Rzadko się zdarza, abyśmy mieli w kinach aż tak spory wybór dobrych i ciekawych filmów, które zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie. Sam nie wiem, od czego zacząć. Może kolejno, od - w mojej opinii - najsłabszych aż po te najlepsze, których opuścić nie należy. Proszę kliknąć w zdjęcie
REKLAMA
materiały prasowe
1 z 12
"Mumia" czyli pogrobowiec dawnych historii **
reżyseria: Alex Kurtzman
scenariusz: Christopher McQuarrie, David Koepp, Dylan Kussman
w rolach głównych: Tom Cruise, Sofia Boutella, Annabelle Wallis, Russel Crowe, Jake Johnson
Raz na jakiś czas staroegipska mumia wychodzi z grobowca, aby rzucić klątwę na cały świat. Ta z filmu Alexa Kurtzmana przeklina zdaje się całe kino. A Tom Cruise ze swą zmumifikowaną twarzą nie reaguje w obliczu mission impossible.
Straszenie okropnościami, jakie kryć mogą tajemnicze wnętrza piramid, stało się bardzo popularne. Nie wpadł jeszcze na to Bolesław Prus w 'Faraonie', choć i u niego o domniemanym duchach i upiorach z labiryntów grobowców krążyły niezłe legendy. Trudno bowiem znaleźć bardziej idealny, naturalny temat dla horroru. Temat, który odkryli nie reżyserowie, ale sama nauka.
'Mumia', która nigdy nie była opowieścią serio, teraz skręca już w stronę totalnych bzdur i farmazonów, na dodatek bez żadnego wentyla w postaci humoru, który mogliśmy odnaleźć w wersji z Brendanem Fraserem. Po prostu można się udusić.
Mam wrażenie, że on i Russell Crowe przerażają w tym filmie najbardziej. Kompletnym brakiem gry i talentu.
"Piraci z Karaibów. Zemsta Salazara" czyli zatopmy wreszcie tę łajbę **
reżyseria: Joachim Ronning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
w rolach głównych: Johnny Depp, Javier Bardem, Geoffrey Rush, Brenton Thwaites, Kaya Scodelario
Kiedy Czarnobrody pomieszał mi się z Salazarem, a 'Latający Holender' z 'Cichą Anną', kiedy wszystkie zombie wylazły już ze swych pirackich nor, zapragnąłem prawdziwego filmu o piratach, w których nie ma żywych trupów, voodoo i żaglowców o właściwościach łodzi podwodnych. Są po prostu reje, liny, szable i abordaż.
Przecież historie o piratach zawsze takie były - nie na serio, bardzo rubaszne i prześmiewcze. Choć piraci w dawnych wiekach topili statki, mordowali załogi, obdzierali marynarzy ze skóry, rabowali i łamali prawo, to opowieści o nich nigdy nie ciążyły ich kryminalną przeszłością. Pirat to do dzisiaj bohater raczej przedszkolnych balików niż posępnych podań z więzień i szafotów.
Dzisiaj rozważanie, czy piąta część 'Piratów z Karaibów', jaką jest 'Zemsta Salazara' jest lepsza czy słabsza od czwórki albo trójki, mija się z celem. To zupełnie bez znaczenia, bowiem wszystkie te części dryfują bez ładu i składu po stęchłych wodach. Przyznam, że zaczęło mi się już mieszać, kto tu właściwie żyje, a kto jest tylko zombie, kto zmartwychwstał, a kto wciąż nie. Wreszcie - kto jest czyim synem, córką, kto się na kim chce zemścić, a z kim współpracować. Mało tego, przestało mi przeszkadzać, że się to miesza. Powód był ten sam: bo to właściwie bez znaczenia.
Kiedy raz jeszcze załoga któregoś z żaglowców okazuje się umarlakami, kiedy ponownie duchy bez połowy szkieletu biegają po wodzie, by szukać pomsty i gdy znów wynurza się z kipieli pokryty pąklami 'Latający Holender', było mi już naprawdę wszystko jedno.
"Jutro będziemy szczęśliwi" czyli dobrze, dobrze, ale jutro, jutro... **
reżyseria: Hugo Gelin
scenariusz: Hugo Gelin, Mathieu Ouillon, Jean-Andre Yerles
w rolach głównych: Omar Sy, Clemense Poesy, Gloria Colston, Antoine Bertrand
Ciepły w założeniu, familijny komediodramat z udziałem Omara Sy ma wszelkie szanse ku temu, by stać się najgłupszym i najbardziej absurdalnym filmem roku. Chyba wiem, jakie myślenie kryło się za zupełnym upadkiem tego dzieła.
Rzecz nawet nie w tym, że to opowieść absurdalna sama w sobie - chociaż trzeba przyznać, że dobór wątków znamionuje scenarzystów, którzy z powodzeniem dostaliby pracę w wytwórni Televisa w Ciudad de Mexico, przy tworzeniu oper mydlanych. Połączenie radości i łez w 'Jutro będziemy szczęśliwi' jest bowiem tak żenujące, że mydlinami czuć na kilometr. Problem polega na tym, że o ile w meksykańskich telenowelach tak właśnie ma być, ckliwie i żenująco, to tutaj zdaje się plan był inny.
Omar Sy był jak uzdolniony junior młodzieżowej reprezentacji Francji, który wygląda jak perła, ale równie dobrze może skończyć na wypożyczeniu w lidze bułgarskiej. Stanie się tak wówczas, gdy zamiast na pozycji numer dziewięć, czyli klasycznego napastnika zacznie się go wystawiać na innych, a to na skrzydle, a to w środku pola.
Tak właśnie było z Senegalczykiem. Po wybitnej roli w 'Nietykalnych' dostał bardziej dramatyczny występ w teoretycznie pogłębionym kryminale 'Nieobliczalni'.
Nie oszukujmy się bowiem znowu, do kina familijnego trzeba mieć serce i cierpliwość. Trzeba mieć odpowiednie nastawienie, może wygodną kanapę, może smaczny i ciepły obiad, może kawał ciacha z pyszną kawusią - tylko wtedy da się je wytrzymać. Odpowiednie nastawienie sprawia jednak cuda - przy tego rodzaju filmach można się naprawdę wzruszyć, pośmiać, oczyścić. Głupoty? Nie przesadzajmy, to także jest w życiu potrzebne. Kino familijne to jedna z odmian kina, która trzyma się wyjątkowo blisko rozrywki, udając przy tym dzieła o problemach, którymi nigdy nie jest. Przemyca proste prawdy podobne do maksym Paulo Coelho, miesza niepasujące do siebie składniki, ale według znanej receptury:
Dwie łyżki wzruszenia, szklanka łez, szczypta goryczy (nie za dużo) i dużo, dużo mieszać zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Piec do zarumienienia. Podawać z kawą, w niedzielne popołudnie.
Natomiast 'Jutro będziemy szczęśliwi' tej receptury się nie trzyma. Proporcje składników zostały zaburzone, dodane w niewłaściwej kolejności, piecze się wszystko zbyt krótko, w efekcie ciasto dostajemy nawet nie z zakalcem, ale wręcz surowe. Kompletnie niedopieczone.
"Volta" czyli zemsta ma coraz bardziej gorzki smak ***
reżyseria: Juliusz Machulski
scenariusz: Juliusz Machulski
w rolach głównych: Andrzej Zieliński, Olga Bołądź, Aleksandra Domańska, Jacek Braciak, Joanna Szczepkowska, Katarzyna Herman, Cezary Pazura, Michał Żurawski
Zaskoczony słuchałem, jak po seansie filmu 'Volta' w poznańskiej Cinema City Plaza rozległy się brawa widowni. To zdarza się bardzo rzadko i warte byłoby docenienia, gdyby nie fakt, że te brawa nie wróżą nic dobrego. Dla Juliusza Machulskiego mogą być znakiem, że nie musi się wysilać, by stworzyć oklaskiwaną komedię.
Z tego, co pamiętam, brawa zbierała już komedia 'Ile waży koń trojański', nad którą 'Volta' góruje tym, że nie jest aż tak słabo wyreżyserowana i zagrana. Nie ma już na szczęście tej nieszczęsnej i irytującej Ilony Ostrowskiej. Ma kilka naprawdę dobrych postaci, z Andrzejem Zielińskim i Jackiem Braciakiem na czele.
Juliusz Machulski wybrał więc aktorów dobrze, gorzej pomysł swój wykorzystał. Poprowadzenie obu tych znakomitych aktorów jest dość przeciętne, wyciśnięcie z nich tego, co mogliby dać na ekranie - na kiepskim poziomie. Albo są przerysowani, albo (częściej) właśnie niedociągnięci. Nigdy nie tacy, jak powinni.
'Volta' poległa najbardziej na równowadze fabularnej. Gagów ma mało, ale jakieś są. Cytatów też niedostatek, ale istnieją. W zasadzie zatem mamy do czynienia z filmem znośnym, jak na 'Ile waży koń trojański' to nawet bardzo znośnym. A jednak gdy przychodzi do utrzymania wspomnianej równowagi, film leży jak długi.
"Osobliwy dom pani Peregrine" czyli Tim Burton ląduje w niedzielę na obiedzie ***
reżyseria: Tim Burton
scenariusz: Jane Goldman
w rolach głównych: Asa Butterfield, Eva Green, Samuel L. Jackson, Judi Dench
Przed laty Telewizja Polska miała nawet taki niedzielny, obiadowy cykl złożony z familijnych filmów przygodowych, niezbyt strasznych, ale nie też tak do końca infantylnych. Nie przypuszczałem, że do tego cyklu można będzie dołączyć Tima Burtona.
Jego styl zawsze był bliski lekkiemu kinu grozy, kręcił się w pobliżu dreszczo-humoreski, ale kinem familijnym jednak nigdy nie był. Ten facet nigdy nie kręcił dzieł dla całych rodzin, mam wrażenie że dzieci jako odbiorcy jednak niespecjalnie go interesowały, mimo iż korzystał z ich ... chciałem napisać 'dorobku', ale nie wiem czy to dobre słowo. Chociaż nie, właściwie dobre! Dorobek kina dziecięcego, co więcej, dorobek tych najbardziej niesamowitych, często przerażających wręcz zaułków ich wyobraźni są przecież podwaliną kina.
Gdyby był to klasyczny film animowany, powiedziałbym że Tim Burton powraca do swych genialnych dzieł takich jak 'Frankenweenie' albo 'Gnijąca panna młoda'. Niestety, to pobożne życzenia.
'Osobliwy dom pani Peregrine' jest bowiem majstersztykiem realizacyjnym, na czele ze scenami osuszania wraku statku 'Augusta' albo niesamowitej bitwy z niewidzialnymi stworami na ośnieżonym molo w Blackpool, jednakże nie znajdziemy w nim takiej siły przekazu, jak w owych animacjach. Mechanizmy tam zastosowane, dzięki którym owe filmy balansują na granicy horroru, komedii i groteski, tutaj rozpływają się w jednak - trzeba to sobie otwarcie powiedzieć - familijno-filmowej tandencie. Osobliwy świat, bardziej swojski niż upiorny, jaki potrafi wykreować Tim Burton, ustępuje pod naporem jałowości treści przeznaczonych dla nie wiadomo do końca kogo. Bo dzieci odbiorcami jego twórczości nie są, odpadają jednak również dorośli, którym dotąd wyświetlał filmy w dziecięcej rozdzielczości niczym osobliwy Horace Somnusson - młody dorosły z 'Osobliwego domu pani Peregrine' - z kamerą w oku pokazującą ludziom sny.
"Spiderman: Homecoming" czyli superbohater z osiedla ****
reżyseria: Jon Watts
scenariusz: John Francis Daley, Jonathan Goldstein, Jon Watts, Christopher Ford, Chris McKenna, Erik Sommers
w rolach głównych: Tom Holland, Robert Downey Jr, Michael Keaton, Laura Harrier, Jacob Batalon, Marisa Tomei, Gwyneth Paltrow
Pamiętacie Państwo, jak wielkie emocje wzbudziło epizodyczne pojawienie się nowego Spidermana w 'Kapitanie Ameryce. Wojnie bohaterów'? Może nie pamiętacie, bo ile razy można oglądać to samo. Tamten Spiderman był zwiastunem głębokich zmian. Nie przypuszczałem, że aż takich.
Ani Spiderman, ani żaden inny superbohater w fikuśnych przebraniach nie dotarł jakimś cudem jeszcze tam, gdzie potrzeba go najbardziej - do szkoły.
Nastolatki to główny odbiorcy takich filmów, a szkoła jest w amerykańskim kinie miejscem kultowym. Od horroru po musicale, od s-f po romanse - warunkiem ich sukcesu jest to, by rozgrywały się przy szkolnych szafkach na korytarzu. Warunkiem oczywistym, bo to za nastolatkami idzie moda. One ją dyktują. A moda to masowość, to zyski.
Rzeczywiście, to rodzaj wszechświatowej paranoi. Oto zaczynamy na serio zajmować się rozwojem osobowościowym facetów w rajtuzach, pelerynach i maskach, albo przynajmniej pokąsanych przez pająki. To oni ewoluują, pokazują swe początki i dzieciństwo, występują co rusz w nowych ujęciach. Sęk w tym, że tylko oni.
Mam wrażenie, że w prostej popkulturze rozrywkowej nie dzieje się nic innego niż przedstawianie klasycznych bohaterów komiksów w coraz nowych wersjach. Miejsce nowych herosów zajmuje nowy Batman, jeszcze nowszy Batman, kolejna wersja Spidermana albo Superman po nowemu.
Wyzwanie rzucone dzisiejszej popkulturze, by stworzyła nowego superbohatera pozostanie bez odpowiedzi, jako że jest to wyzwanie zbyt ryzykowne i przez to nieopłacalne. A ryzyko dzisiaj nie pobudza rozwoju, ale go spowalnia. Cnotą dzisiejszego świata, także dzisiejszego świata filmu jest minimalizowanie ryzyka.
"Król Artur. Legenda miecza" czyli przekręt przy Okrągłym Stole ****
reżyseria: Guy Ritchie
scenariusz: Joby Harold, Guy Ritchie, Lionel Wigram
w rolach głównych: Charlie Hunnam, Jude Law, Eric Bana, Astrid Berges-Frisbey, Annabelle Wallis
Guy Ritchie ma swój styl kręcenia filmów. Ten styl doprowadził go do wielu sukcesów, więc postanowił go zastosować także wobec legendy o królu Arturze. Wyszło zabawnie, ale chyba zbyt dziwacznie.
Guy Ritchie mruga okiem nie tylko przez styl, ale i formę swej opowieści. W 'Królu Arturze' ponownie sięgnął po sposób narracji, którą uprawia namiętnie - zmontowaną z krótkich, powtarzalnych wtrętów, w której historię opowiadają jej bohaterowie, często prześmiewczo, przedrzeźniając się i nadpisując swe wersje jak palimpsest. Przypomina to nieco cofanie igły na winylowej płycie - proszę zwrócić uwagę na kilka scen w tym arturiańskim filmie, które na to wskazują. Najlepszym przykładem jest scena rozważań Artura i spółki na temat tego, jak dogadać się z angielskimi baronami.
Przypomina to nieco 'Braveheart' Mela Gibsona, z tym jednak zastrzeżeniem, że Guy Ritchie jest daleki od gibsonowskiej stylistyki. Jego Waleczne Serce to raczej historia w stylu 'Ocean's Eleven' niż wielkiej batalistyki i patosu. To średniowieczny 'Przekręt', opowiedziany w sposób bardzo współczesny. Mało tego, współcześnie także pokazany.
"To przychodzi po zmroku" czyli thriller moralnego niepokoju ****
reżyseria: Trey Edward Shults
scenariusz: Trey Edward Shults
w rolach głównych: Joel Edgerton, Christopher Abbott, Kelvin Harrison Jr, Riley Keough, Carmen Ejogo
Pomyślałem: 'Przecież thriller nie może sprowadzać się jedynie do oczekiwania na to, co się zdarzy'. Po czym dotarło do mnie, że widocznie mam bladego pojęcia o tym, czym jest emocjonalne napięcie. 'To przychodzi po zmroku' to dreszczowiec, który potrafił mnie utrzymać w tym stanie przez rekordowo długi czas.
'To przychodzi po zmroku' jest jednym z tych filmów grozy, który przypomina mi, że podstawą thrillera powinny być przede wszystkim emocje, a one z kolei opierają się na napięciu. Tworzenie napięcia jest abecadłem każdego twórcy tego rodzaju kina. Poza nim w dreszczowcu nie ma niczego. Wszelka pointa, stanowiąca jedynie kulminację zdarzeń, jest bez znaczenia wobec obawy, którą thriller karmi się najbardziej.
Nie jest to nowinka w stylu 'Zanim się obudzę', który w zeszłym roku zachwycił mnie absolutnie, bowiem wprowadził do thrillera kategorię dotąd tu niespotykaną i obcą - piękno. W czasach mroku i latających trzewi w stylu gore, w epoce rycia pazurami po świadomości widza, dreszczowiec oparty na pięknie stanowi pozorny absurd. Okazuje się jednak, że jeżeli gdzieś w thrillerach i horrorach szukać nowości i poszerzania granic gatunku, to właśnie we wprowadzaniu doń nowych kategorii.
Nie mamy tu do czynienia z żadną emocjonalną huśtawką, z jakimkolwiek bombardowaniem widza zdarzeniami i zaskoczeniami. To jest thriller raczej metodyczny, oparty na pewnych wytyczonych regułach, których się trzyma.
"W starym, dobrym stylu" czyli nic dodać do tego tytułu ****
reżyseria: Zach Braff
scenariusz: Theodore Melfi
w rolach głównych: Michael Caine, Morgan Freeman, Alan Arkin, Christopher Lloyd
Kiedy ogarnia mnie strach przed starością, powtarzam sobie: to może być całkiem fajny czas, bo wtedy człowiek niczego już nie musi. Michael Caine, Morgan Freemani Alan Arkin - każdy z Oscarem i każdy po osiemdziesiątce - właśnie tak grają w tym filmie. Jakby niczego już nie musieli. Nie ma lepszej recepty na występ.
'W starym, dobrym stylu' to nowa wersja mało znanego filmu z 1979 roku, pod tym samym zresztą tytułem, w którym w role trzech staruszków wcielili się Lee Strasberg (znany z 'Ojca chrzestnego'), Art Cartney i George Burns. Obecna wersja ma dużo lepsza obsadę. Wszak tym razem mamy do czynienia z trzema zdobywcami Oscarów - Alan Arkin dostał go za absolutnie genialny występ w roli dziadka w 'Małej Miss' ('Pamiętaj, by jak najczęściej sypiać z kobietami. Ale nie z jedną. Ze wszystkimi!'), Morgan Freeman wywalczył go za bokserski film 'Za wszelką cenę' Clinta Eastwooda, natomiast Michael Caine nagrodą cieszył się dwukrotnie - za filmy 'Hannah i jej siostry' oraz 'Wbrew regułom'.
Mówiąc krótko, mamy do czynienia z trzema wielkimi aktorami, z których każdy skończył już osiemdziesiątkę, więc mogliby posiedzieć na ławeczce i powspominać. Oni jednak również mają inny plan na życie. Ten plan to pokaz, iż gra aktorska w takim wieku ma pewien fantastyczny walor, niespotykany wcześniej. Jest mianowicie pozbawiona wszelkiej presji i maniery.
"Baby Driver" czyli brawura... chociaż nie, to złe słowo *****
reżyseria: Edgar Wright
scenariusz: Edgar Wright
w rolach głównych: Ansel Elgort, Lily James, Kevin Spacey, Jamie Foxx, Jon Hamm, Eiza Gonzalez
Co za tempo! - pomyślałem. I to bynajmniej nie z powodu brawurowych scen pościgów samochodowych. Myślę, że tempo 'Baby Driver' bierze się stąd, że wszystko w tym filmie jest na swoim miejscu. Wyścigi także.
Mit Bonnie i Clyde - pary kochanków, gangsterów i uciekinierów z lat trzydziestych - wciąż jest w Stanach Zjednoczonych żywy. "Baby Driver" nawiązuje do niego z całą mocą, ale czystym prostactwem byłoby stwierdzenie, że ten film to nowa wersja historii Bonnie i Clyde albo wariacja na jej temat. To coś znacznie więcej.
"Baby Driver" jest filmem o niewiarygodnym tempie, utrzymanym przez niemal cały film. Niemal, ponieważ w pewnym momencie on zwalnia, wrzuca na luz, albo nawet jedzie nieco na wstecznym. Nawet to jednak nie odbywa się na wariata.
W tym filmie po prostu wszystko jest na swoim miejscu. Nie dostrzegam tu żadnych ścinek, jakby ktoś doszlifował "Baby Driver" do takiego stanu, w którym zostaje jedynie kwintesencja i czysta równowaga.
"Wojna o planetę małp" czyli kiedy ewolucja nie jest oczywista *****
reżyseria: Matt Reeves
scenariusz: Mark Bomback, Matt Reeves
w rolach głównych: Andy Serkis, Woody Harrelson, Karin Konoval, Terry Notary, Steve Zahn, Ty Olsson
Często trzeci odcinek blockbusterowej serii zjada już własny ogon. Nie w wypadku 'Planety małp'. Nie dlatego, że ani ludzie, ani małpy człekokształtne ogonów nie mają. Ta seria ma bowiem swój własny rytm i swoją klasę.
Odkąd po raz pierwszy obejrzałem starą "Planetę małp" z 1968 roku, zastanawiałem się, na czym polegał jej fenomen i moja nią fascynacja. Filmów apokaliptycznych jest przecież wiele, także takich, w których ludzkość zostaje starta i szczęśliwego dla niej zakończenia próżno wyglądać.
Myślę, że fenomen i zarazem groza "Planety małp" sprowadzają się właśnie do owego podobieństwa. Do bycia prawie ludźmi. Prawie, ale jednak nie do końca.
Małpy człekokształtne to bowiem znakomita alternatywa ludzi i człowieczeństwa, także w obliczu apokalipsy. Istoty uosabiające od zawsze zwierzęcość, także tę ludzką. Wyglądają niemal jak ludzie, mają 98 procent naszych genów (szympansy), a jednak nie są nami, ale ludzkim lustrzanym odbiciem. Takim, w którym zwierciadło pokazuje zwierzęcą naturę. Oto, co stałoby się, gdyby zabrakło owych 2 procent.
w rolach głównych: Fionn Whitehead, Jack Lowden, Tom Hardy, Kenneth Branagh, Mark Rylance
Wojnę pokazywano już na wiele sposób - przejmujących, krwawych, także zabawnych. Ale pokazać ją tak, jak to zrobił Christopher Nolan....? Doprawdy, chwilami brakuje słów. Ten człowiek jest absolutnym geniuszem.
Jego film skonstruowany został podobnie jak "Incepcja" czy "Interstellar", w kilku warstwach czasowych, z nieregularnie płynącym czasem i niesamowitą muzyką Hansa Zimmera, odmierzającą go jak bijący zegar. A może raczej bomba zegarowa. To wojna rozpostarta między czterema żywiołami. Trzy Christopher Nolan wymienia - woda, powietrze, ląd. Czwartym jest czas, najbardziej bezlitosny i zarazem najbardziej fascynujący.
To jest wojna bez batalii, wojna bez linii frontu i nawet bez pokazania choćby jednego Niemca. Tu wróg jest nienazwany, mityczny, niewidoczny. Nazywa się czas.
Wszystkie komentarze