Kino należy teraz do kobiet. Do takich kobiet, przed którymi można się tylko ukłonić. To znaczy - nie, nie tylko. Można jeszcze stracić dla nich głowę. Ostrzegam zatem.
Oto krótki przegląd propozycji kinowych na ten weekend, ustawianych od - w mojej opinii - najsłabszych do najlepszych. Proszę kliknąć w zdjęcia.
REKLAMA
Piraci z Karaibów
1 z 10
"Piraci z Karaibów. Zemsta Salazara" czyli zatopmy wreszcie tę łajbę **
reżyseria: Joachim Ronning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
w rolach głównych: Johnny Depp, Javier Bardem, Geoffrey Rush, Brenton Thwaites, Kaya Scodelario
Kiedy Czarnobrody pomieszał mi się z Salazarem, a 'Latający Holender' z 'Cichą Anną', kiedy wszystkie zombie wylazły już ze swych pirackich nor, zapragnąłem prawdziwego filmu o piratach, w których nie ma żywych trupów, voodoo i żaglowców o właściwościach łodzi podwodnych. Są po prostu reje, liny, szable i abordaż.
Przecież historie o piratach zawsze takie były - nie na serio, bardzo rubaszne i prześmiewcze. Choć piraci w dawnych wiekach topili statki, mordowali załogi, obdzierali marynarzy ze skóry, rabowali i łamali prawo, to opowieści o nich nigdy nie ciążyły ich kryminalną przeszłością. Pirat to do dzisiaj bohater raczej przedszkolnych balików niż posępnych podań z więzień i szafotów.
Dzisiaj rozważanie, czy piąta część "Piratów z Karaibów", jaką jest "Zemsta Salazara" jest lepsza czy słabsza od czwórki albo trójki, mija się z celem. To zupełnie bez znaczenia, bowiem wszystkie te części dryfują bez ładu i składu po stęchłych wodach. Przyznam, że zaczęło mi się już mieszać, kto tu właściwie żyje, a kto jest tylko zombie, kto zmartwychwstał, a kto wciąż nie. Wreszcie - kto jest czyim synem, córką, kto się na kim chce zemścić, a z kim współpracować. Mało tego, przestało mi przeszkadzać, że się to miesza. Powód był ten sam: bo to właściwie bez znaczenia.
Kiedy raz jeszcze załoga któregoś z żaglowców okazuje się umarlakami, kiedy ponownie duchy bez połowy szkieletu biegają po wodzie, by szukać pomsty i gdy znów wynurza się z kipieli pokryty pąklami "Latający Holender", było mi już naprawdę wszystko jedno.
"Jutro będziemy szczęśliwi" czyli dobrze, dobrze, ale jutro, jutro... **
reżyseria: Hugo Gelin
scenariusz: Hugo Gelin, Mathieu Ouillon, Jean-Andre Yerles
w rolach głównych: Omar Sy, Clemense Poesy, Gloria Colston, Antoine Bertrand
Ciepły w założeniu, familijny komediodramat z udziałem Omara Sy ma wszelkie szanse ku temu, by stać się najgłupszym i najbardziej absurdalnym filmem roku. Chyba wiem, jakie myślenie kryło się za zupełnym upadkiem tego dzieła.
Rzecz nawet nie w tym, że to opowieść absurdalna sama w sobie - chociaż trzeba przyznać, że dobór wątków znamionuje scenarzystów, którzy z powodzeniem dostaliby pracę w wytwórni Televisa w Ciudad de Mexico, przy tworzeniu oper mydlanych. Połączenie radości i łez w 'Jutro będziemy szczęśliwi' jest bowiem tak żenujące, że mydlinami czuć na kilometr. Problem polega na tym, że o ile w meksykańskich telenowelach tak właśnie ma być, ckliwie i żenująco, to tutaj zdaje się plan był inny.
Omar Sy był jak uzdolniony junior młodzieżowej reprezentacji Francji, który wygląda jak perła, ale równie dobrze może skończyć na wypożyczeniu w lidze bułgarskiej. Stanie się tak wówczas, gdy zamiast na pozycji numer dziewięć, czyli klasycznego napastnika zacznie się go wystawiać na innych, a to na skrzydle, a to w środku pola.
Tak właśnie było z Senegalczykiem. Po wybitnej roli w 'Nietykalnych' dostał bardziej dramatyczny występ w teoretycznie pogłębionym kryminale 'Nieobliczalni'.
Nie oszukujmy się bowiem znowu, do kina familijnego trzeba mieć serce i cierpliwość. Trzeba mieć odpowiednie nastawienie, może wygodną kanapę, może smaczny i ciepły obiad, może kawał ciacha z pyszną kawusią - tylko wtedy da się je wytrzymać. Odpowiednie nastawienie sprawia jednak cuda - przy tego rodzaju filmach można się naprawdę wzruszyć, pośmiać, oczyścić. Głupoty? Nie przesadzajmy, to także jest w życiu potrzebne. Kino familijne to jedna z odmian kina, która trzyma się wyjątkowo blisko rozrywki, udając przy tym dzieła o problemach, którymi nigdy nie jest. Przemyca proste prawdy podobne do maksym Paulo Coelho, miesza niepasujące do siebie składniki, ale według znanej receptury:
Dwie łyżki wzruszenia, szklanka łez, szczypta goryczy (nie za dużo) i dużo, dużo mieszać zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Piec do zarumienienia. Podawać z kawą, w niedzielne popołudnie.
Natomiast 'Jutro będziemy szczęśliwi' tej receptury się nie trzyma. Proporcje składników zostały zaburzone, dodane w niewłaściwej kolejności, piecze się wszystko zbyt krótko, w efekcie ciasto dostajemy nawet nie z zakalcem, ale wręcz surowe. Kompletnie niedopieczone.
"Obcy: Przymierze" czyli nie będziesz miał cudzych bogów przede mną **
reżyseria: Ridley Scott
scenariusz: John Logan, Dante Harper
w rolach głównych: Katherine Waterston, Daniel Fassbender, Billy Crudup, Danny McBride, Amy Seimetz
Ridley Scott ma ogromny problem ze znaną w świecie filmu i sztuki zasadą, że stworzone przez kogoś fundamentalne dzieło z czasem przestaje być jego własnością. 'Obcy: Przymierze' to próba krzyku 'to ja jestem twórcą!'. Krzyku, z którego wychodzi ordynarny kulturowo jazgot.
Pewnie zrozumiałbym Ridleya Scotta, gdyby w swym 'Prometeuszu', a następnie w 'Obcym: Przymierze' wystosował apel 'to ja jestem twórcą!'. Apel zupełnie beznadziejny, ale jakoś tam zrozumiały. Myślę, że w gruncie rzeczy za tymi dwoma filmami kryje się właśnie tego typu myślenie. To jest lęk Ridleya Scotta, że historia nie jest już jego. Że przestaje on istnieć jako twórca czegoś ponadczasowego, czego z historii kina, sztuki i świata już nigdy nie wymażemy. Czegoś, co zmieniło ten świat na dobre, jak wpuszczona na jego pokład zaraza. Lęk, że przestał być twórcą, czyli bogiem.
Jednakże za 'Prometeuszem' i 'Obcym: Przymierze' stoi jednak coś jeszcze. Biorąc pod uwagę historię 'Matrixa' braci... rodzeństwa... wreszcie sióstr Wachowskich, mam wrażenie że stoi za nimi coś nieuchronnego - olbrzymia pokusa boskiego twórcy, by swoje dzieło przenieść na grunt absolutu. Ridley Scott zamarzył zdaje się o tym, by jego 'Obcy' nie był jedynie perfekcyjna historią filmową, którą można rozbroić, obezwładnić i rozebrać poprzez analizy poznawcze. Znaleźć w nim odniesienia do kultury, przyrody, psychologii i już. Może obawiał się, że tak rozebrany na części film stanie się mniej wielki, mniej mistyczny, mniej istotny.
Ridley Scott poczuł się jak bóg. Chciał nim zostać, zatem postanowił uczynić ze swej opowieści coś, czym ona nigdy nie była. Rozbudować ją do formy filozoficznej koncepcji, z czystej metafory uczynić doktrynę. Zupełnie nie wiedział, jak w podobnej sytuacji skończyli Wachowscy, jakby czuł się od nich mocniejszy. A mocniejszy nie jest. Także jemu z podobnych praktyk wyszedł stek bzdur. Zamiast wyrzucać z kamery bardzo konkretne odniesienia, zaczął zatruwać nas swoimi wizjami świata, genesis i refleksjami nad tym, kto nas stworzył.
"Szybcy i wściekli 8" czyli co z tego, że nie widziałeś siódemki **
reżyseria: F. Gary Gray
scenariusz: Chris Morgan
w rolach głównych: Vin Diesel, Jason Statham, Dwayne Johnson, Michelle Rodriguez, Charlize Theron, Helen Mirren, Kurt Russell
Edwin Hubble w latach dwudziestych odkrył, że Wszechświat się stale rozszerza, aż do granic przekraczających nasza wyobraźnię. Pytanie, co jest poza jego granicami? Justin Lin, James Wan i F. Gary Gray odkryli to samo prawo w 'Szybkich i wściekłych'. Końcowe pytanie - bez zmian.
W 2001 roku 'szybkim i wściekłym' był tylko Vin Diesel, wyjątkowe beztalencie kinowe. Od pewnego czasu dostaję jednak w tym filmie trójkę aktorskich profanów, gdyż dochodzą jeszcze Jason Statham i Dwayne Johnson. Co jeden, to prawdziwek, który nawet sceny wymiany gróźb w więzieniu albo nader oczywiste przejście od gróźb do skrywanego pod opinającą mięśnie skórą szacunku zagrać potrafią mniej więcej tak, jak ich prychające z dysz samochody.
Każdy z nich zrobił karierę na swym dyletanctwie. O Vinie Dieselu nikt już nie pamięta jako o szeregowym Caparzo z 'Szeregowca Ryana', Jason Statham przestał być bokserem z 'Przekrętu', a Dwayne Johnson nie jest już Królem Skorpionem, ani nawet zapaśnikiem wolnej amerykanki. Fenomen 'Szybkich i wściekłych' jest zbyt duży.
To, że wymieniona trójka nic nie umie, za to świetnie pręży muskuły (i w przenośni, i dosłownie) jest dla mnie jasne. Proszę mi jednak wyjaśnić, co stało się z Charlize Theron? Południowoafrykański skarb narodowy, laureatka Oscara za 'Monster', świetna w 'Adwokacie diabła', 'Żonie astronauty' nagle, gdzieś w okolicach 'Prometeusza' zapomniała, że potrafi grać. Jej występ w 'Królewnie Śnieżce i łowcy' oraz 'Łowcy i Królowej Lodu' wyglądał tak, jakby kij połknęła. Śpiąca królewna ekranu, ledwo rzeźbiony kawał skały. Nie wiem, co się stało - przypomniała sobie, że zaczynała w 'Dzieciach kukurydzy' czy jak?
"The Circle. Krąg" czyli jak wielkie znaczenie mają czynności bez znaczenia ***
reżyseria: James Pondsoldt
scenariusz: James Ponsoldt, Dave Eggers
w rolach głównych: Emma Watson, Tom Hanks, Karen Gillian, John Boyega, Ellar Coltrane
Najciekawsze pytanie, jakie stawia ten film pojawia się w jego środku. Brzmi mniej więcej: 'Kiedy masz wrażenie, że cały czas jesteś obserwowana - czujesz się gorzej czy lepiej?'. Po czym zupełnie traci świadomość, że na bazie tego pytania można by zbudować potężną historię, a nie taką płyciznę, jak to.
Czy James Pondsoldt zdaje sobie sprawę z tego, jak ważnej materii dotknął? Nie wydaje mi się, skoro trywializuje. Cały jego film jest szalenie trywialny, w takiej zresztą formie również skonstruowany. To film, który karmi się komentarzami z internetu, wyświetlanymi jako jego stałe tło do niemal wszystkiego, co robią bohaterowie. Rozumiecie Państwo, wszystko co robimy jest komentowane - to znak czasu.
Gdyby jednak faktycznie były to prawdziwe komentarze i recenzje, to pół biedy. Dobrze jednak wiemy, że wpisy w internecie komentarzami nie są. Są komentkami, jak sami je nazywamy, trywializując podobnie jak James Pondsoldt. Komentka to tylko rzucone od niechcenia zdanie, może równoważnik zdania, który bardziej wyraża emocje niż myśli. To wstęp do emotikonki, jej nośnik. To nic innego jak jedynie kciuk uniesiony w górę albo w dół.
Już na tym etapie to ciekawy przyczynek do filmu o ogromnym ruchu jaki generuje mowa-trawa, ogromnej sile fali nic nie znaczących wpisów w internecie. O ludzkości zamieniającej się w mrowisko, w którym kolejne osobniki podążają bezwiednie za feromonami pozostałych użytkowników wpisanymi w sieci i zatwierdzonymi komendą 'wyślij'. Każdy taki wpis ściąga od razu roje mrówek, gotowych przyłączyć się do paplaniny. To czysty feromon.
Nigdy w dziejach ludzkości ludzie nie wykonywali tak wielu czynności bez znaczenia, które znaczenie zyskiwały ogromne.
"Piękna i Bestia" czyli liczy się wnętrze - to największy z mitów ****
reżyseria: Bill Condon
scenariusz: Stephen Chbosky, Evan Spiliotopoulos
w rolach głównych: Emma Watson, Dan Stevens, Luke Evans, Kevin Kline, Ewan McGregor, Stanley Tucci, Emma Thompson
w polskiej wersji: Olga Kalicka, Kamil Kula, Damian Aleksander, Krzysztof Dracz, Jacek Bończyk, Danuta Stenka, Marian Opania
Disney się rozpędza - przenosi na ekran w wersji aktorskiej swoje kolejne hity animowane sprzed lat. Zupełnie jakby chciałby mi powiedzieć, że właściwie całe życie na to czekał, a animacje tworzył, bo nie miał dawniej możliwości technicznych na nic innego. Trochę mi przez to smutno.
Walt Disney nobilitował animację do roli kinowych hitów pełnometrażowych, wyniósł na poziom sztuki. Najpierw 'Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków' w 1937 roku, następnie 'Pinokio' w 1940 roku, później 'Dumbo', 'Bambi', 'Alicja w krainie czarów', 'Piotruś Pan'... Disney stworzył ze znanych nam wszystkich bajek perełki filmowe, diamenty animacji. Ponadczasowe i nie starzejące się zupełnie.
W ostatniej dekadzie Walt Disney zaczął eksperymentować i proponować widzom swoje klasyczne filmy animowane w wersji aktorskiej. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Spodobała się 'Alicja w krainie czarów', podobnie 'Kopciuszek', świetnie wypadła 'Czarownica' (czyli wersja opowieści o Śpiącej Królewnie), wreszcie w zeszłym roku obejrzeliśmy 'Księgę dżungli'. Przyznaję, także zwalającą z nóg, głównie dlatego, że Disney przy realizacji filmu sięgnął po najwspanialsze osiągnięcia techniczne. Właściwie cały czas pozostał w świecie animacji, ale tym razem już innej niż wtedy, gdy kreślarze rysowali na celofanie kolejne fazy ruchu księżniczek, czarownic, jelonków i słoników.
Sukces tego typu produkcji sprawił, że Walt Disney zamierza iść dalej. Uznał, że nie ma lepszego pomysłu niż proponowanie ludziom filmów i historii, które doskonale znają, tyle że opowiedzianych raz jeszcze. Czyż nie na tym polega opowiadanie baśni? Czyż nie do tego sprowadza się ich wiekowy żywot? Babcie opowiadały je przed snem wnuczętom, one opowiadały je swoim - wciąż i wciąż to samo.
"Gwiazdy", czyli bardzo zazdroszczę Górnikowi Zabrze tego filmu ****
reżyseria: Jan Kidawa-Błoński
scenariusz: Jan Kidawa-Błoński, Jacek Kondracki
w rolach głównych: Mateusz Kościukiewicz, Sebastian Fabijański, Karolina Szymczak, Magdalena Cielecka, Eryk Lubos, Paweł Deląg
W czasach, gdy w polskim kinie filmów o piłce nożnej nie ma prawie w ogóle, Jan Kidawa-Błoński nie zdecydował się nakręcić biografii Zbigniewa Bońka, Włodzimierza Lubańskiego, nawet Ernesta Wilimowskiego. Nie zdecydował się na żadną oczywistość, lecz na Jana Banasia. To był dobry wybór.
Jan Kidawa-Błoński stworzył film mocno skręcający w stronę dokumentu, z fabularną asekuracją. Film, który z pewnością nie jest przez to bardzo dobry, wydaje mi się, że nawet nie jest do końca dobry, ale jednocześnie jest to film, którego Górnikowi Zabrze bardzo zazdroszczę. Nie jest on bowiem hagiografią największych gwiazd zabrzańskiego futbolu (znaleźlibyśmy większe niż Jan Banaś), opowieścią o momentach chwały Górnika. Jest to dzieło znacznie bardziej interesujące, głównie ze względu na wybór postaci i samej historii.
Jan Banaś vel Heinz-Dieter Banas, bo pod takim nazwiskiem urodził się w Berlinie w 1943 roku, nie jest bohaterem oczywistym. Wydawać by się mogło, że jeżeli ktoś decyduje się na nakręcenie fabularnego filmu o polskiej piłce nożnej, sięgnie po Zbigniewa Bońka, Włodzimierza Lubańskiego, może nawet Ernesta Wilimowskiego. Jan Banaś jednak? On nie wydaje się aż tak ważną postacią w dziejach naszego piłkarstwa.
W tym rzecz. Ważną być nie musi, ma być ciekawą. Film, w tym 'Gwiazdy' Kidawy-Błońskiego, może bowiem abstrahować od tak istotnej w sporcie zasady gradacji. Tutaj gradacji nie ma. Nie ma podium, złotego i srebrnego medalu, pierwszego czy drugiego miejsca. Jest jedynie historia.
"Uciekaj!" czyli rasizm naprawdę może być thrillerem ****
reżyseria: Jordan Peele
scenariusz: Jordan Peele
w rolach głównych: Daniel Kaluuya, Allison Williams, Catherine Keener, Bradley Whitford, LilRel Howery
Dziewczyna przywozi do swych rodziców chłopaka - dajmy na to, w Alabamie. Oni nie wiedzą, że jest czarny. On nie wie, jak oni zareagują. Witają go z otwartymi ramionami, ale cały czas coś nie gra. Cały czas siedzi w nich bowiem Ku-Klux-Klan. Myślicie Państwo, że to o filmie 'Uciekaj!'? Nie, to kilka zdań o tym, czym ten film mógłby być. Jakże żałuję, że z tej genialnej ścieżki skręcił.
Jakby nie patrzeć, pierwsza wizyta u rodziców wybranki z definicji ma w sobie sporo napięcia. Już na tym można śmiało bazować, tworząc dreszczowiec. Jordan Peele dolał oliwy do ognia. Stworzył wizytę, która zaczyna się od otwartych ramion i "jakże mi miło poznać", ale której napięcie w gruncie rzeczy jest trudne do wytrzymania. Jest bardzo duże.
To wielki walor "Uciekaj!" tego filmu. Umiejętność utrzymania napięcia, niepewności i zaintrygowania to podstawa każdego thrillera. Można powiedzieć, że wszystko inne wobec tego jest wtórne. A Jordan Peele utrzymał je doprawdy z dużą wprawą. Cały czas za owym napięciem kryje się rasizm, a przynajmniej tak mi się przez długi czas wydawało.
Dlaczego więc Jordan Peele zszedł z obranej drogi, skoro tak świetnie mu szło? Dlaczego postanowił za wszelką cenę przekreślić wstępną koncepcję, iż to rasizm będzie siłą sprawczą wszystkiego, co ma się tu wydarzyć, skoro był to tak znakomity pomysł?
Tego nie wiem, ale żałuję, że ostatecznie odarł swój film z białych kapturów Ku Klux Klanu, które dzisiaj pochowane gdzieś po kątach, wśród dawno nieużywanych ciuchów, w każdej chwili przecież mogą zostać włożone.
"Sama przeciw wszystkim" czyli Jessica Chastain o krok przed innymi ****
reżyseria: John Madden
scenariusz: Jonathan Perera
w rolach głównych: Jessica Chastain, John Litgow, Mark Strong, Sam Waterston, Gugu Mbatha-Row, Alison Pill
Sukces Jessiki Chastain w kreowaniu roli skutecznej lobbystki w "Sama przeciw wszystkim" nie polega na tym, że zagrała w nim kobietę bardzo dynamiczną, pełną energii. Tej energii, której dostarczyć do końca dnia mogą jej już wyłącznie leki, łykane bezustannie w chwilach kryzysu. Jej sukcesem jest to, że stworzyła postać absolutnie nieszablonową, osobowość niemal w trójwymiarze, pełną nie tylko agresji i bezwzględności, ale także samotności, melancholii, tłamszonych wyrzutów sumienia, poczucia utraty, któremu tak jednoznacznie zaprzecza i wielu innych uczuć. To portret bardzo złożony, który sprawia, że choć film jest zdominowany przez jedną postać, bardzo wyraźny pierwszy plan (niemal w zgodzie z tytułem), to jednak jest to perspektywa niezwykle głęboka i ciekawa.
Wiedza o lobbingu jest dla mnie jedną z najbardziej kuszących stron tego filmu. Nie dostaję jej tyle, ile bym chciał, ale sporo mi się rozjaśnia. Lobbing okazuje się bowiem nadzwyczaj bliski polityce, racjonalny w swych wyborach, ale jest to racjonalizm podyktowany wyraźnymi korzyściami. Taki racjonalizm interesowny.
Jessica Chastain zdemaskowała mi lobbing jako działalność nie kuluarową i skrytą, ale jawną i niemal majestatyczną, poddaną takim samym naciskom i zagrożeniom, jakim poddana jest każda działalność publiczna. Bez granic w stosowanych metodach. Siła jej postaci sprowadza się także do tego, że nie musi ona działać w cieniu i dyskretnie. Przeciwnie, to na nią jako lobbystkę skierowane są wszystkie światła.
"Wonder Woman" czyli Gal Gadot nie musi używać lassa - wszystko powiem *****
reżyseria: Patty Jenkins
scenariusz: Allan Heinberg
w rolach głównych: Gal Gadot, Chris Pine, David Thewlis, Connie Nielsen. Robin Wright
Trochę już tego za dużo - pomyślałem. Ja wiem, że Wonder Woman miała fantastyczne wejście w 'Batman vs Superman' i należy w związku z tym kuć żelazo jak w kuźni Hefajstosa. Chyba jednak przesadzamy z tym wylewem super bohaterów. Tak myślałem. A tu taka niespodzianka!
W 1954 roku pochodzący z Niemiec psychiatra Fredric Wertham opublikował książkę "Seduction of the Innocent" (Uwodzenie niewinności), w której niemal wydał wojnę komiksom. Dowodził, że od lat trzydziestych, odkąd zaczęły się ich rządy w popkulturze, doprowadziły do niesłychanej wręcz demoralizacji niewinnej młodzieży. W Supermanie widział faszystę, w Batmanie - homoseksualistę, utrzymującego relację z Robinem. Za szalenie groźną uznał też Wonder Woman, która po raz pierwszy w komiksie pojawiła się zaraz po nich, w 1941 roku. Jej oberwało się za feminizm, ubrany w sadomasochistyczne wdzianko o lesbijskich konotacjach.
W jednym się z Fredrikiem Werthamem zgadzam. Nie z wpływem komiksów na młodzież, bo bynajmniej go nie przeceniam - jest skromniejszy niż myślimy; bardziej wpływają one na kino, popkulturę niż ludzką świadomość. Super bohaterowie są zbyt oderwani od rzeczywistości, zbyt nachalni i zbyt wymyśleni, by było inaczej. Zgadzam się z tym, że wymienił akurat te trzy postaci jako najważniejsze wśród komiksowych super bohaterów, nawet kosztem Spidermana, Kapitana Ameryki i innych.
Gal Gadot jest tutaj jak Krokodyl Dundee w Nowym Jorku, to raczej ona przygląda się światu z niedowierzaniem, a nie odwrotnie. Co też się z nim stało przez te wszystkie lata, gdy jej nie było? Co stało się z nim, gdy władzę sprawowali w nim mężczyźni, także ci w czarnych skrzydłach nietoperza czy w rajtkach i loczkiem na czole? Wonder Woman nie tyle wprowadza w swym filmie pokój, co porządek i równowagę, wyraźnie zakłóconą przez nieobecność żadnej sensownej kobiety wśród gwiazd popkultury.
- Ja tego tak nie zostawię - mówi i naciera z uniesionym mieczem.
Wszystkie komentarze