Jak wielu z nas czekało na ekranizację książki "To" - jednego z najbardziej przerażających horrorów Stephena Kinga? Ja czekałem. Myślę, że Państwo też. Inaczej nie kliknęlibyście, by się przekonać, czy obecna ekranizacja jest warta obejrzenia. Otóż proszę kliknąć w zdjęcia.
REKLAMA
Materiały prasowe Gutek Film
1 z 14
"Podwójny kochanek" czyli ciekawość jak popęd seksualny ****
reżyseria: Francois Ozon
scenariusz: Francois Ozon
w rolach głównych: Marine Vacth, Jeremie Renier, Jacqueline Bisset
Na sali kinowej zapanowało poruszenie. W końcu nie każdy jest przyzwyczajony do tego, że film zaczyna się waginą. Potem poruszenie nie malało. Film Francois Ozona przypomina bowiem - i owszem - Romana Polańskiego, ale w skrajnej formie.
Francois Ozon - francuski człowiek-orkiestra - zajmował się niemal wszystkim, ale seks interesował go szczególnie. Jak każdego pewnie, ale może nie każdego w kontekście kina. To rodzaj fascynacji graniczącej z obsesją, a w każdym razie obsesyjny sposób robienia kina. Nie wiem, czy Państwo rozumieją, o co mi chodzi. Francois Ozon potrafił i potrafi także w 'Podwójnym kochanku' dokręcić film do takich obrotów emocjonalnych, że trudno doprawdy wysiedzieć w fotelu.
Widziałem ludzi zbulwersowanych, niespokojnych, w każdym razie wiercących się w kinie. Bardzo reagujących na to, co w 'Podwójnym kochanku' widzą. Podejrzewam, że takich, którzy znajdowali się gdzieś na granicy między natychmiastowym wyjściem z kina, a fascynacją.
Ja w każdym razie byłem właśnie w takim stanie. Wydaje się, że to niemożliwe, bo rozmawiamy o dwóch skrajnościach. A jednak nie są one tak odległe.
"Bodyguard Zawodowiec" czyli duet jako zabójcza broń *****
reżyseria: Patrick Hughes
scenariusz: Tom O'Connor
w rolach głównych: Ryan Reynolds, Samuel L. Jackson, Salma Hayerk, Gary Oldman, Elodie Yung
Raz na kiedyś trzeba sobie przypomnieć o kluczowej zasadzie rozrywkowego kina sensacyjnego, którą ugruntowały lata osiemdziesiąte: najlepszym gwarantem dobrej zabawy i humoru jest 'buddy movie'. Tak jak w 'Bodyguardzie Zawodowcu'.
'Buddy movie', jeśli ktoś nie kojarzy, to po prostu przyciąganie się przeciwieństw. Ustawienie przed kamera dwóch sprzecznych ze sobą osobowości, charakterów, postaci, które początkowo będą się nawzajem wkurzać, ale ostatecznie zaczną się uzupełniać.
'Tango i Cash', 'Zabójcza broń', 'Bad Boys', czy chociażby 'Gliniarz z Beverly Hills' - we wszystkich tych filmach sensacyjnych wprowadzenie tej prostej zasady momentalnie zmieniało je w komedie. A dzięki temu można było oswoić w nich wszystko, zarówno luki fabularne, jak i zażenowanie akcją, niedoskonałości aktorskie i niedostatki scenariuszowe. Wszystko to przykrywał sobą pastisz, jaki niósł niemal każdy taki 'buddy movie'.
W wypadku 'Bodyguarda Zawodowca' ten duet jest ciut nietypowy. Nie mamy bowiem do czynienia z kontrastem pełnym. Wszak obaj panowie, którzy za chwilę będą na siebie skazani, to nie awers i rewers, ale raczej bohaterowie po tych samych pieniądzach. Płatny morderca i ochroniarz, czyli na pierwszy rzut oka - postaci zwalczające się nawzajem, a w każdym razie neutralizujące siebie i swoje zadania. Jak jednak mówi Samuel L. Jackson, który w tym filmie gra płatnego zabójcę, pytanie kto jest większym grzesznikiem - likwidujący złych ludzi czy chroniący ich.
Zło jednak w 'Bodyguardzie' nie jest żadną wartością suwerenną. Żaden z bohaterów, podobnie jak bohaterowie pierwowzorów sprzed lat, nie jest nią przepełniony ani jej wierny. Relatywizacja tego typu postaci spod ciemnej gwiazdy jest absolutnie konieczna, gdyż w przeciwnym razie widz nie byłby w stanie się z nimi utożsamić. A to konieczne, bowiem warunkiem 'buddy movie' tego typu jest sympatia.
"Obdarowani" czyli zakaz skrótów do taniego sentymentalizmu ****
reżyseria: Marc Webb
scenariusz: Tom Flynn
w rolach głównych: Chris Evans, Mckenna Grace, Lindsay Duncan, Olivia Spencer, Jenny Slate
W wypadku filmu o wujku wychowującym osieroconą siostrzenicę, która na dodatek ma nadzwyczajne zdolności, łatwo popaść w sentymentalizm. Łatwo też podejść do niego cynicznie albo protekcjonalnie. Marc Webb postanowił opowiedzieć te historię bardzo serio.
To film zrobiony przez Marca Webba na serio, niemal zupełnie bez komediowego zacięcia. A zatem przytłacza?
Bynajmniej. Przytłoczyłby, gdyby Marc Webb napchał go tanim sentymentalizmem, o który w wypadku tej historii przecież bardzo łatwo. Oto wuj (Chris Evans, którego dotąd znaliśmy głównie jako Kapitana Amerykę) wychowuje od lat swą siostrzenicę po samobójczej śmierci siostry. Dziecko nie ma nikogo innego, a tak się przynajmniej zdaje. Jest jeszcze w rezerwie babcia, osoba niezwykle pryncypialna i to delikatnie mówiąc (Lindsay Duncan, cały czas mam przed oczami jej rolę z 'Birdmana'). A dziewczynka ma nadzwyczajnie zdolności. Jej zmarła matka była genialną matematyczką, kroczącą niemal bez przeszkód po Nagrodę Nobla. Jej córka odziedziczyła po niej umiejętności liczenia i rozwiązywania zadań matematycznych, zupełnie niedostępnych dla siedmiolatki. Jest po prostu geniuszem.
To - jak łatwo się domyślić - prowadzi do nieuchronnego zderzenia dwóch koncepcji na temat jej przyszłości. Nieco ascetyczny wuj pragnie wychowywać ją jak każde inne dziecko, z normalnym dzieciństwem, pełnym zabaw i głupot. Babka chce mieć noblistkę.
"Mroczna wieża" czyli książki spalone, wszechświat się zapadł **
reżyseria: Nikolaj Arcel
scenariusz: Nikolaj Arcel, Akiva Goldsman, Anders Thomas Jensen, Jeff Pinkner
w rolach głównych: Tom Taylor, Idris Elba, Matthew McConaughey, Claudia Kim
Dotąd Stephen King miał szczęście do ekranizacji, głównie dlatego, że dostarczał niemal gotowego na nie materiału. I większość z nich przeszła do historii kina jako filmy znakomite albo ważne. Tak zepsuć dzieło jego życia to niczym spalić wszystkie jego książki.
Do niedawna myślałem, że książek Stephena Kinga nie da się spieprzyć. Cokolwiek by to było, nawet błahostki w stylu 'Cujo' (opowieść o dobrotliwym psie bernardynie, który pogryziony w jaskini przez zarażone wścieklizną nietoperze zamienia się w przeraźliwą bestię o morderczym instynkcie) czy 'Misery' (historia o autorze mydlanych powieści, uwięzionym w domu przez największą ich fankę, z wielką Kathy Bates w roli głównej), nie sposób tego spartolić. Nawet ta 'Komórka', odpowiadająca żywotnym interesów naszych czasów (ludzie nie rozstają się z komórkami, po skorzystaniu z nich, zmieniają się w zombie - właściwie to nasza rzeczywistość). Za dobry materiał, za dobrze przygotowany.
A jednak da się. Mało tego, zupełnie zmaltretowane zostało bodaj najważniejsze dzieło w twórczości Stephena Kinga.
'Mroczna wieża' powinna być największym osiągnięciem kinematografii opartej na Kingu. Jest najgorszym niezrozumieniem jego twórczości, jakie można sobie wyobrazić.
Ani kunsztu, ani klimatu, ani finezji Kinga, ani nawet choćby namiastki świata, jaki przez te wszystkie lata budował z mozołem, widząc w sobie prawdopodobnie kogoś na kształt Tolkiena naszych czasów. Nic zupełnie. To pierwszy film na podstawie jego literatury, który razi aż takim prostactwem realizacyjnym i fabularnym. Prostactwem, które maskować mają matrixowe sceny walk i strzelanin, dolewające tylko oliwy do tego oceanu wtórności.
Reż. Sofia Coppola, prod. American Zoetrope, FR Productions, 2017
5 z 14
"Na pokuszenie" czyli lis w kurniku nie zawsze jest bezpieczny ****
reżyseria: Sofia Coppola
scenariusz: Sofia Coppola
w rolach głównych: Colin Farrell, Nicole Kidman, Kirsten Dunst, Elle Fanning, Oona Laurence
Wśród filmów, które robi Sofia Coppola przewija się jeden kluczowy motyw - jak wydostać się z przeklętego kręgu beznadziei, trudnego do zaakceptowania życia, z którego nie ma radości czy choć zadowolenia? 'Na pokuszenie' nie jest pod tym względem inne. To też film o chęci ucieczki. I problemach z akceptacją prawdy.
Thomas P. Cullinan napisał swą książkę w 1966 roku i zaledwie pięć lat później powstał film. Nosił również angielski tytuł 'The Beguiled', tak jak obecne dzieło Sofii Coppoli. Wówczas przetłumaczono go na język polski jako 'Oszukany'. Oszukany, czyli on... Mężczyzna znaleziony przez kobiety w lesie podczas zbierania grzybów. Ranny żołnierz jankeski z oddziałów Unii, pewnie z armii gen. Williama Shermana, która w 1864 roku zaatakowała Georgię, by zadać Południu decydujący cios. Ranny i bezbronny, zdany na łaskę i dobroć owych kobiet.
Mężczyzna, który po wyzdrowieniu okazuje się lisem w kurniku. Zmienia wszystko.
Sofia Coppola, członkini wielkiego rodu filmowego Coppolów, córka Francisa Forda Coppoli i Eleanor Coppoli (ona także reżyseruje, stworzyła m.in. nieudany film 'Paryż może poczekać'), dobrze wiedziała, że jeśli chce udanie zekranizować tę książkę, musi doskonale i bez błędów dobrać obsadę. Nie tylko samego żołnierza - tu akurat zadanie było proste. To musiał być przystojniak, którego czar szybko uzasadni to, co dzieje się z kobietami na jego widok.
Postawiła więc na Colina Farrella. Trafnie. Istotniejszy był dobór kobiet. Jest ich bowiem wiele, każda z nich o zupełnie innej charakterystyce, każda z innych powodów zwracająca się ku przybyszowi. Sofia Coppola wiedziała, że czego jak czego, ale doboru obsady tutaj akurat nie może zepsuć. I nie zepsuła.
"Valerian i miasto tysiąca planet" czyli kosmos jest dla każdego ****
reżyseria: Luc Besson
scenariusz: Luc Besson
w rolach głównych: Dane DeHaan, Cara Delevingne, Clive Owen, Rihanna
Luc Besson zapragnął mieć własne 'Gwiezdne wojny', własnego 'Avatara', własnych 'Strażników galaktyki' - według swego pomysłu i wyobraźni. A tę ma, jak wiemy, bujną. A jednocześnie bardzo charakterystyczną.
Jeżeli istnieje styl pisania, styl malowania czy styl wypowiedzi, to mam wrażenie, że istnieje również styl wyobraźni. To znaczy pewien charakterystyczny sposób wyobrażania sobie fantazyjnego świata. Ma taki styl Guillermo del Toro, ma również Luc Besson. Coś w rodzaju bardzo rozpoznawalnej kreski, jaką konstruuje świat.
'Valerian' jest zrobiony właśnie w taki sposób. Bessonowski. Jednocześnie z wykorzystaniem wielu elementów istniejących już, największych kanonów kina s-f. 'Gwiezdne wojny' i zwłaszcza 'Avatar' wybijają się tu na plan pierwszy, reszta podszyta jest 'Star Trekiem' i 'Strażnikami galaktyki'. Mimo zatem, że to świat bessonowski, to jednak bynajmniej nie oryginalny.
A jednak... nie szkodzi. Luc Besson sprawia wrażenie gościa, który doszedł do wniosku, że pewne znane motywy klasyki tego rodzaju kina s-f można związać i wykorzystać raz jeszcze. Na nowo, według nowego scenariusza. Tak aby całe popularne kino s-f nabrało wielu wymiarów.
"Barry Seal: Król przemytu" czyli złap mnie, jeśli potrafisz ****
reżyseria: Doug Liman
scenariusz: Gary Spinelli
w rolach głównych: Tom Cruise, Domhall Gleeson, Sarah Wright, Alejandro Edda
Tupet, który pokazuje Tom Cruise w roli jednego z najbardziej bezczelnych przemytników świata, zrobiłby na mnie ogromne wrażenie. Zrobiłby, gdybym nie oglądał 'Narcos'. Film Douga Limana zakrawa na kinową wersję tego serialu.
'Narcos' jest serialem znakomitym. Jego znakomitość wynika z dwóch zasadniczych powodów. Pierwszym jest tematyka - historia sama w sobie niezwykle bezczelna, bo przecież stworzenie gigantycznego imperium narkotykowego przez 'kartel z Medellin' i Pablo Escobara to zuchwalstwo na niebywałą skalę. Zagranie na nosie wszystkim, kpina w żywe oczy. Kpina, która jest tak samo zabawna, jak i przerażająca.
Narracja i technika polegająca na dopowiedziach z offu, wstrzymywaniu zdarzeń, by je skomentować, postawić na szerszym tle albo chociaż zamydlić, to standardowa procedura z 'Narcos'.
Nie inaczej jest w 'Barrym Sealu'. Ten film zrealizowany został jako dopełnienie 'Narcos', ale w gruncie rzeczy w sposobie opowiadania stanowi jego niemal wierną kopię. Tu także bowiem podstawa jest bezczelność.
"Atomic Blonde" czyli stolicznaja z lodem, wstrząśnięta, ale nie zmieszana ****
reżyseria: David Leitsch
scenariusz: Kurt Johnstad
w rolach głównych: Charlize Theron, James McAvoy, John Goodman, Toby Jones, Sofia Boutella
Ten film ma ambicje być dziełem szpiegowskim w stylu Johna le Carré. W rzeczywistości jest jednak jedynie zwykłym 'zabili ją i uciekła', w którym blondwłosa Charlize Theron więcej ma z Jamesa Bonda niż prawdziwego szpiega.
Charlize Theron w roli zabójczej, nie do pokonania wręcz, przebiegłej i biseksualnej agentki Lorraine Broughton jest jedynie pewnym echem Jamesa Bonda. Nawiązania do agenta 007 są tu potężne, łącznie z charakterystycznym drinkiem, który agentka pije nieustannie. James Bond raczył się wstrząśniętym, ale nie zmieszanym martini. Lorraine Broughton woli stoliczną z lodem. Nie 07, ale i tak dziarsko - na dwa łyki, a niekiedy na jeden.
O ile jednak James Bond był tak skuteczny i nieskazitelny, że świat mógł ratować nawet w drogim garniturze i go nie poplamić, o tyle Lorraine Broughton dostaje od wrażego świata większy wycisk. Charlize Theron nie po raz pierwszy ma tendencję do samooszpecania aię ('Monster'). Tutaj także postanowiła zrobić wreszcie jakiś porządek ze swoją urodą, więc została solidnie sprana. Od czasów 'Nienawistnej ósemki' nie przypominam sobie na ekranie kobiety, która nosiłaby na ciele ślady takiego pobicia jak Charlize Theron w tym filmie.
ocena: 4/6
DOROTA AWIORKO
9 z 14
"Volta" czyli zemsta ma coraz bardziej gorzki smak ***
reżyseria: Juliusz Machulski
scenariusz: Juliusz Machulski
w rolach głównych: Andrzej Zieliński, Olga Bołądź, Aleksandra Domańska, Jacek Braciak, Joanna Szczepkowska, Katarzyna Herman, Cezary Pazura, Michał Żurawski
Zaskoczony słuchałem, jak po seansie filmu 'Volta' w poznańskiej Cinema City Plaza rozległy się brawa widowni. To zdarza się bardzo rzadko i warte byłoby docenienia, gdyby nie fakt, że te brawa nie wróżą nic dobrego. Dla Juliusza Machulskiego mogą być znakiem, że nie musi się wysilać, by stworzyć oklaskiwaną komedię.
Z tego, co pamiętam, brawa zbierała już komedia 'Ile waży koń trojański', nad którą 'Volta' góruje tym, że nie jest aż tak słabo wyreżyserowana i zagrana. Nie ma już na szczęście tej nieszczęsnej i irytującej Ilony Ostrowskiej. Ma kilka naprawdę dobrych postaci, z Andrzejem Zielińskim i Jackiem Braciakiem na czele.
Juliusz Machulski wybrał więc aktorów dobrze, gorzej pomysł swój wykorzystał. Poprowadzenie obu tych znakomitych aktorów jest dość przeciętne, wyciśnięcie z nich tego, co mogliby dać na ekranie - na kiepskim poziomie. Albo są przerysowani, albo (częściej) właśnie niedociągnięci. Nigdy nie tacy, jak powinni.
'Volta' poległa najbardziej na równowadze fabularnej. Gagów ma mało, ale jakieś są. Cytatów też niedostatek, ale istnieją. W zasadzie zatem mamy do czynienia z filmem znośnym, jak na 'Ile waży koń trojański' to nawet bardzo znośnym. A jednak gdy przychodzi do utrzymania wspomnianej równowagi, film leży jak długi.
Eleanor Coppola - żona Francisa Forda Coppoli - sprawia wrażenie osoby, która spóźniła się na proszony obiad. Nie na wspólny posiłek w wielkiej, filmowej rodzinie Coppolów. Na ucztę związaną z kinem kulinarnym. Zostały po nim resztki.
Francja, od Prowansji przez Burgundię aż po Paryż (chociaż Paryż, jak się okazuje, stosunkowo najmniej) = piękne widoki, wspaniałe wino i pyszne jedzonko. Oczywistość. Taka Francja rozłożona na stole, między najlepszymi serami, najlepszą kiełbasą, najlepszym winem, przybrana głębokim zapachem róż to kwintesencja przyjemności. Podobnie jak Toskania, greckie wyspy, nie wiem co tam jeszcze dołożymy - jakiś region Hiszpanii może...
No kicz w pień po prostu!
Przy czym kino poszło o krok dalej. Tu już nie wystarczały oryginalne przepisy, zawierające spore dawki jarmużu, rukoli, topinamburu i wszystkiego tego, co akurat modnie było wrzucić do gara. Tak jak do sera Chevre pasuje wino Gaillac, tak i do kuchennych rewolucji pasowały miłość, podróże, kwiecie, krajobrazy, generalnie wolność podana sautee, bez wysmażania i na ciepło. Nawet lekko rozgotowana.
Beznadziejne produkcje 'Jedz, módl się i kochaj' bez trudu można było wypromować, podpierając się dobrą książką i dobrą kuchnią. Co więcej, w pewnym momencie w kinie - jak w życiu - nie można było sobie wyobrazić żadnego sensownego podrywu bez zaproszenia na własnoręcznie ugotowaną kolację. Najlepiej gdy to przystojny facet zapraszał niezdecydowaną jeszcze kobietę. Gdy ta zobaczyła, jak sprawnie pitrasi, właściwie była jego.
Eleanor Coppola zwyczajnie spóźniła się do stołu. Po proszonym obiedzie, na którym podano szatobrią i filet minią, a wszystko wielkości naparstka, już się skończył. Eleanor Coppola siada do aperitifu, podczas gdy ze stołu zbiera się już zastawę.
Spóźniła się z takim fikuśnym kinem, nawet na deser i krem brulee. Wszystko jest już zimne.
w rolach głównych: Fionn Whitehead, Jack Lowden, Tom Hardy, Kenneth Branagh, Mark Rylance
Wojnę pokazywano już na wiele sposób - przejmujących, krwawych, także zabawnych. Ale pokazać ją tak, jak to zrobił Christopher Nolan....? Doprawdy, chwilami brakuje słów. Ten człowiek jest absolutnym geniuszem.
Zakładałem, że Christopher Nolan nie zamierza nakręcić kolejnego 'Szeregowca Ryana', tylko że z 1940 roku. Zastanawiałem się, czy zastawi plaże setkami pozbawionych kierowców czołgów i ciężarówek, rzuci na nich całą potęgę Luftwaffe i po prostu odtworzy krwawą jatkę pod Dunkierką. Tego pewnie oczekiwaliby fani wojskowości, historii i widzowie przyzwyczajeni do tego typu kina wojennego, które było niczym więcej niż korespondencją z pola walki.
To byłoby nie tyle głupie, co zupełnie niepotrzebne. Przecież kino nie służy temu, aby pokazać realizm wojny, a reżyser nie jest kierownikiem grupy rekonstrukcyjnej. W każdym razie na pewno nie taki reżyser jak Christopher Nolan.
Wojna w kinie ma zupełnie inny znaczenie niż w dokumencie, podręczniku czy chociażby naszej wyobraźni. Uważam, że jej filmowy realizm jest wręcz błędny. Wielu widzów po to idzie na filmy wojenne, by zobaczyć w nich realistycznie odtworzony front i bitwy. Też mam takie pokusy, bo gdzież zobaczyć rekonstrukcję, jeśli nie w kinie. Dopiero po czasie łapię się na tym, jakie to sztampowe podejście, bez jakiegokolwiek zrozumienia czym jest kino, czym jest sztuka.
Christopher Nolan na szczęście nie odtwarza wojny. Jego 'Dunkierka' nie jest krwawą bitwą ani bryzgającą posoką masakrą na plażach. Nie jest przeglądem wojsk i sprzętu. Nie ma nawet nazwanego ani zindywidualizowanego wroga, który nie pokazuje tu swego oblicza. To jest wojna bez choćby jednego niemieckiego żołnierza, co więcej - bez choćby jednego bohatera. Nolan postawił na bohatera zbiorowego, a to znaczy że postawił na historię. Zrobił to, choć ma tu kilku naprawdę mocnych aktorów, jest także debiutujący w kinie Harry Styles z One Direction. Nie szkodzi jednak, nie zamierza tworzyć pierwszego i drugiego planu. To jest ogromna siła jego filmu.
"Spiderman: Homecoming" czyli superbohater z osiedla ****
reżyseria: Jon Watts
scenariusz: John Francis Daley, Jonathan Goldstein, Jon Watts, Christopher Ford, Chris McKenna, Erik Sommers
w rolach głównych: Tom Holland, Robert Downey Jr, Michael Keaton, Laura Harrier, Jacob Batalon, Marisa Tomei, Gwyneth Paltrow
Pamiętacie Państwo, jak wielkie emocje wzbudziło epizodyczne pojawienie się nowego Spidermana w 'Kapitanie Ameryce. Wojnie bohaterów'? Może nie pamiętacie, bo ile razy można oglądać to samo. Tamten Spiderman był zwiastunem głębokich zmian. Nie przypuszczałem, że aż takich.
Ani Spiderman, ani żaden inny superbohater w fikuśnych przebraniach nie dotarł jakimś cudem jeszcze tam, gdzie potrzeba go najbardziej - do szkoły.
Nastolatki to główny odbiorcy takich filmów, a szkoła jest w amerykańskim kinie miejscem kultowym. Od horroru po musicale, od s-f po romanse - warunkiem ich sukcesu jest to, by rozgrywały się przy szkolnych szafkach na korytarzu. Warunkiem oczywistym, bo to za nastolatkami idzie moda. One ją dyktują. A moda to masowość, to zyski.
Rzeczywiście, to rodzaj wszechświatowej paranoi. Oto zaczynamy na serio zajmować się rozwojem osobowościowym facetów w rajtuzach, pelerynach i maskach, albo przynajmniej pokąsanych przez pająki. To oni ewoluują, pokazują swe początki i dzieciństwo, występują co rusz w nowych ujęciach. Sęk w tym, że tylko oni.
Mam wrażenie, że w prostej popkulturze rozrywkowej nie dzieje się nic innego niż przedstawianie klasycznych bohaterów komiksów w coraz nowych wersjach. Miejsce nowych herosów zajmuje nowy Batman, jeszcze nowszy Batman, kolejna wersja Spidermana albo Superman po nowemu.
Wyzwanie rzucone dzisiejszej popkulturze, by stworzyła nowego superbohatera pozostanie bez odpowiedzi, jako że jest to wyzwanie zbyt ryzykowne i przez to nieopłacalne. A ryzyko dzisiaj nie pobudza rozwoju, ale go spowalnia. Cnotą dzisiejszego świata, także dzisiejszego świata filmu jest minimalizowanie ryzyka.
"Kedi - sekretne życie kotów" czyli na szczęście nie jesteśmy sami *****
reżyseria: Ceyda Torun
scenariusz: Ceyda Torun
w rolach głównych: Przylepa, Flirciarz, Cwaniak, Szajba, Elegant, Bestia, Spryciara i inne koty
Po takim hołdzie, jaki Turcy oddali w tym filmie kotom mogłyby one wyprężyć grzbiet w poczuciu dumy, może nawet zamruczeć. Jak je znam jednak, to tylko machną łapą i prychną, byśmy już naprawdę dali spokój.
Koty stały się największymi przegranymi zamiany Egiptu faraonów w ten współczesny. W czasach władców Górnego i Dolnego Nilu były czczone, teraz są przeganiane.
Rolę starożytnego Egiptu przejął dzisiaj Facebook. To tam koty podniesione zostały do roli bogów. To tam są czczone, oddaje się im hołd i składa dary w postaci kolejnych postów, zdjęć, ochów i achów.
Wydawać by się mogło, że 'Kedi' (po turecku: kot) też będzie filmem tego rodzaju - rodzajem serii zdjęć i postów, jakie każdego dnia na Facebooku zamieszczają miliony użytkowników. Skoro koty są dzisiaj przedmiotem kultu porównywalnego niemal z boginią Bastet, to może doczekały się filmu.
Otóż to nie tak. Po obejrzeniu 'Kedi' mam wrażenie, że to nie tyle koty doczekały się filmu, ale ludzie.
Siłą tej tureckiej produkcji nie jest bałwochwalstwo wobec kotów. Nie jest to bowiem ani film przyrodniczy, ani fabularny. Nie jest to także opowieść o Stambule oczami zwierząt, nawet przy uwzględnieniu ich nadzwyczajnej zdolności widzenia, której możemy im tylko pozazdrościć.
Turecka reżyser Ceyda Torun wykorzystała koty, żeby opowiedzieć o ludziach.
ocena: 5/6
Materiały prasowe Warner Bros Polska
14 z 14
"To" to jednak nie to. Tego się chyba nie da dobrze pokazać ****
reżyseria: Andres Muschietti
scenariusz: Gary Dauberman, Chase Palmer, Cary Fukunaga
w rolach głównych: Bill Skarsgaard, Jaeden Lieberher, Sophia Lillis, Jeremy Ray Taylor, Jack Grazer
Spośród wszystkich książek Stephena Kinga chyba żadna nie jest tak oparta na emocjach i wyobraźni, jak 'To'. Pewnie dlatego nie mogę się przekonać do żadnej z jej ekranizacji. Każda bowiem pokazuje cudze emocje, nie moje.
'To' nie jest moją ulubiona książką Stephena Kinga, bardziej cenię te mniej metafizyczne, a jednak jeśli miałbym wskazać dzieło, którym najbardziej znobilitował horror, to będzie to właśnie ona.
Monumentalne dzieło (straszna cegła, jeśli dobrze pamiętam - ma ponad 1000 stron), na które nie składa się jedynie zsyłanie na mieszkańców miasteczka Derry w stanie Maine (ulubionym i rodzimym stanie pisarza) potwora, potrafiącego przybierać najrozmaitsze formy, głównie formę tego, czego boimy się najbardziej. To historia bogata, w której za strachem i tym samym personalizacją bestii stoją określone zdarzenia z życia, traumy, przeżycia, życiowe sytuacje. To nie jest po prostu opowieść o tym, że ktoś się boi, ale nade wszystko - dlaczego to robi.
Możemy się teraz zastanawiać nad detalami - czy klaun jest straszniejszy niż był, czy sposób rozwiązania akcji jest odpowiedniejszy, czy wreszcie dobrym pomysłem są zmiany chronologiczne. O ile bowiem w oryginale Stephen King umieścił swą książkę w 1958 i 1985 roku, w dwóch perspektywach czasowych, o tyle tutaj nastąpiło przesunięcie. Perspektywa jest tylko jedna. Andres Muschietti przeniósł akcję do lat 1988-1989, z przyczyn zapewne oczywistych - w ten sposób druga perspektywa czasowa, po doliczeniu 27 lat, wypadnie mu w czasach nam współczesnych.
Mogę się zastanawiać nad tym, czy to są dobre pomysły, ale nie to jest dla mnie najistotniejsze. Ważniejszy jest wniosek, że choćby nie wiem, co się działo, 'To' nie trafi do mojej wyobraźni w takiej formie. Jest bowiem cudzą projekcją, która siłą rzeczy nie może na mnie podziałać. Książka Kinga ma sens wówczas, gdy odbiera się ją bardzo osobiście. Film nie ma takiej mocy, nie ma takich możliwości.
Wszystkie komentarze