Prof. Joanna Wójcik pytana o to, jak UAM dostosowuje się do zmiany wynikającej z nowej rzeczywistości i innej percepcji współczesnych studentów, wskazuje najważniejsze: - Więcej ćwiczeń, warsztatów i projektów niż półtoragodzinnych wykładów.
Alicja Lehmann: - Łatwo jest dziś być studentem?
Prof. Joanna Wójcik, prorektorka ds. studenckich i kształcenia Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu: - Odpowiadając na to pytanie, mogę porównać jedynie własne doświadczenia z czasu, kiedy sama studiowałam, z tym, z czym spotykam się w pracy zawodowej. I myślę, że z jednej strony jest trudniej, choć umiem dostrzec też łatwiejsze aspekty.
Do tych trudniejszych na pewno należy bardziej skomplikowana sytuacja ekonomiczna, mieszkaniowa i socjalna. Choć ona pewnie nigdy łatwa nie była.
Wszystkie komentarze
Jeśli zmniejszymy nabór na państwowe uczelnie, to nadwyżkę kandydatów, czyli wynikowo tych, którzy "mniej się nadawali", zagospodarują małe, lokalne, często prywatne, niezbyt wymagające szkoły. Koszty utrzymania w dużym ośrodku akademickim zostaną częściowo zrekompensowane bliższym dojazdem do np. Płocka, Gorzowa, Raciborza i trybem weekendowym zajęć. Może bardziej zacznie się liczyć tytuł magistra, ale to tylko przypuszczenie...
Jeśli ktoś chce marnować życie za własne pieniądze trudno mu tego zabronić - ale na pewno nie powinniśmy do tego zachęcać i za to płacić.
Dodatkowo myślę, że sporo się zmieni gdy wyraźnie zmieni się narracja i szerzej stanie się jasne, że szkoły gotowania na gazie są zbędne.
To sensowne postulaty, ale niewykonalne. Ograniczenie liczby studentów oznaczałoby redukcje zatrudnienia, a uczelnie nie potrafią tego robić. Chyba nawet nie chcą.
Warto by też dodać choćby najbardziej podstawowe informacje o własności intelektualnej. Niektórzy studenci nie rozumieją np., że jeżeli skopiują tekst z Wikipedii i wkleją do własnego tekstu, to nie stają się przez to jego autorem.
Dowiadują się tego jednak najpóźniej w momencie dyplomowania, ponieważ wszystkie prace przechodzą przez podwójny system antyplagiatowy.
Tymczasem uczelnie i kolejne rządy udają, że nie ma sprawy i usiłują pompować liczbę "studiujących", przepychając osoby, których nikt by na siłę nie trzymał trzydzieści lat temu.
W ten sposób z już niskiego poziomu 20+ lat temu (słaba kadra, pchanie młodzieży na studia by ukrywać bezrobocie i realizować ambicje o ucieczce z klasy robotniczej) toczy się to dalej radośnie w dół.
Jednocześnie rodzi to kolejne pokolenia frustratów, którzy przyjeżdżają do wielkich miast i nie potrafią się w nich potem godnie utrzymać oraz jojczenie o bazę dla studiujących (akademiki, stypendia itd.).
Tu trzeba odciąć uczelnie od łatwych pieniędzy, skierować więcej ludzi do potrzebnych zawodów typu hydraulik i kafelkarz oraz podnieść wymagania: wobec tak studiujących jak i uczelni.
Działać trzeba prędko bo demograficznie lecimy z roku na rok.
Kończyłem PP w 96 i za moich czasów nie było psychologów, semestrów przygotowawczych, sesji ciągłych czy warunków. Jak ktoś nie zaliczył pierwszego roku to wylatywał albo czasem mógł się przenieść na zaoczne, a jak oblał przedmiot od drugiego roku, to mógł go powtarzać (cały rok, a nie tylko przedmiot z którego oblał). I z mojego roku w czasie 5 lat odpadło ok. 50%.
Pani Lehmann nie jest początkującą dziennikarką.
Tym gorzej.