Blockbuster - tak nazywa się z angielska filmy, które stały się wielkimi hitami o skali światowej. W ten weekend w kinach macie Państwo do wyboru wyjątkowo dużo blockbusterów. Takich, o których dyskutuje się powszechnie. Naprawdę, jest na co pójść. Zapraszam na przegląd, proszę kliknąć w zdjęcie.
REKLAMA
2017
1 z 14
"Piraci z Karaibów. Zemsta Salazara" czyli zatopmy wreszcie tę łajbę **
reżyseria: Joachim Ronning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
w rolach głównych: Johnny Depp, Javier Bardem, Geoffrey Rush, Brenton Thwaites, Kaya Scodelario
Kiedy Czarnobrody pomieszał mi się z Salazarem, a 'Latający Holender' z 'Cichą Anną', kiedy wszystkie zombie wylazły już ze swych pirackich nor, zapragnąłem prawdziwego filmu o piratach, w których nie ma żywych trupów, voodoo i żaglowców o właściwościach łodzi podwodnych. Są po prostu reje, liny, szable i abordaż.
Przecież historie o piratach zawsze takie były - nie na serio, bardzo rubaszne i prześmiewcze. Choć piraci w dawnych wiekach topili statki, mordowali załogi, obdzierali marynarzy ze skóry, rabowali i łamali prawo, to opowieści o nich nigdy nie ciążyły ich kryminalną przeszłością. Pirat to do dzisiaj bohater raczej przedszkolnych balików niż posępnych podań z więzień i szafotów.
Dzisiaj rozważanie, czy piąta część 'Piratów z Karaibów', jaką jest 'Zemsta Salazara' jest lepsza czy słabsza od czwórki albo trójki, mija się z celem. To zupełnie bez znaczenia, bowiem wszystkie te części dryfują bez ładu i składu po stęchłych wodach. Przyznam, że zaczęło mi się już mieszać, kto tu właściwie żyje, a kto jest tylko zombie, kto zmartwychwstał, a kto wciąż nie. Wreszcie - kto jest czyim synem, córką, kto się na kim chce zemścić, a z kim współpracować. Mało tego, przestało mi przeszkadzać, że się to miesza. Powód był ten sam: bo to właściwie bez znaczenia.
Kiedy raz jeszcze załoga któregoś z żaglowców okazuje się umarlakami, kiedy ponownie duchy bez połowy szkieletu biegają po wodzie, by szukać pomsty i gdy znów wynurza się z kipieli pokryty pąklami 'Latający Holender', było mi już naprawdę wszystko jedno.
"Jutro będziemy szczęśliwi" czyli dobrze, dobrze, ale jutro, jutro... **
reżyseria: Hugo Gelin
scenariusz: Hugo Gelin, Mathieu Ouillon, Jean-Andre Yerles
w rolach głównych: Omar Sy, Clemense Poesy, Gloria Colston, Antoine Bertrand
Ciepły w założeniu, familijny komediodramat z udziałem Omara Sy ma wszelkie szanse ku temu, by stać się najgłupszym i najbardziej absurdalnym filmem roku. Chyba wiem, jakie myślenie kryło się za zupełnym upadkiem tego dzieła.
Rzecz nawet nie w tym, że to opowieść absurdalna sama w sobie - chociaż trzeba przyznać, że dobór wątków znamionuje scenarzystów, którzy z powodzeniem dostaliby pracę w wytwórni Televisa w Ciudad de Mexico, przy tworzeniu oper mydlanych. Połączenie radości i łez w 'Jutro będziemy szczęśliwi' jest bowiem tak żenujące, że mydlinami czuć na kilometr. Problem polega na tym, że o ile w meksykańskich telenowelach tak właśnie ma być, ckliwie i żenująco, to tutaj zdaje się plan był inny.
Omar Sy był jak uzdolniony junior młodzieżowej reprezentacji Francji, który wygląda jak perła, ale równie dobrze może skończyć na wypożyczeniu w lidze bułgarskiej. Stanie się tak wówczas, gdy zamiast na pozycji numer dziewięć, czyli klasycznego napastnika zacznie się go wystawiać na innych, a to na skrzydle, a to w środku pola.
Tak właśnie było z Senegalczykiem. Po wybitnej roli w 'Nietykalnych' dostał bardziej dramatyczny występ w teoretycznie pogłębionym kryminale 'Nieobliczalni'.
Nie oszukujmy się bowiem znowu, do kina familijnego trzeba mieć serce i cierpliwość. Trzeba mieć odpowiednie nastawienie, może wygodną kanapę, może smaczny i ciepły obiad, może kawał ciacha z pyszną kawusią - tylko wtedy da się je wytrzymać. Odpowiednie nastawienie sprawia jednak cuda - przy tego rodzaju filmach można się naprawdę wzruszyć, pośmiać, oczyścić. Głupoty? Nie przesadzajmy, to także jest w życiu potrzebne. Kino familijne to jedna z odmian kina, która trzyma się wyjątkowo blisko rozrywki, udając przy tym dzieła o problemach, którymi nigdy nie jest. Przemyca proste prawdy podobne do maksym Paulo Coelho, miesza niepasujące do siebie składniki, ale według znanej receptury:
Dwie łyżki wzruszenia, szklanka łez, szczypta goryczy (nie za dużo) i dużo, dużo mieszać zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Piec do zarumienienia. Podawać z kawą, w niedzielne popołudnie.
Natomiast 'Jutro będziemy szczęśliwi' tej receptury się nie trzyma. Proporcje składników zostały zaburzone, dodane w niewłaściwej kolejności, piecze się wszystko zbyt krótko, w efekcie ciasto dostajemy nawet nie z zakalcem, ale wręcz surowe. Kompletnie niedopieczone.
Eleanor Coppola - żona Francisa Forda Coppoli - sprawia wrażenie osoby, która spóźniła się na proszony obiad. Nie na wspólny posiłek w wielkiej, filmowej rodzinie Coppolów. Na ucztę związaną z kinem kulinarnym. Zostały po nim resztki.
Francja, od Prowansji przez Burgundię aż po Paryż (chociaż Paryż, jak się okazuje, stosunkowo najmniej) = piękne widoki, wspaniałe wino i pyszne jedzonko. Oczywistość. Taka Francja rozłożona na stole, między najlepszymi serami, najlepszą kiełbasą, najlepszym winem, przybrana głębokim zapachem róż to kwintesencja przyjemności. Podobnie jak Toskania, greckie wyspy, nie wiem co tam jeszcze dołożymy - jakiś region Hiszpanii może...
No kicz w pień po prostu!
Przy czym kino poszło o krok dalej. Tu już nie wystarczały oryginalne przepisy, zawierające spore dawki jarmużu, rukoli, topinamburu i wszystkiego tego, co akurat modnie było wrzucić do gara. Tak jak do sera Chevre pasuje wino Gaillac, tak i do kuchennych rewolucji pasowały miłość, podróże, kwiecie, krajobrazy, generalnie wolność podana sautee, bez wysmażania i na ciepło. Nawet lekko rozgotowana.
Beznadziejne produkcje 'Jedz, módl się i kochaj' bez trudu można było wypromować, podpierając się dobrą książką i dobrą kuchnią. Co więcej, w pewnym momencie w kinie - jak w życiu - nie można było sobie wyobrazić żadnego sensownego podrywu bez zaproszenia na własnoręcznie ugotowaną kolację. Najlepiej gdy to przystojny facet zapraszał niezdecydowaną jeszcze kobietę. Gdy ta zobaczyła, jak sprawnie pitrasi, właściwie była jego.
Eleanor Coppola zwyczajnie spóźniła się do stołu. Po proszonym obiedzie, na którym podano szatobrią i filet minią, a wszystko wielkości naparstka, już się skończył. Eleanor Coppola siada do aperitifu, podczas gdy ze stołu zbiera się już zastawę.
Spóźniła się z takim fikuśnym kinem, nawet na deser i krem brulee. Wszystko jest już zimne.
"Volta" czyli zemsta ma coraz bardziej gorzki smak ***
reżyseria: Juliusz Machulski
scenariusz: Juliusz Machulski
w rolach głównych: Andrzej Zieliński, Olga Bołądź, Aleksandra Domańska, Jacek Braciak, Joanna Szczepkowska, Katarzyna Herman, Cezary Pazura, Michał Żurawski
Zaskoczony słuchałem, jak po seansie filmu 'Volta' w poznańskiej Cinema City Plaza rozległy się brawa widowni. To zdarza się bardzo rzadko i warte byłoby docenienia, gdyby nie fakt, że te brawa nie wróżą nic dobrego. Dla Juliusza Machulskiego mogą być znakiem, że nie musi się wysilać, by stworzyć oklaskiwaną komedię.
Z tego, co pamiętam, brawa zbierała już komedia 'Ile waży koń trojański', nad którą 'Volta' góruje tym, że nie jest aż tak słabo wyreżyserowana i zagrana. Nie ma już na szczęście tej nieszczęsnej i irytującej Ilony Ostrowskiej. Ma kilka naprawdę dobrych postaci, z Andrzejem Zielińskim i Jackiem Braciakiem na czele.
Juliusz Machulski wybrał więc aktorów dobrze, gorzej pomysł swój wykorzystał. Poprowadzenie obu tych znakomitych aktorów jest dość przeciętne, wyciśnięcie z nich tego, co mogliby dać na ekranie - na kiepskim poziomie. Albo są przerysowani, albo (częściej) właśnie niedociągnięci. Nigdy nie tacy, jak powinni.
'Volta' poległa najbardziej na równowadze fabularnej. Gagów ma mało, ale jakieś są. Cytatów też niedostatek, ale istnieją. W zasadzie zatem mamy do czynienia z filmem znośnym, jak na 'Ile waży koń trojański' to nawet bardzo znośnym. A jednak gdy przychodzi do utrzymania wspomnianej równowagi, film leży jak długi.
"Atomic Blonde" czyli stolicznaja z lodem, wstrząśnięta, ale nie zmieszana ****
reżyseria: David Leitsch
scenariusz: Kurt Johnstad
w rolach głównych: Charlize Theron, James McAvoy, John Goodman, Toby Jones, Sofia Boutella
Ten film ma ambicje być dziełem szpiegowskim w stylu Johna le Carré. W rzeczywistości jest jednak jedynie zwykłym 'zabili ją i uciekła', w którym blondwłosa Charlize Theron więcej ma z Jamesa Bonda niż prawdziwego szpiega.
Charlize Theron w roli zabójczej, nie do pokonania wręcz, przebiegłej i biseksualnej agentki Lorraine Broughton jest jedynie pewnym echem Jamesa Bonda. Nawiązania do agenta 007 są tu potężne, łącznie z charakterystycznym drinkiem, który agentka pije nieustannie. James Bond raczył się wstrząśniętym, ale nie zmieszanym martini. Lorraine Broughton woli stoliczną z lodem. Nie 07, ale i tak dziarsko - na dwa łyki, a niekiedy na jeden.
O ile jednak James Bond był tak skuteczny i nieskazitelny, że świat mógł ratować nawet w drogim garniturze i go nie poplamić, o tyle Lorraine Broughton dostaje od wrażego świata większy wycisk. Charlize Theron nie po raz pierwszy ma tendencję do samooszpecania aię ('Monster'). Tutaj także postanowiła zrobić wreszcie jakiś porządek ze swoją urodą, więc została solidnie sprana. Od czasów 'Nienawistnej ósemki' nie przypominam sobie na ekranie kobiety, która nosiłaby na ciele ślady takiego pobicia jak Charlize Theron w tym filmie.
ocena: 4
2017
6 z 14
"Spiderman: Homecoming" czyli superbohater z osiedla ****
reżyseria: Jon Watts
scenariusz: John Francis Daley, Jonathan Goldstein, Jon Watts, Christopher Ford, Chris McKenna, Erik Sommers
w rolach głównych: Tom Holland, Robert Downey Jr, Michael Keaton, Laura Harrier, Jacob Batalon, Marisa Tomei, Gwyneth Paltrow
Pamiętacie Państwo, jak wielkie emocje wzbudziło epizodyczne pojawienie się nowego Spidermana w 'Kapitanie Ameryce. Wojnie bohaterów'? Może nie pamiętacie, bo ile razy można oglądać to samo. Tamten Spiderman był zwiastunem głębokich zmian. Nie przypuszczałem, że aż takich.
Ani Spiderman, ani żaden inny superbohater w fikuśnych przebraniach nie dotarł jakimś cudem jeszcze tam, gdzie potrzeba go najbardziej - do szkoły.
Nastolatki to główny odbiorcy takich filmów, a szkoła jest w amerykańskim kinie miejscem kultowym. Od horroru po musicale, od s-f po romanse - warunkiem ich sukcesu jest to, by rozgrywały się przy szkolnych szafkach na korytarzu. Warunkiem oczywistym, bo to za nastolatkami idzie moda. One ją dyktują. A moda to masowość, to zyski.
Rzeczywiście, to rodzaj wszechświatowej paranoi. Oto zaczynamy na serio zajmować się rozwojem osobowościowym facetów w rajtuzach, pelerynach i maskach, albo przynajmniej pokąsanych przez pająki. To oni ewoluują, pokazują swe początki i dzieciństwo, występują co rusz w nowych ujęciach. Sęk w tym, że tylko oni.
Mam wrażenie, że w prostej popkulturze rozrywkowej nie dzieje się nic innego niż przedstawianie klasycznych bohaterów komiksów w coraz nowych wersjach. Miejsce nowych herosów zajmuje nowy Batman, jeszcze nowszy Batman, kolejna wersja Spidermana albo Superman po nowemu.
Wyzwanie rzucone dzisiejszej popkulturze, by stworzyła nowego superbohatera pozostanie bez odpowiedzi, jako że jest to wyzwanie zbyt ryzykowne i przez to nieopłacalne. A ryzyko dzisiaj nie pobudza rozwoju, ale go spowalnia. Cnotą dzisiejszego świata, także dzisiejszego świata filmu jest minimalizowanie ryzyka.
"Król Artur. Legenda miecza" czyli przekręt przy Okrągłym Stole ****
reżyseria: Guy Ritchie
scenariusz: Joby Harold, Guy Ritchie, Lionel Wigram
w rolach głównych: Charlie Hunnam, Jude Law, Eric Bana, Astrid Berges-Frisbey, Annabelle Wallis
Guy Ritchie ma swój styl kręcenia filmów. Ten styl doprowadził go do wielu sukcesów, więc postanowił go zastosować także wobec legendy o królu Arturze. Wyszło zabawnie, ale chyba zbyt dziwacznie.
Guy Ritchie mruga okiem nie tylko przez styl, ale i formę swej opowieści. W 'Królu Arturze' ponownie sięgnął po sposób narracji, którą uprawia namiętnie - zmontowaną z krótkich, powtarzalnych wtrętów, w której historię opowiadają jej bohaterowie, często prześmiewczo, przedrzeźniając się i nadpisując swe wersje jak palimpsest. Przypomina to nieco cofanie igły na winylowej płycie - proszę zwrócić uwagę na kilka scen w tym arturiańskim filmie, które na to wskazują. Najlepszym przykładem jest scena rozważań Artura i spółki na temat tego, jak dogadać się z angielskimi baronami.
Przypomina to nieco 'Braveheart' Mela Gibsona, z tym jednak zastrzeżeniem, że Guy Ritchie jest daleki od gibsonowskiej stylistyki. Jego Waleczne Serce to raczej historia w stylu 'Ocean's Eleven' niż wielkiej batalistyki i patosu. To średniowieczny 'Przekręt', opowiedziany w sposób bardzo współczesny. Mało tego, współcześnie także pokazany.
"To przychodzi po zmroku" czyli thriller moralnego niepokoju ****
reżyseria: Trey Edward Shults
scenariusz: Trey Edward Shults
w rolach głównych: Joel Edgerton, Christopher Abbott, Kelvin Harrison Jr, Riley Keough, Carmen Ejogo
Pomyślałem: 'Przecież thriller nie może sprowadzać się jedynie do oczekiwania na to, co się zdarzy'. Po czym dotarło do mnie, że widocznie mam bladego pojęcia o tym, czym jest emocjonalne napięcie. 'To przychodzi po zmroku' to dreszczowiec, który potrafił mnie utrzymać w tym stanie przez rekordowo długi czas.
'To przychodzi po zmroku' jest jednym z tych filmów grozy, który przypomina mi, że podstawą thrillera powinny być przede wszystkim emocje, a one z kolei opierają się na napięciu. Tworzenie napięcia jest abecadłem każdego twórcy tego rodzaju kina. Poza nim w dreszczowcu nie ma niczego. Wszelka pointa, stanowiąca jedynie kulminację zdarzeń, jest bez znaczenia wobec obawy, którą thriller karmi się najbardziej.
Nie jest to nowinka w stylu 'Zanim się obudzę', który w zeszłym roku zachwycił mnie absolutnie, bowiem wprowadził do thrillera kategorię dotąd tu niespotykaną i obcą - piękno. W czasach mroku i latających trzewi w stylu gore, w epoce rycia pazurami po świadomości widza, dreszczowiec oparty na pięknie stanowi pozorny absurd. Okazuje się jednak, że jeżeli gdzieś w thrillerach i horrorach szukać nowości i poszerzania granic gatunku, to właśnie we wprowadzaniu doń nowych kategorii.
Nie mamy tu do czynienia z żadną emocjonalną huśtawką, z jakimkolwiek bombardowaniem widza zdarzeniami i zaskoczeniami. To jest thriller raczej metodyczny, oparty na pewnych wytyczonych regułach, których się trzyma.
"Valerian i miasto tysiąca planet" czyli kosmos jest dla każdego ****
reżyseria: Luc Besson
scenariusz: Luc Besson
w rolach głównych: Dane DeHaan, Cara Delevingne, Clive Owen, Rihanna
Luc Besson zapragnął mieć własne "Gwiezdne wojny", własnego "Avatara", własnych "Strażników galaktyki" - według swego pomysłu i wyobraźni. A tę ma, jak wiemy, bujną. A jednocześnie bardzo charakterystyczną.
Jeżeli istnieje styl pisania, styl malowania czy styl wypowiedzi, to mam wrażenie, że istnieje również styl wyobraźni. To znaczy pewien charakterystyczny sposób wyobrażania sobie fantazyjnego świata. Ma taki styl Guillermo del Toro, ma również Luc Besson. Coś w rodzaju bardzo rozpoznawalnej kreski, jaką konstruuje świat.
"Valerian" jest zrobiony właśnie w taki sposób. Bessonowski. Jednocześnie z wykorzystaniem wielu elementów istniejących już, największych kanonów kina s-f. "Gwiezdne wojny" i zwłaszcza "Avatar" wybijają się tu na plan pierwszy, reszta podszyta jest "Star Trekiem" i "Strażnikami galaktyki". Mimo zatem, że to świat bessonowski, to jednak bynajmniej nie oryginalny.
A jednak... nie szkodzi. Luc Besson sprawia wrażenie gościa, który doszedł do wniosku, że pewne znane motywy klasyki tego rodzaju kina s-f można związać i wykorzystać raz jeszcze. Na nowo, według nowego scenariusza. Tak aby całe popularne kino s-f nabrało wielu wymiarów.
"W starym, dobrym stylu" czyli nic dodać do tego tytułu ****
reżyseria: Zach Braff
scenariusz: Theodore Melfi
w rolach głównych: Michael Caine, Morgan Freeman, Alan Arkin, Christopher Lloyd
Kiedy ogarnia mnie strach przed starością, powtarzam sobie: to może być całkiem fajny czas, bo wtedy człowiek niczego już nie musi. Michael Caine, Morgan Freemani Alan Arkin - każdy z Oscarem i każdy po osiemdziesiątce - właśnie tak grają w tym filmie. Jakby niczego już nie musieli. Nie ma lepszej recepty na występ.
'W starym, dobrym stylu' to nowa wersja mało znanego filmu z 1979 roku, pod tym samym zresztą tytułem, w którym w role trzech staruszków wcielili się Lee Strasberg (znany z 'Ojca chrzestnego'), Art Cartney i George Burns. Obecna wersja ma dużo lepsza obsadę. Wszak tym razem mamy do czynienia z trzema zdobywcami Oscarów - Alan Arkin dostał go za absolutnie genialny występ w roli dziadka w 'Małej Miss' ('Pamiętaj, by jak najczęściej sypiać z kobietami. Ale nie z jedną. Ze wszystkimi!'), Morgan Freeman wywalczył go za bokserski film 'Za wszelką cenę' Clinta Eastwooda, natomiast Michael Caine nagrodą cieszył się dwukrotnie - za filmy 'Hannah i jej siostry' oraz 'Wbrew regułom'.
Mówiąc krótko, mamy do czynienia z trzema wielkimi aktorami, z których każdy skończył już osiemdziesiątkę, więc mogliby posiedzieć na ławeczce i powspominać. Oni jednak również mają inny plan na życie. Ten plan to pokaz, iż gra aktorska w takim wieku ma pewien fantastyczny walor, niespotykany wcześniej. Jest mianowicie pozbawiona wszelkiej presji i maniery.
"Kedi - sekretne życie kotów" czyli na szczęście nie jesteśmy sami *****
reżyseria: Ceyda Torun
scenariusz: Ceyda Torun
w rolach głównych: Przylepa, Flirciarz, Cwaniak, Szajba, Elegant, Bestia, Spryciara i inne koty
Po takim hołdzie, jaki Turcy oddali w tym filmie kotom mogłyby one wyprężyć grzbiet w poczuciu dumy, może nawet zamruczeć. Jak je znam jednak, to tylko machną łapą i prychną, byśmy już naprawdę dali spokój.
Koty stały się największymi przegranymi zamiany Egiptu faraonów w ten współczesny. W czasach władców Górnego i Dolnego Nilu były czczone, teraz są przeganiane.
Rolę starożytnego Egiptu przejął dzisiaj Facebook. To tam koty podniesione zostały do roli bogów. To tam są czczone, oddaje się im hołd i składa dary w postaci kolejnych postów, zdjęć, ochów i achów.
Wydawać by się mogło, że 'Kedi' (po turecku: kot) też będzie filmem tego rodzaju - rodzajem serii zdjęć i postów, jakie każdego dnia na Facebooku zamieszczają miliony użytkowników. Skoro koty są dzisiaj przedmiotem kultu porównywalnego niemal z boginią Bastet, to może doczekały się filmu.
Otóż to nie tak. Po obejrzeniu 'Kedi' mam wrażenie, że to nie tyle koty doczekały się filmu, ale ludzie.
Siłą tej tureckiej produkcji nie jest bałwochwalstwo wobec kotów. Nie jest to bowiem ani film przyrodniczy, ani fabularny. Nie jest to także opowieść o Stambule oczami zwierząt, nawet przy uwzględnieniu ich nadzwyczajnej zdolności widzenia, której możemy im tylko pozazdrościć.
Turecka reżyser Ceyda Torun wykorzystała koty, żeby opowiedzieć o ludziach.
ocena: 5
2017
12 z 14
"Baby Driver" czyli brawura... chociaż nie, to złe słowo *****
reżyseria: Edgar Wright
scenariusz: Edgar Wright
w rolach głównych: Ansel Elgort, Lily James, Kevin Spacey, Jamie Foxx, Jon Hamm, Eiza Gonzalez
Co za tempo! - pomyślałem. I to bynajmniej nie z powodu brawurowych scen pościgów samochodowych. Myślę, że tempo 'Baby Driver' bierze się stąd, że wszystko w tym filmie jest na swoim miejscu. Wyścigi także.
Mit Bonnie i Clyde - pary kochanków, gangsterów i uciekinierów z lat trzydziestych - wciąż jest w Stanach Zjednoczonych żywy. 'Baby Driver' nawiązuje do niego z całą mocą, ale czystym prostactwem byłoby stwierdzenie, że ten film to nowa wersja historii Bonnie i Clyde albo wariacja na jej temat. To coś znacznie więcej.
'Baby Driver' jest filmem o niewiarygodnym tempie, utrzymanym przez niemal cały film. Niemal, ponieważ w pewnym momencie on zwalnia, wrzuca na luz, albo nawet jedzie nieco na wstecznym. Nawet to jednak nie odbywa się na wariata.
W tym filmie po prostu wszystko jest na swoim miejscu. Nie dostrzegam tu żadnych ścinek, jakby ktoś doszlifował 'Baby Driver' do takiego stanu, w którym zostaje jedynie kwintesencja i czysta równowaga.
"Wojna o planetę małp" czyli kiedy ewolucja nie jest oczywista *****
reżyseria: Matt Reeves
scenariusz: Mark Bomback, Matt Reeves
w rolach głównych: Andy Serkis, Woody Harrelson, Karin Konoval, Terry Notary, Steve Zahn, Ty Olsson
Często trzeci odcinek blockbusterowej serii zjada już własny ogon. Nie w wypadku 'Planety małp'. Nie dlatego, że ani ludzie, ani małpy człekokształtne ogonów nie mają. Ta seria ma bowiem swój własny rytm i swoją klasę.
Odkąd po raz pierwszy obejrzałem starą 'Planetę małp' z 1968 roku, zastanawiałem się, na czym polegał jej fenomen i moja nią fascynacja. Filmów apokaliptycznych jest przecież wiele, także takich, w których ludzkość zostaje starta i szczęśliwego dla niej zakończenia próżno wyglądać.
Myślę, że fenomen i zarazem groza 'Planety małp' sprowadzają się właśnie do owego podobieństwa. Do bycia prawie ludźmi. Prawie, ale jednak nie do końca.
Małpy człekokształtne to bowiem znakomita alternatywa ludzi i człowieczeństwa, także w obliczu apokalipsy. Istoty uosabiające od zawsze zwierzęcość, także tę ludzką. Wyglądają niemal jak ludzie, mają 98 procent naszych genów (szympansy), a jednak nie są nami, ale ludzkim lustrzanym odbiciem. Takim, w którym zwierciadło pokazuje zwierzęcą naturę. Oto, co stałoby się, gdyby zabrakło owych 2 procent.
w rolach głównych: Fionn Whitehead, Jack Lowden, Tom Hardy, Kenneth Branagh, Mark Rylance
Wojnę pokazywano już na wiele sposób - przejmujących, krwawych, także zabawnych. Ale pokazać ją tak, jak to zrobił Christopher Nolan....? Doprawdy, chwilami brakuje słów. Ten człowiek jest absolutnym geniuszem.
Zakładałem, że Christopher Nolan nie zamierza nakręcić kolejnego 'Szeregowca Ryana', tylko że z 1940 roku. Zastanawiałem się, czy zastawi plaże setkami pozbawionych kierowców czołgów i ciężarówek, rzuci na nich całą potęgę Luftwaffe i po prostu odtworzy krwawą jatkę pod Dunkierką. Tego pewnie oczekiwaliby fani wojskowości, historii i widzowie przyzwyczajeni do tego typu kina wojennego, które było niczym więcej niż korespondencją z pola walki.
To byłoby nie tyle głupie, co zupełnie niepotrzebne. Przecież kino nie służy temu, aby pokazać realizm wojny, a reżyser nie jest kierownikiem grupy rekonstrukcyjnej. W każdym razie na pewno nie taki reżyser jak Christopher Nolan.
Wojna w kinie ma zupełnie inny znaczenie niż w dokumencie, podręczniku czy chociażby naszej wyobraźni. Uważam, że jej filmowy realizm jest wręcz błędny. Wielu widzów po to idzie na filmy wojenne, by zobaczyć w nich realistycznie odtworzony front i bitwy. Też mam takie pokusy, bo gdzież zobaczyć rekonstrukcję, jeśli nie w kinie. Dopiero po czasie łapię się na tym, jakie to sztampowe podejście, bez jakiegokolwiek zrozumienia czym jest kino, czym jest sztuka.
Christopher Nolan na szczęście nie odtwarza wojny. Jego 'Dunkierka' nie jest krwawą bitwą ani bryzgającą posoką masakrą na plażach. Nie jest przeglądem wojsk i sprzętu. Nie ma nawet nazwanego ani zindywidualizowanego wroga, który nie pokazuje tu swego oblicza. To jest wojna bez choćby jednego niemieckiego żołnierza, co więcej - bez choćby jednego bohatera. Nolan postawił na bohatera zbiorowego, a to znaczy że postawił na historię. Zrobił to, choć ma tu kilku naprawdę mocnych aktorów, jest także debiutujący w kinie Harry Styles z One Direction. Nie szkodzi jednak, nie zamierza tworzyć pierwszego i drugiego planu. To jest ogromna siła jego filmu.
Wszystkie komentarze