Podczas wołyńskiego wesela w filmie Wojciecha Smarzowskiego jest taka zabawa. Uczestnicy młócą się cepami do pierwszej krwi, a potem przerzucają między sobą zapalony snopek słomy tak, aby się nie poparzyć. Coś w rodzaju gorącego kartofla czy też - jak powiedzielibyśmy w Poznaniu - gorącej pyry. Ta scena zapadła mi w pamięć jako niezwykłe motto tego filmu.
Przed laty Telewizja Polska miała nawet taki niedzielny, obiadowy cykl złożony z familijnych filmów przygodowych, niezbyt strasznych, ale nie też tak do końca infantylnych. Nie przypuszczałem, że do tego cyklu można będzie dołączyć Tima Burtona.
U Beksińskich śmierć nie budzi paniki ani nawet niepokoju. Niezależnie od tego, czy samobójcza, czy nagła, czy przepowiedziana przez lekarzy, wchodzi w ich życie spokojnie, płynnie. To raczej sprawdzanie odruchów życiowych stanowi tu ekstrawagancję, przykładanie lusterka do ust czy mierzenie ciśnienia, by zorientować się, kto żyw jeszcze, a kto pomarł.
Zadając sobie to pytanie, kluczowe w filmie "Nie oddychaj", niechcący dotarliśmy chyba do kwintesencji thrillera.
Chyba jedynym wybaczalnym powodem, dla którego kręci się filmy, które umysł ścisły już raz widział (i dlatego lubi) jest oddanie hołdu. Antoine Fuqua ewidentnie go oddaje. Może dlatego sporo jestem skłonny mu wybaczyć, aczkolwiek nie wszystko.
Codziennie rano ludzie wychodzą... właściwie dokąd oni wychodzą? Cóż takiego mają do roboty poza domem? W każdym razie wychodzą. A wtedy ich pupile, wszystkie domowe zwierzęta wielkiego miasta zostają same. Co się wówczas dzieje?
Z zapowiedzi wynikało, że być może to polska wersja "Kodu Leonarda da Vinci". Nic z tych rzeczy jednak, film nie poszedł tą drogą. Właściwie należałoby powiedzieć, że nie poszedł żadną. Rozpoczął kilka wątków, żadnego nie skończył.
Wyobraźmy sobie oto ludzi przyzwyczajonych do kina z akcją, z fabułą, z bohaterami i grą aktorską, ze scenariuszem wreszcie do diaska, którzy siadają z popcornem na sali i wpatrują się w tokującego głuszca. Ten film to taki właśnie
Mam wrażenie, że "Lion. Droga do domu" jest w pewnych kwestiach nawet doskonalszy od osławionego "Slumdoga. Milionera z ulicy". Oscarowy "Slumdog" aż tak mocno nie grał bowiem na emocjach, a film Gartha Davisa to właściwie same emocje.
Nie mam pretensji do Antoniego Krauze, że zrobił "Smoleńsk" oparty w całości na ideologii smoleńskiej, mocno propagandowy i całkowicie jednostronny. Mam pretensje, że nawet w takiej sytuacji można było zrobić kino. Nawet oparte na konkretnej tezie, ale jednak dobre kino. A Antoni Krauze pokazał nam nie film, a zestaw slajdów.
Florence Jenkins przesuwać się zaczęła z kategorii postaci komediowych czy groteskowych w stronę niezłomnych bojowniczek o własne marzenia. Stała się symbolem walki, by dążyć do nich bez względu na koszty związane ze śmiesznością i reakcją ludzi. "Można powiedzieć, że nie umiałam śpiewać, ale nie można powiedzieć, że nie śpiewałam"
Seth Rogen raz jeszcze balansuje na samej krawędzi półki, za którą rozpościera się Morze Żenujące, które doprawdy trudno jest pokonać w takich dawkach, w jakich serwuje ta ekipa. Właściwie ten film kwalifikuje się co najmniej kilkukrotnie do wyjścia z kina. Kwalifikuje się, co nie znaczy że należy wyjść. Nie warto, gdyż tak samo jak "Sausage Party" jest żenujący w swych orgiastycznych zapędach, tak też jest chwilami genialny w swych pomysłach.
Kiedy myślimy sobie o filmach science fiction, które odcisnęły piętno na dzisiejszym świecie, do głowy przyjdzie zapewne prezydent Ronald Reagan i jego "imperium zła" rzucone pod adresem ZSRR czy też plan wojen gwiezdnych. Mało kto posłuży się przykładem "Star Treka". Mało komu przyjdzie do głowy, że dzięki niemu mamy telefony komórkowe...
Jest gdzieś w "Nocy Oczyszczenia" ukryty strach przed powszechnym dostępem do broni, przed mroczną stroną ludzkiej natury, która nakazuje szaleńcom wdzierać się do szkół, sklepów, barów i mordować ludzi, których nie znają, przed apokaliptyczną wizją powracającego Dzikiego Zachodu. Jest, ale tak schowany, że aż trudno go znaleźć w tych pokładach absurdu i głupoty, w jakich nurza się ten film.
Tarzan jako postać literacka i filmowa istniał na grubo przed filmem Davida Yatesa. Dobrze sobie radził. Ta produkcja niczego do owej legendarnej postaci nie dodaje. Nawet jakiejś ciekawej wariacji, choć były ku temu zakusy.
"183 metry strachu" to film, który ze "Szczęk" czerpie garściami. Zarówno z pierwszej, jak i drugiej ich części. To także rodzaj pojedynku człowieka z jego własną paniką, przyczynek do wyzwolenia w sobie dzielności i sprytu.
Roland Emmerich wywleka oślizgłych kosmitów z ich pancerzy, skorup i statków, wyciąga z wywalonym jęzorem na światło dziennie, by sczeźli niczym Marsjanie w "Wojnie światów" tak, jak sczeznąć musi każda robaczywa myśl, że coś z tym światem jest nie tak. Że coś mu zagraża i że katastrofa jest nieuchronna.
Jeżeli horror może być piękny, to ten jest. Dotyka delikatnej materii, z której szyje się każdego człowieka w dzieciństwie - ze zdarzeń, widoków i przeżyć, których nie potrafi jeszcze zdefiniować i wyjaśnić. A zatem takich, które definiuje i wyjaśnia po swojemu.
Przecież Lewis Carroll nie pisywał swych książek bez klucza. Nie tworzyłby świata, z którego nie da się wyjść. Trzeba tylko wiedzieć jak.
"Ja, Daniel Blake" jest filmem o nieprofesjonalności. O nieporadności w obliczu świata, który nie został zorganizowany tak, by go rozumieć. To jest świat, do którego należy się dostosować. Tworzyć w ramach tego dostosowania miraże, wykonywać pozorowane ruchy, uprawiać fikcję - tylko po to, aby być w zgodzie nie z samym sobą, ale stawianymi wymaganiami.
Do opowiastki z latynoamerykańskiego kręgu miłości francuski reżyser Laurent Tirard dodał coś jeszcze. Nie, nie tylko humor - choć nie brakuje go tutaj. Dodał też sporo zadumy, że to "żyli długo i szczęśliwie" bynajmniej nie jest takie proste.
W tej "Księdze dżungli" tygrys Shere Khan pozostaje okrutny i zawzięty, ale nie kieruje się jedynie czystą żądzą krwi. Proszę zwrócić uwagę na to, że to on chwilami zakrawa na jedynego racjonalnego, który zamierza zgładzić ludzkie szczenię nie dlatego, że tak mu się podoba. Dlatego, że tak będzie bezpieczniej i lepiej dla wszystkich.
Duże wrażenie zrobił na mnie ten film. No, uczciwie mówiąc... takie zrobił na mnie przez 80 procent czasu. Po tych bowiem 80 procentach filmu zrobionego z zacięciem doprawdy niezłego eseisty następuje jednak jeszcze 20 procent (plus to, co doliczy arbiter). I jest to 20 procent trudne do zaakceptowania.
Czechosłowaccy ubecy w "Czerwonym kapitanie" nie są omnipotentni, ale nie są także takimi oficerami jak w "Psach". To raczej grupa o sporych wpływach (aczkolwiek nie są one nieograniczone), wynikających ze sporej wiedzy gromadzonej przez lata w teczkach, a zwłaszcza bezpardonowych metodach, coraz bardziej przypominająca gang niż milicję polityczną
Kino nieustannie mnie zaskakuje. Gdy już wydaje się, że wszelkie możliwości koncepcyjne zostały wyczerpane i nie da się poszerzyć obszaru jego postrzegania, pojawia się taki film jak "Pokój". Nigdy nie spotkałem czegoś równie klaustrofobicznego i równie szerokiego.
"Zwierzogród" to nie tyle opowieść o zwierzęcym mieście multikulti, ale o myśleniu stereotypami. Więcej - o stygmatyzowaniu ludzi... tfu, tfu, zwierząt oczywiście... na podstawie owych stereotypów. Takich, które dotyczą pochodzenia, wyglądu, pobieżnej oceny potencjału i możliwości, ustawiania na społecznej drabince.
Zagadka, jaka została tu pokazana, w gruncie rzeczy ma znane od dwóch tysięcy lat zakończenie. Dość niezwykły to zatem, przyznajmy, kryminał. Taki, w którym nie wynik śledztwa jest istotny i nie ustalenie faktów, ale właśnie niemożność ich ustalenia
"Deadpool" jest bowiem kinem ordynarnym. Nie ze względu na rodzaj kloacznego humoru, jaki prezentuje. Jego ordynarność jest dużo gorszego sortu - prostactwo tego dzieła zasadza się przede wszystkim na próbie stworzenia wrażenia, jakoby luz pozwalał mu zespolić się z widzem
Chociaż Dexter Fletcher nakręcił historię Eddie Edwardsa w iście baśniowym, disneyowskim stylu i z hollywoodzkim przesłaniem, nawiązując może nazbyt mocno do głośnego "Reggae na lodzie" o jamajskich bobsleistach, jestem mu wdzięczny. Uzmysłowił mi bowiem, że zimowe igrzyska w Calgary w 1988 roku to koniec pewnej epoki w sporcie. Epoki sportu radosnego.
Gdyby się poważnie zastanowić, okazałoby się, że pierwszy "Pitbull" był w gruncie rzeczy jednym z najtrudniejszych polskich filmów, jakie zrobiono w XXI wieku. To, co powstaje teraz, to dziecinada.
"Las samobójców" spod góry Fudżi jest miejscem szczególnym dla Japończyków, podobnie jak sama góra. Według Toma Hunta (taki pisarz), tylko na Golden State w San Francisco zabija się rocznie więcej ludzi, którzy do popełnienia samobójstwa potrzebują czegoś więcej domowego zacisza.
"Big Short" z opowiastki o przewidywaniu, analizach, przekonaniu o własnym zdaniu na przekór wszystkim przeistacza się w pełnokrwisty thriller o ogromnej sile przerażania widza. Nie trwożą tu wymysły wyobraźni, ale rzeczy, które miały i mają miejsce wokół nas codziennie i w każdej chwili.
Gdy patrzę na swoich siostrzeńców, fascynujących się postaciami z "Gwiezdnych wojen" zanim jeszcze obejrzeli film, mam ochotę powiedzieć im o tym wszystkim, co wydarzyło się w związku z "Gwiezdnymi wojnami" w ostatnich 36 latach. O tym, co się działo, i co wydarzyło się z nami, ludźmi, którzy zanurzyli się w ten świat i dobrze im w nim.
To niezwykle długi film, w którym przez szmat czasu Leonardo Di Caprio jest na ekranie sam ze sobą. Bardzo trudno to zagrać, bardzo trudno nie znużyć tym widza. Twierdzę, że Alejandro Inarritu nie do końca się przed tym niebezpieczeństwem ustrzegł.
W czasach Robinsona Crusoe szukać jej należało na odległych, bezludnych wyspach. Dzisiaj wszystko jest już tak ludne, że to nieaktualne. Za to samotność zyskała nowy, bezgraniczny i transcendentny wymiar. To Kosmos!
W gruncie rzeczy wszyscy wiemy, że to, jak przebiegnie nasze dzieciństwo, relacje z rodzicami, w późniejszym czasie będzie brzemienne w skutki. Te zależności rozciągnąć można jednak dużo dalej, niż wynikałoby to z filmu "Ojcowie i córki", rozciągnąć w rodzaj emocjonalnego domina, która raz trącone, przewraca wszystkie dostawiane później klocki. Jak zatrzymać ten proces?
"Sicario" jest filmem z pogranicza. Nie tylko jednak z tego pogranicza bieli i czerni, dobra i zła, Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Także z pogranicza widzenia i postrzegania, a także prawa i bezprawia, po którym kroczą bohaterowie niczym po rubieży, przeskakując raz ze strony jasnej na ciemną i z powrotem.
Jest w "Ekscentrykach" nie tylko gwiazdozbiór postaci nie z tej ziemi. Jest w nich przede wszystkim muzyka. Kosmopolityczna, a jednak niezwykle indywidualna i prywatna enklawa, mała ojczyzna stanowiąca ekscentryczną alternatywę rzeczywistości. Nie tylko tej PRL-owskiej z lat 50. Rzeczywistości wszelkiej
Decyzje - tak banalne w życiu codziennym, tak mało ważne i proste, a tak obłożone śmiertelnymi konsekwencjami na wysokości ośmiu kilometrów - stanowią najważniejszy młot, którym "Everest" bije widza po głowie i emocjach.
Żaden film z agentem 007 (poprawcie mnie!) nie ma takiego pościgu po ulicach enerdowskiego Berlina, jak "Kryptonim U.N.C.L.E". Pościgu wartburga z trabantem, z darciem i piskiem opon. Pycha!
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.