Ten weekend w kinie opatrzyłbym najchętniej hasłem "Przekonajcie się, Państwo, sami". Jest bowiem kilka propozycji, za którymi stoją ogromne nadzieje i ciekawość. Weźmy chociażby najnowszy film Juliusza Machulskiego. Albo najnowszą wersję Spidermana. Albo pewną nowinkę w horrorze. Pozwolę sobie zaproponować kilka filmów. Proszę kliknąć w zdjęcie.
REKLAMA
2017
1 z 10
"To przychodzi po zmroku" czyli thriller moralnego niepokoju ****
reżyseria: Trey Edward Shults
scenariusz: Trey Edward Shults
w rolach głównych: Joel Edgerton, Christopher Abbott, Kelvin Harrison Jr, Riley Keough, Carmen Ejogo
Pomyślałem: 'Przecież thriller nie może sprowadzać się jedynie do oczekiwania na to, co się zdarzy'. Po czym dotarło do mnie, że widocznie mam bladego pojęcia o tym, czym jest emocjonalne napięcie. 'To przychodzi po zmroku' to dreszczowiec, który potrafił mnie utrzymać w tym stanie przez rekordowo długi czas.
"To przychodzi po zmroku" jest jednym z tych filmów grozy, który przypomina mi, że podstawą thrillera powinny być przede wszystkim emocje, a one z kolei opierają się na napięciu. Tworzenie napięcia jest abecadłem każdego twórcy tego rodzaju kina. Poza nim w dreszczowcu nie ma niczego. Wszelka pointa, stanowiąca jedynie kulminację zdarzeń, jest bez znaczenia wobec obawy, którą thriller karmi się najbardziej.
Nie jest to nowinka w stylu "Zanim się obudzę", który w zeszłym roku zachwycił mnie absolutnie, bowiem wprowadził do thrillera kategorię dotąd tu niespotykaną i obcą - piękno. W czasach mroku i latających trzewi w stylu gore, w epoce rycia pazurami po świadomości widza, dreszczowiec oparty na pięknie stanowi pozorny absurd. Okazuje się jednak, że jeżeli gdzieś w thrillerach i horrorach szukać nowości i poszerzania granic gatunku, to właśnie we wprowadzaniu doń nowych kategorii.
Nie mamy tu do czynienia z żadną emocjonalną huśtawką, z jakimkolwiek bombardowaniem widza zdarzeniami i zaskoczeniami. To jest thriller raczej metodyczny, oparty na pewnych wytyczonych regułach, których się trzyma.
"W starym, dobrym stylu" czyli nic dodać do tego tytułu ****
reżyseria: Zach Braff
scenariusz: Theodore Melfi
w rolach głównych: Michael Caine, Morgan Freeman, Alan Arkin, Christopher Lloyd
Kiedy ogarnia mnie strach przed starością, powtarzam sobie: to może być całkiem fajny czas, bo wtedy człowiek niczego już nie musi. Michael Caine, Morgan Freemani Alan Arkin - każdy z Oscarem i każdy po osiemdziesiątce - właśnie tak grają w tym filmie. Jakby niczego już nie musieli. Nie ma lepszej recepty na występ.
"W starym, dobrym stylu" to nowa wersja mało znanego filmu z 1979 roku, pod tym samym zresztą tytułem, w którym w role trzech staruszków wcielili się Lee Strasberg (znany z "Ojca chrzestnego"), Art Cartney i George Burns. Obecna wersja ma dużo lepsza obsadę. Wszak tym razem mamy do czynienia z trzema zdobywcami Oscarów - Alan Arkin dostał go za absolutnie genialny występ w roli dziadka w "Małej Miss" ('Pamiętaj, by jak najczęściej sypiać z kobietami. Ale nie z jedną. Ze wszystkimi!'), Morgan Freeman wywalczył go za bokserski film "Za wszelką cenę" Clinta Eastwooda, natomiast Michael Caine nagrodą cieszył się dwukrotnie - za filmy "Hannah i jej siostry" oraz "Wbrew regułom".
Mówiąc krótko, mamy do czynienia z trzema wielkimi aktorami, z których każdy skończył już osiemdziesiątkę, więc mogliby posiedzieć na ławeczce i powspominać. Oni jednak również mają inny plan na życie. Ten plan to pokaz, iż gra aktorska w takim wieku ma pewien fantastyczny walor, niespotykany wcześniej. Jest mianowicie pozbawiona wszelkiej presji i maniery.
"Spiderman: Homecoming" czyli superbohater z osiedla ****
reżyseria: Jon Watts
scenariusz: John Francis Daley, Jonathan Goldstein, Jon Watts, Christopher Ford, Chris McKenna, Erik Sommers
w rolach głównych: Tom Holland, Robert Downey Jr, Michael Keaton, Laura Harrier, Jacob Batalon, Marisa Tomei, Gwyneth Paltrow
Pamiętacie Państwo, jak wielkie emocje wzbudziło epizodyczne pojawienie się nowego Spidermana w 'Kapitanie Ameryce. Wojnie bohaterów'? Może nie pamiętacie, bo ile razy można oglądać to samo. Tamten Spiderman był zwiastunem głębokich zmian. Nie przypuszczałem, że aż takich.
Ani Spiderman, ani żaden inny superbohater w fikuśnych przebraniach nie dotarł jakimś cudem jeszcze tam, gdzie potrzeba go najbardziej - do szkoły.
Nastolatki to główny odbiorcy takich filmów, a szkoła jest w amerykańskim kinie miejscem kultowym. Od horroru po musicale, od s-f po romanse - warunkiem ich sukcesu jest to, by rozgrywały się przy szkolnych szafkach na korytarzu. Warunkiem oczywistym, bo to za nastolatkami idzie moda. One ją dyktują. A moda to masowość, to zyski.
Rzeczywiście, to rodzaj wszechświatowej paranoi. Oto zaczynamy na serio zajmować się rozwojem osobowościowym facetów w rajtuzach, pelerynach i maskach, albo przynajmniej pokąsanych przez pająki. To oni ewoluują, pokazują swe początki i dzieciństwo, występują co rusz w nowych ujęciach. Sęk w tym, że tylko oni.
Mam wrażenie, że w prostej popkulturze rozrywkowej nie dzieje się nic innego niż przedstawianie klasycznych bohaterów komiksów w coraz nowych wersjach. Miejsce nowych herosów zajmuje nowy Batman, jeszcze nowszy Batman, kolejna wersja Spidermana albo Superman po nowemu.
Wyzwanie rzucone dzisiejszej popkulturze, by stworzyła nowego superbohatera pozostanie bez odpowiedzi, jako że jest to wyzwanie zbyt ryzykowne i przez to nieopłacalne. A ryzyko dzisiaj nie pobudza rozwoju, ale go spowalnia. Cnotą dzisiejszego świata, także dzisiejszego świata filmu jest minimalizowanie ryzyka.
"Król Artur. Legenda miecza" czyli przekręt przy Okrągłym Stole ****
reżyseria: Guy Ritchie
scenariusz: Joby Harold, Guy Ritchie, Lionel Wigram
w rolach głównych: Charlie Hunnam, Jude Law, Eric Bana, Astrid Berges-Frisbey, Annabelle Wallis
Guy Ritchie ma swój styl kręcenia filmów. Ten styl doprowadził go do wielu sukcesów, więc postanowił go zastosować także wobec legendy o królu Arturze. Wyszło zabawnie, ale chyba zbyt dziwacznie.
Guy Ritchie mruga okiem nie tylko przez styl, ale i formę swej opowieści. W "Królu Arturze" ponownie sięgnął po sposób narracji, którą uprawia namiętnie - zmontowaną z krótkich, powtarzalnych wtrętów, w której historię opowiadają jej bohaterowie, często prześmiewczo, przedrzeźniając się i nadpisując swe wersje jak palimpsest. Przypomina to nieco cofanie igły na winylowej płycie - proszę zwrócić uwagę na kilka scen w tym arturiańskim filmie, które na to wskazują. Najlepszym przykładem jest scena rozważań Artura i spółki na temat tego, jak dogadać się z angielskimi baronami.
Przypomina to nieco "Braveheart" Mela Gibsona, z tym jednak zastrzeżeniem, że Guy Ritchie jest daleki od gibsonowskiej stylistyki. Jego Waleczne Serce to raczej historia w stylu "Ocean's Eleven" niż wielkiej batalistyki i patosu. To średniowieczny "Przekręt", opowiedziany w sposób bardzo współczesny. Mało tego, współcześnie także pokazany.
"Volta" czyli zemsta ma coraz bardziej gorzki smak ***
reżyseria: Juliusz Machulski
scenariusz: Juliusz Machulski
w rolach głównych: Andrzej Zieliński, Olga Bołądź, Aleksandra Domańska, Jacek Braciak, Joanna Szczepkowska, Katarzyna Herman, Cezary Pazura, Michał Żurawski
Zaskoczony słuchałem, jak po seansie filmu 'Volta' w poznańskiej Cinema City Plaza rozległy się brawa widowni. To zdarza się bardzo rzadko i warte byłoby docenienia, gdyby nie fakt, że te brawa nie wróżą nic dobrego. Dla Juliusza Machulskiego mogą być znakiem, że nie musi się wysilać, by stworzyć oklaskiwaną komedię.
Z tego, co pamiętam, brawa zbierała już komedia "Ile waży koń trojański", nad którą "Volta" góruje tym, że nie jest aż tak słabo wyreżyserowana i zagrana. Nie ma już na szczęście tej nieszczęsnej i irytującej Ilony Ostrowskiej. Ma kilka naprawdę dobrych postaci, z Andrzejem Zielińskim i Jackiem Braciakiem na czele.
Juliusz Machulski wybrał więc aktorów dobrze, gorzej pomysł swój wykorzystał. Poprowadzenie obu tych znakomitych aktorów jest dość przeciętne, wyciśnięcie z nich tego, co mogliby dać na ekranie - na kiepskim poziomie. Albo są przerysowani, albo (częściej) właśnie niedociągnięci. Nigdy nie tacy, jak powinni.
"Volta" poległa najbardziej na równowadze fabularnej. Gagów ma mało, ale jakieś są. Cytatów też niedostatek, ale istnieją. W zasadzie zatem mamy do czynienia z filmem znośnym, jak na "Ile waży koń trojański" to nawet bardzo znośnym. A jednak gdy przychodzi do utrzymania wspomnianej równowagi, film leży jak długi.
"Wonder Woman" czyli Gal Gadot nie musi używać lassa - wszystko powiem *****
reżyseria: Patty Jenkins
scenariusz: Allan Heinberg
w rolach głównych: Gal Gadot, Chris Pine, David Thewlis, Connie Nielsen. Robin Wright
Trochę już tego za dużo - pomyślałem. Ja wiem, że Wonder Woman miała fantastyczne wejście w 'Batman vs Superman' i należy w związku z tym kuć żelazo jak w kuźni Hefajstosa. Chyba jednak przesadzamy z tym wylewem super bohaterów. Tak myślałem. A tu taka niespodzianka!
W 1954 roku pochodzący z Niemiec psychiatra Fredric Wertham opublikował książkę 'Seduction of the Innocent' (Uwodzenie niewinności), w której niemal wydał wojnę komiksom. Dowodził, że od lat trzydziestych, odkąd zaczęły się ich rządy w popkulturze, doprowadziły do niesłychanej wręcz demoralizacji niewinnej młodzieży. W Supermanie widział faszystę, w Batmanie - homoseksualistę, utrzymującego relację z Robinem. Za szalenie groźną uznał też Wonder Woman, która po raz pierwszy w komiksie pojawiła się zaraz po nich, w 1941 roku. Jej oberwało się za feminizm, ubrany w sadomasochistyczne wdzianko o lesbijskich konotacjach.
W jednym się z Fredrikiem Werthamem zgadzam. Nie z wpływem komiksów na młodzież, bo bynajmniej go nie przeceniam - jest skromniejszy niż myślimy; bardziej wpływają one na kino, popkulturę niż ludzką świadomość. Super bohaterowie są zbyt oderwani od rzeczywistości, zbyt nachalni i zbyt wymyśleni, by było inaczej. Zgadzam się z tym, że wymienił akurat te trzy postaci jako najważniejsze wśród komiksowych super bohaterów, nawet kosztem Spidermana, Kapitana Ameryki i innych.
Gal Gadot jest tutaj jak Krokodyl Dundee w Nowym Jorku, to raczej ona przygląda się światu z niedowierzaniem, a nie odwrotnie. Co też się z nim stało przez te wszystkie lata, gdy jej nie było? Co stało się z nim, gdy władzę sprawowali w nim mężczyźni, także ci w czarnych skrzydłach nietoperza czy w rajtkach i loczkiem na czole? Wonder Woman nie tyle wprowadza w swym filmie pokój, co porządek i równowagę, wyraźnie zakłóconą przez nieobecność żadnej sensownej kobiety wśród gwiazd popkultury.
- Ja tego tak nie zostawię - mówi i naciera z uniesionym mieczem.
"Piraci z Karaibów. Zemsta Salazara" czyli zatopmy wreszcie tę łajbę **
reżyseria: Joachim Ronning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
w rolach głównych: Johnny Depp, Javier Bardem, Geoffrey Rush, Brenton Thwaites, Kaya Scodelario
Kiedy Czarnobrody pomieszał mi się z Salazarem, a 'Latający Holender' z 'Cichą Anną', kiedy wszystkie zombie wylazły już ze swych pirackich nor, zapragnąłem prawdziwego filmu o piratach, w których nie ma żywych trupów, voodoo i żaglowców o właściwościach łodzi podwodnych. Są po prostu reje, liny, szable i abordaż.
Przecież historie o piratach zawsze takie były - nie na serio, bardzo rubaszne i prześmiewcze. Choć piraci w dawnych wiekach topili statki, mordowali załogi, obdzierali marynarzy ze skóry, rabowali i łamali prawo, to opowieści o nich nigdy nie ciążyły ich kryminalną przeszłością. Pirat to do dzisiaj bohater raczej przedszkolnych balików niż posępnych podań z więzień i szafotów.
Dzisiaj rozważanie, czy piąta część 'Piratów z Karaibów', jaką jest 'Zemsta Salazara' jest lepsza czy słabsza od czwórki albo trójki, mija się z celem. To zupełnie bez znaczenia, bowiem wszystkie te części dryfują bez ładu i składu po stęchłych wodach. Przyznam, że zaczęło mi się już mieszać, kto tu właściwie żyje, a kto jest tylko zombie, kto zmartwychwstał, a kto wciąż nie. Wreszcie - kto jest czyim synem, córką, kto się na kim chce zemścić, a z kim współpracować. Mało tego, przestało mi przeszkadzać, że się to miesza. Powód był ten sam: bo to właściwie bez znaczenia.
Kiedy raz jeszcze załoga któregoś z żaglowców okazuje się umarlakami, kiedy ponownie duchy bez połowy szkieletu biegają po wodzie, by szukać pomsty i gdy znów wynurza się z kipieli pokryty pąklami 'Latający Holender', było mi już naprawdę wszystko jedno.
w rolach głównych: Amandla Stenberg, Nick Robinson, AnikaNoni Rose, Ana de la Reguera
Z filmem 'Ponad wszystko' jest jak z zakochiwaniem się. Najbardziej elektryzujący jest początek, poznawanie się i stopniowe zbliżanie się do siebie. Potem jak zwykle zaczynają się schody.
Maddy, którą gra, cierpi na ciężki złożony niedobór odporności, czyli SCID - genetyczną chorobę, która uniemożliwia jej jakikolwiek kontakt z niedezynfekowanym otoczeniem. Okazałoby się to zabójcze.
Układ odpornościowy takich osób jest tak słaby, że zagraża im każdy wirus, każda bakteria, każdy grzyb. Często nie dożywają dwóch lat, chociaż David Vetter, pierwszy pacjent, u którego rozpoznano tę chorobę w 1971 roku, przeżył szklanym, sterylnym kloszu 13 lat.
Nick Robinson radzi sobie całkiem dobrze, jest czarujący i niemal idealny - taki, jakim wyśniła go sobie bohaterka. Łatwo uzyskuje romansową wiarygodność i uzasadnia dalszy bieg zdarzeń.
Show kradnie jednak Amandla Stenberg. To jej występ jest największą ozdobą tego mało skomplikowanego filmu.
"Jutro będziemy szczęśliwi" czyli dobrze, dobrze, ale jutro, jutro... **
reżyseria: Hugo Gelin
scenariusz: Hugo Gelin, Mathieu Ouillon, Jean-Andre Yerles
w rolach głównych: Omar Sy, Clemense Poesy, Gloria Colston, Antoine Bertrand
Ciepły w założeniu, familijny komediodramat z udziałem Omara Sy ma wszelkie szanse ku temu, by stać się najgłupszym i najbardziej absurdalnym filmem roku. Chyba wiem, jakie myślenie kryło się za zupełnym upadkiem tego dzieła.
Rzecz nawet nie w tym, że to opowieść absurdalna sama w sobie - chociaż trzeba przyznać, że dobór wątków znamionuje scenarzystów, którzy z powodzeniem dostaliby pracę w wytwórni Televisa w Ciudad de Mexico, przy tworzeniu oper mydlanych. Połączenie radości i łez w 'Jutro będziemy szczęśliwi' jest bowiem tak żenujące, że mydlinami czuć na kilometr. Problem polega na tym, że o ile w meksykańskich telenowelach tak właśnie ma być, ckliwie i żenująco, to tutaj zdaje się plan był inny.
Omar Sy był jak uzdolniony junior młodzieżowej reprezentacji Francji, który wygląda jak perła, ale równie dobrze może skończyć na wypożyczeniu w lidze bułgarskiej. Stanie się tak wówczas, gdy zamiast na pozycji numer dziewięć, czyli klasycznego napastnika zacznie się go wystawiać na innych, a to na skrzydle, a to w środku pola.
Tak właśnie było z Senegalczykiem. Po wybitnej roli w 'Nietykalnych' dostał bardziej dramatyczny występ w teoretycznie pogłębionym kryminale 'Nieobliczalni'.
Nie oszukujmy się bowiem znowu, do kina familijnego trzeba mieć serce i cierpliwość. Trzeba mieć odpowiednie nastawienie, może wygodną kanapę, może smaczny i ciepły obiad, może kawał ciacha z pyszną kawusią - tylko wtedy da się je wytrzymać. Odpowiednie nastawienie sprawia jednak cuda - przy tego rodzaju filmach można się naprawdę wzruszyć, pośmiać, oczyścić. Głupoty? Nie przesadzajmy, to także jest w życiu potrzebne. Kino familijne to jedna z odmian kina, która trzyma się wyjątkowo blisko rozrywki, udając przy tym dzieła o problemach, którymi nigdy nie jest. Przemyca proste prawdy podobne do maksym Paulo Coelho, miesza niepasujące do siebie składniki, ale według znanej receptury:
Dwie łyżki wzruszenia, szklanka łez, szczypta goryczy (nie za dużo) i dużo, dużo mieszać zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Piec do zarumienienia. Podawać z kawą, w niedzielne popołudnie.
Natomiast 'Jutro będziemy szczęśliwi' tej receptury się nie trzyma. Proporcje składników zostały zaburzone, dodane w niewłaściwej kolejności, piecze się wszystko zbyt krótko, w efekcie ciasto dostajemy nawet nie z zakalcem, ale wręcz surowe. Kompletnie niedopieczone.
scenariusz: Christopher McQuarrie, David Koepp, Dylan Kussman
w rolach głównych: Tom Cruise, Sofia Boutella, Annabelle Wallis, Russel Crowe, Jake Johnson
Raz na jakiś czas staroegipska mumia wychodzi z grobowca, aby rzucić klątwę na cały świat. Ta z filmu Alexa Kurtzmana przeklina zdaje się całe kino. A Tom Cruise ze swą zmumifikowaną twarzą nie reaguje w obliczu mission impossible.
Straszenie okropnościami, jakie kryć mogą tajemnicze wnętrza piramid, stało się bardzo popularne. Nie wpadł jeszcze na to Bolesław Prus w "Faraonie", choć i u niego o domniemanym duchach i upiorach z labiryntów grobowców krążyły niezłe legendy. Trudno bowiem znaleźć bardziej idealny, naturalny temat dla horroru. Temat, który odkryli nie reżyserowie, ale sama nauka.
"Mumia", która nigdy nie była opowieścią serio, teraz skręca już w stronę totalnych bzdur i farmazonów, na dodatek bez żadnego wentyla w postaci humoru, który mogliśmy odnaleźć w wersji z Brendanem Fraserem. Po prostu można się udusić.
Mam wrażenie, że on i Russell Crowe przerażają w tym filmie najbardziej. Kompletnym brakiem gry i talentu.
Wszystkie komentarze