadają wynajętej płatnej zabójczyni z Wielkiej Brytanii, iż właściwie morderstwo, o którym myślą powinno być bardziej... w skandynawskim stylu.
- Czyli mroczne i nijakie? - powiada wówczas owa morderczyni, czytając duńskie poczucie humoru jak księgę z kawałami.
To nie był jedyny moment 'Małżeńskich porachunków', podczas którego parsknąłem. Istotą tego filmu jest bowiem cyrkowa żonglerka stereotypami. Co więcej - nie tylko stereotypami na temat Szwedów, Polaków, Rosjan, Brytyjczyków czy muzułmańskich imigrantów, ale także, a chyba przede wszystkim na temat Duńczyków.
Co sprawia, że już chyba wiem, dlaczego duńskie kino nigdy mnie nie zawiodło i którą narodową cechą mogę je scharakteryzować. Tą cechą jest dystans.
"Piękna i Bestia" czyli liczy się wnętrze - to największy z mitów ****
reżyseria: Bill Condon
scenariusz: Stephen Chbosky, Evan Spiliotopoulos
w rolach głównych: Emma Watson, Dan Stevens, Luke Evans, Kevin Kline, Ewan McGregor, Stanley Tucci, Emma Thompson
w polskiej wersji: Olga Kalicka, Kamil Kula, Damian Aleksander, Krzysztof Dracz, Jacek Bończyk, Danuta Stenka, Marian Opania
Disney się rozpędza - przenosi na ekran w wersji aktorskiej swoje kolejne hity animowane sprzed lat. Zupełnie jakby chciałby mi powiedzieć, że właściwie całe życie na to czekał, a animacje tworzył, bo nie miał dawniej możliwości technicznych na nic innego. Trochę mi przez to smutno.
Walt Disney nobilitował animację do roli kinowych hitów pełnometrażowych, wyniósł na poziom sztuki. Najpierw 'Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków' w 1937 roku, następnie 'Pinokio' w 1940 roku, później 'Dumbo', 'Bambi', 'Alicja w krainie czarów', 'Piotruś Pan'... Disney stworzył ze znanych nam wszystkich bajek perełki filmowe, diamenty animacji. Ponadczasowe i nie starzejące się zupełnie.
W ostatniej dekadzie Walt Disney zaczął eksperymentować i proponować widzom swoje klasyczne filmy animowane w wersji aktorskiej. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Spodobała się 'Alicja w krainie czarów', podobnie 'Kopciuszek', świetnie wypadła 'Czarownica' (czyli wersja opowieści o Śpiącej Królewnie), wreszcie w zeszłym roku obejrzeliśmy 'Księgę dżungli'. Przyznaję, także zwalającą z nóg, głównie dlatego, że Disney przy realizacji filmu sięgnął po najwspanialsze osiągnięcia techniczne. Właściwie cały czas pozostał w świecie animacji, ale tym razem już innej niż wtedy, gdy kreślarze rysowali na celofanie kolejne fazy ruchu księżniczek, czarownic, jelonków i słoników.
Sukces tego typu produkcji sprawił, że Walt Disney zamierza iść dalej. Uznał, że nie ma lepszego pomysłu niż proponowanie ludziom filmów i historii, które doskonale znają, tyle że opowiedzianych raz jeszcze. Czyż nie na tym polega opowiadanie baśni? Czyż nie do tego sprowadza się ich wiekowy żywot? Babcie opowiadały je przed snem wnuczętom, one opowiadały je swoim - wciąż i wciąż to samo.
"Maria Skłodowska Curie" czyli jest pani niezła, jak na kobietę ****
"Maria Skłodowska Curie"
reżyseria: Marie Noelle
scenariusz: Marie Noelle, Andrea Stoll
w rolach głównych: Karolina Gruszka, Charles Berling, Arieh Worthalter, Izabela Kuna, Piotr Głowacki, Daniel Olbrychski, Jan Frycz
Patrzę na Karolinę Gruszkę i nie mam wątpliwości, dlaczego twórcy filmowi tak chętnie ją obsadzają w filmach. Ta aktorka ma w sobie wspaniałą wewnętrzną energię, która pozwala jej ożywić każdą postać. A Maria Skłodowska Curie to - proszę mi wybaczyć to grubiańskie sformułowanie - postać martwa. Nie dlatego, że nie żyje od 1934 roku. Mam na myśli to, że nikt i nigdy nie tchnął życia w tę postać i wciąż niewiele o niej wiemy.
Znamy ją z encyklopedii, porterów, pomników, znaczków pocztowych, pocztu największych polskich geniuszy, bo akurat na szczęście w jej wypadku - tak jak przy Fryderyku Chopinie - nikt nie kwestionuje jej polskości na rzecz związków z Francją. Udało się utrwalić w świadomości świata, że to Polka, nie Francuzka. Wymienia się ją jednym tchem w gronie największych osób, jakie Polska zrodziła. Maria Skłodowska to nasza duma i sława. Wielką postacią była.
Czyli właściwie kim?
Pierwszą kobietą, która przychodzi na myśl podczas wymieniania polskich sław. Proszę zrobić eksperyment - spróbować wymienić dziesięć największych postaci naszej historii. Ile wśród nich znajdzie się kobiet? A jeżeli zrezygnujemy ze sportu i literatury, jeżeli skupimy się tylko na nauce, wówczas ile? Otóż to.
Nie dziwię się zatem, że francuska pani reżyser Marie Noelle zrobiła ten film w duchu feminizmu. Nie wojującego jednak.
Nie uczyniła z Marii Skłodowskiej wymachującej światu fiolkami sufrażystki, która swymi chemicznymi odkryciami chce wysadzić w powietrze męski świat początku XX wieku.
A mogłaby, bo przecież mówimy o epoce, gdy decyduje się kwestia walki o prawa kobiet, bo wciąż uważa się je za niedorzeczność. Kobiety wciąż znajdują się na marginesie z definicji - to ta epoka, w której nawet geniuszowi pokroju fenomenalnej Polki nie mogło być łatwo.
Maria Skłodowska w tym filmie to osoba jednak bardziej wobec tej sytuacji bezradna niż bohaterka walk o równouprawnienie. Owa bezradność właśnie lepiej obrazuje ścianę, z jaką musiała się zderzyć. Ma to szczególnie dobitny wymiar w kontekście dokonań genialnej Polki - pierwszego na świecie człowieka, który dostał dwukrotnie Nagrodę Nobla (1903 i 1911 r.), przy czym te drugie laury stanęły pod znakiem zapytania z uwagi na jej romans.
"Gwiazdy", czyli bardzo zazdroszczę Górnikowi Zabrze tego filmu ****
reżyseria: Jan Kidawa-Błoński
scenariusz: Jan Kidawa-Błoński, Jacek Kondracki
w rolach głównych: Mateusz Kościukiewicz, Sebastian Fabijański, Karolina Szymczak, Magdalena Cielecka, Eryk Lubos, Paweł Deląg
W czasach, gdy w polskim kinie filmów o piłce nożnej nie ma prawie w ogóle, Jan Kidawa-Błoński nie zdecydował się nakręcić biografii Zbigniewa Bońka, Włodzimierza Lubańskiego, nawet Ernesta Wilimowskiego. Nie zdecydował się na żadną oczywistość, lecz na Jana Banasia. To był dobry wybór.
Jan Kidawa-Błoński stworzył film mocno skręcający w stronę dokumentu, z fabularną asekuracją. Film, który z pewnością nie jest przez to bardzo dobry, wydaje mi się, że nawet nie jest do końca dobry, ale jednocześnie jest to film, którego Górnikowi Zabrze bardzo zazdroszczę. Nie jest on bowiem hagiografią największych gwiazd zabrzańskiego futbolu (znaleźlibyśmy większe niż Jan Banaś), opowieścią o momentach chwały Górnika. Jest to dzieło znacznie bardziej interesujące, głównie ze względu na wybór postaci i samej historii.
Jan Banaś vel Heinz-Dieter Banas, bo pod takim nazwiskiem urodził się w Berlinie w 1943 roku, nie jest bohaterem oczywistym. Wydawać by się mogło, że jeżeli ktoś decyduje się na nakręcenie fabularnego filmu o polskiej piłce nożnej, sięgnie po Zbigniewa Bońka, Włodzimierza Lubańskiego, może nawet Ernesta Wilimowskiego. Jan Banaś jednak? On nie wydaje się aż tak ważną postacią w dziejach naszego piłkarstwa.
W tym rzecz. Ważną być nie musi, ma być ciekawą. Film, w tym "Gwiazdy" Kidawy-Błońskiego, może bowiem abstrahować od tak istotnej w sporcie zasady gradacji. Tutaj gradacji nie ma. Nie ma podium, złotego i srebrnego medalu, pierwszego czy drugiego miejsca. Jest jedynie historia.
Wszystkie komentarze