Przypadek medyczny? W gruncie rzeczy film Agnieszki Smoczyńskiej i Gabrieli Muskały nie jest o tym, jak bohaterka traci pamięć i przestaje rozpoznawać bliskich. Jest o tym, jak w tej sytuacji redefiniuje swoje życie.
Erica Poppe nazwano hieną, a jego film - tabloidem. Stawiano mu zarzut, że żeruje na tragedii pomordowanych w lipcu 2011 roku na wyspie Utoya i ich rodzin. Powody, dla których nakręcono ten film, nie są dla mnie do końca jasne.
Jestem przekonany, że gdyby Jules Verne żył i tworzył w dzisiejszych czasach, tworzyłby właśnie takie steampunkowe historie jak ta. Może jednak lepiej by je skonstruował.
Pomyślałby ktoś jeszcze, że "Operacja Overlord" to historia o lądowaniu aliantów w Normandii, na co zresztą wskazują pierwsze sceny tego filmu. Ta historia to dość nieoczekiwany powrót na ekrany gatunku zwanego nazi-exploitation. Przyznam, że nigdy bym się nie spodziewał.
To mogła być interesująca wersja znanego przedwojennego musicalu, historia dotycząca artystycznych i emocjonalnych rozdroży i indywidualnych ambicji. Wyszła toporna ekspozycja emocji z puentą w mydlanym stylu.
Rocky Balboa wchodzi do swojego baru w Filadelfii. Ktoś na niego czeka. To Iwan Drago - radziecki olbrzym, z którym w 1985 roku miał przegrać na moskiewskim ringu, ale którego jednak pokonał. To nie jest miłe spotkanie po latach.
Przejrzałem obsadę tego filmu. Przejrzałem obsadę opublikowaną gdzie indziej. Byłem zdumiony. Żadna z nich nie uwzględnia tytułowego bohatera. Jak to możliwe, skoro "Alfa" jest o nim, o związku człowieka z wilkiem/psem? To ja w takim razie odnotuję. Zwierzęcy aktor wabi się Chuck.
Jeżeli nie znacie Państwo dobrze uniwersum Harry'ego Pottera, a zwłaszcza poprzedniej części "Fantastycznych zwierząt", dajcie sobie spokój. Jeżeli nie zamierzacie być częścią tego serialu stworzonego przez J.K. Rowling - tym bardziej. Ten film to tylko klocek większej całości, zupełnie niesamodzielny.
Czasy, gdy polskie kino produkowało tylko żenujące podróbki komedii romantycznych, zdaje się już minęły. W kwestii polskich komromów do pooglądania, wzruszenia się i pośmiania, zaczyna być zupełnie przyzwoicie.
Kiedy poziom bzdur "Oceanu ognia" zalał mnie niczym woda zbiorniki balastowe okrętu podwodnego, zatęskniłem za "Polowaniem na Czerwony Październik". Zatęskniłem za kinem, a nie drwiną z widza.
Trochę mnie martwi to, że Marek Koterski swą dawną (nieco paradoksalną) subtelność stawianych tez zmienił na soczystą łopatologię. Nadal jest jednak świetnym obserwatorem. "7 uczuć" to teza Marka Koterskiego - wszystko sprowadza się do dzieci. Mało odkrywcze, ale jakże on to pokazał!
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem zwiastun tego filmu, wybałuszyłem oczy. Och, nie, to naprawdę Jamie Lee Curtis?! Tak, to ona. To także przypomnienie, że ta kultowa aktorka zaczynała od horrorów, zaczynała od "Halloween".
Może rzeczywiście jest tak, że drugoplanowe postacie komiksów z kluczowymi superbohaterami nie są w stanie odegrać istotnej roli w popkulturze marvelowskiej. A może wystarczyłby jakiś sensowny na nie pomysł? "Venoma" prawie się nie da oglądać. Ratuje go tylko Tom Hardy.
Wrzawa, jaka podniosła się wokół "Kleru" Wojciecha Smarzowskiego i rekordy frekwencyjne, jakie bije to dzieło w kinach, więcej mówią o nas niż o tym filmie. On bowiem nie różni się aż tak bardzo od wszystkiego, co Wojciech Smarzowski dotąd zrobił. Powiedziałbym, że nawet kopiuje jego wcześniejsze produkcje.
Czy jeżeli odejmiemy z filmu "Searching" technologiczne nowinki i formę, w jakiej sprzedaje nam się treść tego kryminału, wiele zostanie? Stwierdzam, że... niewiele. Ale nie szkodzi, bo to właśnie forma jest istotą tego filmu.
To jest tak głupie i kuriozalne, że nawet zabawne - można by powiedzieć po obejrzeniu "Czarnego bractwa", gdyby nie małe dopowiedzenie, którego dokonał Spike Lee. "Ja tu niczego nie wymyśliłem - powiada - Nawet pointy".
Nowa wersja "Predatora", który miał być najlepszy ze wszystkich dotychczasowych kontynuacji legendarnego filmu Johna McTiernana z 1987 roku, to dzieło oparte na kampie. Kamp jako pomysł na tego rodzaju film już sam w sobie jest ryzykowny. Niekonsekwencja w jego stosowaniu - jeszcze bardziej.
Jaka jest pierwsza reakcja, gdy słyszymy "dobra polska komedia"? Taka, na której boki będziemy zrywać, bo będą dobre teksty i żarciki? "Juliusz" to komedia, którą napisali kabareciarze, a jednak w żadnym razie nie jest gagiem. Jest opowieścią.
To, co uwypuklił Arkady Fiedler w swej kultowej książce "Dywizjon 303", zostało uwypuklone w filmie. To, co pominął, i tu zostało pominięte. Tak, to bardzo wierna adaptacja książki, która powstawała w zupełnie innych czasach i okolicznościach niż obecne.
W komediach romantycznych też zaczyna się dziać ciekawie. "I żyli długo i szczęśliwie" nie jest już dogmatem, w wypadku takiego "Też go kocham" bardziej istotna zdaje się analiza współczesnych związków i tego, co nazywa się resetem życia.
Jason Statham niczym kapitan Ahab przy pysku legendarnego Moby Dicka wynurza się z wody, by jednym ciosem w lewiatana uratować świat. Wygląda na to, że dzisiaj nie wystarczy już obejrzeć "Szczęk" po raz kolejny, rozkoszować się ich konstrukcją i klimatem. Mamy XXI wiek, potrzeba większej skali.
Dajcie już spokój z tymi wszystkimi Danielami Craigami i napuszonym kinem szpiegowskim w wykonaniu przystojniaków w drogich garniturach. Zabawmy się! "Szpieg, który mnie rzucił" to komedia zrobiona przez kobiety i na nich oparta.
Terry Gilliam tworzył ten film przez 29 lat, wielokrotnie zmieniał scenariusz, ujęcie tematu, niemal bankrutował, gdy brakowało mu środków na realizację. Jakby walczył z wiatrakami. W końcu stworzył dzieło, w którym rozsądek walczy z przekorą, a sarkazm z idealizmem. Ot, donkiszoteria!
Cher w kontynuacji przeboju "Mamma Mia" jest sztywna i nie przypomina swych aktorskich popisów chociażby z "Wpływu księżyca" czy "Czarownic z Eastwick". Jednakże dopiero kiedy ona pojawia się na scenie, zaczyna się prawdziwe śpiewanie. A o to przecież w tym filmie chodzi.
Gdy prawo nie działa, bynajmniej nie rozzuchwala to przestępców. Taka sytuacja rozwydrza raczej władzę. Zamiast sekwencji ciekawych filmów na ten właśnie temat dostałem jednak zwykłą jatkę o zmanierowanych, oportunistycznych skrótach.
Steven Soderbergh znany jest ze swych niecodziennych eksperymentów filmowych. Przechodzi z kadrów czarno-białych w kolor, kombinuje z montażem i zdjęciami, potrafił nawet zatrudnić gwiazdę porno (Sashę Grey) w obsadzie swego filmu. Tym razem zaeksperymentował w sposób szczególny.
Nie chciałbym wyjść na kogoś, kto narzeka na nasze postrzeganie historii, ale gdybyśmy w Polsce zrobili film niemal drwiący z uświęconych czasów, doszłoby pewnie do awantury. Francuzi robią "Sztukę kłamania" lekko, drwiąc z czasów napoleońskich niemal w stylu Aleksandra hrabiego Fredry.
Przeraża mnie "Sicario". Nie dlatego, że to taki mroczny, mocny film, ze świetnie odwróconymi pojęciami. Teraz przeraża mnie tym, że z pierwszej części pozostała już chyba jedynie zwalająca z nóg muzyka islandzkiego kompozytora Johanna Johannssona. Kompozytora, który na dodatek zmarł trzy miesiące temu.
Gdyby nie Sharon Stone, ten film nie wybiłby się ponad przeciętność. A jeśli weźmiemy pierwotną koncepcję scenariusza, w ogóle by poległ. Dzięki wracającej w wielkim stylu gwieździe jest jednak uroczy.
Aż 14 lat czekaliśmy na to, by Pixar i Disney wrócili do znakomitego pomysłu, jakim byli "Iniemamocni". Dlaczego tak długo, nie rozumiem. Jeszcze mniej rozumiem po co.
To chyba nie tak, że Dwayne Johnson nie ma w sobie mocy (ekranowej) Arnolda Schwarzeneggera czy Bruce'a Willisa. W zasadzie ma. To raczej czasy nie sprzyjają kreowaniu bohaterów, których "yipee-ki-yay" przejdzie do legendy.
Owszem, potencjał "Kac Vegas" był większy, bo stało za nim to, co jest siewcą zrywania boków - alkohol. W gruncie rzeczy jednak "Berek" swemu słynnemu poprzednikowi nie ustępuje, a nawet góruje nad nim. Nareszcie!
Dokument nagrodzonego Oscarem reżysera Kevina Macdonalda jest jak pogrzeb być może największej popowej artystki wszech czasów, na którym wytyka się palcami winnych jej śmierci. Naturalnie, nie siebie.
Gdyby nie toporne już, ale typowe dla amerykańskiego kina naświetlania sytuacji ogólnej na świecie, to mogła być najzabawniejsza komedia sezonu. I tak jest jednak nieźle, nie pamiętam, kiedy ostatni raz się tak dobrze bawiłem. Głównie za sprawą Amy Schumer.
Ktoś wpadł na taki oto pomysł - nie ma sensu się mierzyć na recenzje, oceny, własne odczucia. Tak nigdy nie ustalimy, czy "Hereditary" to horror dobry i mocny, czy nie. Zmierzmy reakcje organizmu, zmierzmy ludziom puls podczas seansu. Jak Państwo myślicie, jaki był wynik?
Z wielu filmów, jakie pod wpływem serialu "Narcos" powstały o Kolumbii i Pablu Escobarze, wynika jeden wniosek - najciekawsza w tej historii była nie tyle bezczelność narkotykowego bossa, co reakcja na nią ścigających go władz.
Greg Berlanti doskonale wie, co znaczy coming out, bo sam go przeżył. Wśród niemal wszystkich komplikacji, jakie się z nim wiążą, i w gronie w zasadzie wszystkich konieczności, które go uzasadniają, podaje jedną istotną: matematykę.
Po obejrzeniu "Zimnej wojny" przyszło mi do głowy nie tylko to, że kochać to często nie znaczy "żyli długo i szczęśliwie". Pomyślałem, że może żyć długo i szczęśliwie to wcale nie kochać?
To dzieło, które jest w gruncie rzeczy współczesną kopią klasycznej antologii horroru "U progu tajemnicy" z 1945 roku, jest wartościowe dlatego, że przypomniało nam o podstawowej zasadzie, jaka kiedyś rządziła światem grozy. U swego zarania opierał się on przecież na opowieściach. Gdy gasły świece albo wyłączali prąd, gdy drzewa za oknem przyjmowały w mroku dziwne kształty, gdy trzeszczały deski, a biegające szczury wydawały na strychu dziwne dźwięki... wtedy zaczynało się opowiadać.
Cztery kobiety po sześćdziesiątce dochodzą do wniosku, że "50 twarzy Greya" zupełnie demoluje i zmienia ich dotychczasowe życie seksualne. Czy Państwo to słyszą? To przecież musi być żart, znakomity przyczynek do dobrej komedii. Niestety nie jest. One tak na serio.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.